- Spokojnie, Kzeris - mruknąłem, przez cały czas patrząc w oczy stojącego przed nami człowieka - wydostaniemy się stąd. Mężczyzna jeszcze ledwie przez moment pochylał się przed klatkami, w których nas zamknięto i uśmiechał się lekko. Przyglądałem mu się bez słowa. Obserwowałem każdy jego ruch, przez cały czas starając się być w gotowości. Nie byłem głupi, wiedziałem, że dopóki rozdzielają nas mocne pręty, o jakiejkolwiek konfrontacji nie może być mowy. Ale co będzie, gdy je usuną?
On tymczasem wstał i odszedł, zostawiając nas samych. Samych lub nie, biorąc pod uwagę, że wokół stało wiele klatek i wiele w nich siedziało psów.
- Skoro znasz to miejsce, wiesz pewnie, co będą chcieli teraz z nami zrobić? - zapytałem. Lekko pokiwała głową.
- Niedługo ktoś pewnie przyjdzie. Będziemy walczyć z psami na tamtym ringu - ruchem głowy wskazała na widniejące w oddali, za lasem klatek, ogrodzoną szczelnie przestrzeń. Nie dało się wyraźnie dojrzeć, co ona zawierała i co działo się wewnątrz. Zmarszczyłem brwi.
- Niczym się nie martw - nagle za wszelką cenę postanowiłem uspokoić moją towarzyszkę. Widziałem żal w jej oczach i nie mogłem go znieść - wyobraź sobie, że to tylko... poczekalnia w niebie, a ja zajmę się resztą.
Nie chciałem, by to specyficzne porównanie mogło przywołać zbyt wyraźne wyobrażenie śmierci, ale za późno. Stało się. Dopiero gdy usłyszałem swoje słowa zmieszałem się trochę i dodałem niepewnie - znaczy, wiesz...
- Rozumiem - uśmiechnęła się słabo - wydostaniemy się stąd. A WSC będzie naszym niebem.
Odwzajemniłem uśmiech, patrząc jej w oczy.
Przez dłuższy czas w nerwowej atmosferze oczekiwaliśmy w klatkach na rozwój wydarzeń. Zbliżał się wieczór, podświadomie uspokoiłem się, przypuszczając, że dziś nikt już do nas nie przyjdzie. Dopiero gdy podzieliłem się swoimi wątpliwościami z Kzeris ta odrzekła, że prawdopodobnie ludzie czekają właśnie na wieczór.
Oczywiście miała rację. Niespełna pół godziny później znów pojawili się ludzie.
- No, panie waleczny - jeden z nich zabrał się do otwierania mojej klatki - czas na nas.
Upewniłem się jeszcze, że Kzeris nadal bezpiecznie przebywa w azylu. Uśmiechnąłem się jeszcze pokrzepiająco widząc smutek na jej pysku, choć nie wiem, czy zdążyła to zobaczyć.
Jeśli chciałem wyciągnąć Kzeris z tej świątyni nienawiści, musiałem najpierw przeżyć spotkanie z przeciwnikiem. Kiedy przypominałem sobie psy, które napadły nas w lesie, stawałem się trochę spokojniejszy. Przypadkowy pies nie pokona przypadkowego przedstawiciela mojego gatunku. Po prostu nie ma szans. Ich mięśnie na ogół są słabsze, ich zmysł taktyczny gorszy, w każdym z nich jest wewnętrzny lęk. Ja byłem wilkiem, wciąż młodym i nieustraszonym.
Pozostawiono mnie na ringu. Gdy mężczyzna zdjął mi kaganiec i ewakuował się w godnym podziwu tempie, na miejscu wyznaczonym do walki pojawił się pies. Stanął przede mną potężny rottweiler.
- Hej, mężne, psie serce - zawołałem widząc, jak warcząc donośnie kieruje się w moją stronę. Nie wysyłał znanych mi sygnałów zapowjadających rozpoczęcie pojedynku, ale jego intencje były jasne - nie walcz z bratem - dokończyłem ciszej.
Nie odpowiedział. Szedł w moją stronę, czając się do skoku. Delikatnie zamachałem ogonem, cofając uszy i odchylając pysk nieco w bok. Powtórzyłem raz jeszcze.
- Nie walcz z bratem.
Nie słuchał. Był zbyt zaślepiony koniecznością zaatakowania, wykutą w jego umyśle przez co najmniej długie miesiące, czy nawet lata walk z innymi psami. Być może moich znaków już nie rozumiał.
Zaczął mnie okrążać. Nie pozostałem mu dłużny, odsłaniając kły i szykując się do odparcia ataku.
< Kzeris? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz