Zwróciłem oczy najpierw ku małej szlachciance Konwalii, potem ku Leonardowi, basiorowi o futrze barwy starego złota. Miałem już dwójkę znajomych w WSC, to zawsze coś znaczyło. Zwłaszcza, że jedno zdawało się być młodą, grubiutką rybką, a drugie bardzo pewnym siebie kolegą, który wiedział, po co ma łokcie.
Równocześnie jednak naszła mnie nieco pesymistyczna refleksja. Chciałem kompletować stronnictwo, chciałem dążyć do celu, założyć ugrupowanie, które zapoczątkowałoby istnienie nowej strategii, albo chociaż planu. Potrzebowałem czegoś, co mogłoby poprowadzić mnie w stronę zwycięstwa. A kim dysponowałem? Jednym, bądź co bądź podejrzanym elementem i jednym dzieckiem, w dodatku dziewczynką.
Agrest, weź się w garść. Co mówił pan psycholog w WSJ? Patrz na te dobre strony. Ech, potrzebuję lepszego psychologa.
By jednak zrozumieć to, do czego wtedy zmierzałem, należy znów nieco wgłębić się w moją historię. Wybaczcie, Kochani, że gadam o niej w ten sposób. Dziś trudno mi jednak w ogóle zebrać myśli i w końcu raz a dobrze o niej opowiedzieć.
Jeśli już zupełnie przypadkiem mowa o mnie, powróćmy na chwilę do czasów, gdy byłem jeszcze dorastającym szczeniakiem. Minęło kilka miesięcy od mojego przybycia na tereny WSJ. Zdążyłem już znaleźć miejsce, w którym mogłem spać w miarę spokojnie i poznać kilkoro moich współlokatorów, z którymi miałem polować.
Domostwo nie było luksusowe. Ot, mała dolinka między trzema pagórkami, z dużym, płaskim głazem pośrodku, pochodzącym w zasadzie nie wiadomo skąd i leżącym tam nie wiadomo po co. Brakowało w niej dachu nad głową, jedyne schronienie przed deszczem i wiatrem stanowiły gęsto rosnące wokół krzewy. Oprócz mnie spały tam jeszcze cztery w porywach do pięciu wilków i gospodyni, która opiekowała się dolinką pod naszą nieobecność oraz dowodziła wspólnymi polowaniami.
Był to okres intensywnych przemian w moim życiu. Wtedy właśnie poznałem Derguda. Był sporo starszy ode mnie, a w świecie nieczystych zagrań i kombinacji poruszał się z niemal wiewiórczą sprawnością. Pojawił się w WSJ niedługo po moim dołączeniu do tej watahy, po czym szybko stał się największą szychą, jaka pałętała się po jej ziemiach od czasów pamiętnego Arcuna. Zanim jeszcze pewnego ranka po raz pierwszy podniosłem się ze swego legowiska jako dorosły wilk, on zdążył już założyć własne ugrupowanie polityczne. Ruch Starych Zasad. Nienawidziłem go całym sercem.
Za dzieciaka moja działalność ograniczała się do drobnych interesów, takich jak okazjonalne przekonywanie wilków do dzielenia się ze mną jedzeniem i dosyć skuteczne miganie się od polowań. Przez cały ten czas udało mi się dobrze poznać większość członków WSJ, nauczyć, do kogo w jakiej sytuacii zrobić ładne oczy, komu kiedy wyświadczyć przysługę, a kogo kiedy bezkarnie przegonić i poszczuć służbami porządkowymi.
- Dzień dobry - tego dnia byłem już pełnoletni i wreszcie zebrałem się na odwagę, aby stanąć twarzą w twarz z powołaniem. Stanąłem więc pośrodku jaskini służącej Ruchowi Starych Zasad za siedzibę i uśmiechnąłem się grzecznie.
Decyzję, do czego chcę dążyć w życiu, podjąłem dosyć szybko, jeszcze będąc dzieckiem. Swoją przyszłość widziałem wśród władz, a najprostsza i, wydawać by się mogło, jedyna do nich droga prowadziła przez stowarzyszenie Derguda. Nie dbałem o zasady panujące w tej partii, jej program i założenia były mi w przybliżeniu obojętne, podejrzewam zresztą, że podobnie, jak większości należących do Ruchu wilków. Po zepchnięciu ideologii na drugi plan, pozostawały przede wszystkim wpływy, jakie dawało należenie do organu władzy.
- A co to za klient? - basior zerknął na mnie zza półprzymkniętych powiek i odwrócił się do swojego pomocnika - Mroczek, byliśmy z kimś umówieni?
- Nie, panie przewodniczący - odpowiedział ze znudzeniem jego pomocnik.
- Czego tu chcesz, dzieciaku? - Dergud skinął na mnie głową.
- Chodzi o Ruch Starych Zasad. Chciałbym się do was przyłączyć.
- Ach tak - uśmiechnął się pod nosem - a co ty w ogóle za jeden, co?
- Agrest, może już o mnie słyszeliście. Akurat tak się złożyło, że mieszkam teraz w WSJ i mógłbym... - nie skończyłem jeszcze przemawiać, gdy wilk prychnął prześmiewczo i przerwał mi.
- Agrest, Agrest, nie słyszałem.
- Nie chcecie nawet posłuchać, kim jestem? - zapytałem spokojnie. Ten jednak pokręcił głową.
- Słuchaj pan, choćbyś był rosyjską księżniczką, miejsca mamy już zajęte. Masz ty w ogóle jakieś kompetencje z NIKL'u?
- kompetencje... nie, akurat nie od nich.
- Zatem my się już pożegnamy. Mroczek! Odprowadź pana.
- Wydaje mi się, że uprawnienia wydane przez Najwyższą Izbę Kontroli Leśnej nie są wymagane - mruknąłem, a wyraz mojego pyska zaczął się zmieniać - jeśli mawet przewodniczący partii, szkoleń izby kontroli na oczy nie widział.
- Mroczek, prosiłem cię o coś - Dergud wstał ze swego miejsca - a teraz proszę wybaczyć, mamy jeszcze parę spraw do załatwienia.
- Jestem skłonny mimo wszystko podjąć współpracę - westchnąłem z cieniem zmęczenia w głosie - dla dobra WSJ oczywiście. Przeszedłem wstępne przeszkolenie przeprowadzone przez posła watahy, umożliwiające mi objęcie tego stanowiska, spędziłem sporo czasu za granicą, zdobywając doświadczenie.
Mówiłem po części prawdę. Błarka, jedna z wader z WSJ, jako poseł zgodziła się udzielić mi kilku lekcji teoretycznych, gdy jeszcze byłem szczeniakiem. Wszystko, co mówiła, chwytałem w lot i słuchałem z przyjemnością, jak najpiękniejszej baśni, toteż nie miałem wątpliwości, że poziom mojej wiedzy nie odbiegał od poziomu przeciętnego urzędnika Ruchu Starych Zasad.
Co do pobytu za granicą. jeśli wziąć pod uwagę to, że urodziłem się poza terenami watahy, to jak najbardziej, miałem rację.
- Obawiam się, że jednak... - Dergud przez chwilę zastanawiał się, nagle jednak machnął łapą i warknął - spadaj pan, niejasno się wyraziłem?!
- Ach tak - wymamrotałem - no to jeszcze zobaczymy. Macie wyłączność, co? Władza nieograniczona smakuje najlepiej. A gdyby tak... pod nosem nowa partia pojawiła się wam?
Wilki spojrzały po sobie.
- A czyja niby partia? Tutaj w promieniu długich kilometrów nie ma nikogo, kto by się zdobył na coś takiego - przewodniczący zaśmiał się chwiejnie.
- Nie ma, dopóki nikt na dobry pomysł nie wpadnie. A do tego ani kompetencje z NIKL'u, ani znajomości nie są potrzebne.
- Na dobre imię i uznanie pracuje się latami, żaden nowy twór nam nie zagraża - zachichotał.
- To zależy, jakim rozumem natura obdarzyła twórców - wzruszyłen ramionami - do zobaczenia.
Nie zamierzałem czekać, aż te sukinsyny wykorzystają w jakiś sposób dane im ostrzeżenie. Następnego dnia poszły w ruch wszystkie moje kontakty nawiązane w czasie przynależności do Watahy Szarych Jabłoni. Zawiedziony mierną fabułą legend polityki WSJ, zacząłem pisać własną opowieść, którą po miesiącu znała już cała wataha. Pojawili się nawet pierwsi chętni, którzy trwając w przekonaniu o własnym sprycie postanowili przebić się przez lód, którym skute było brudne jezioro społeczeństwa i przy okazji szczęśliwego zbiegu okoliczności, jakim stało się dla nich powstanie nowej, nieznanej jeszcze partii, wypłynąć na powierzchnię, a może nawet i wyżej.
- Dobry - wilk o ciemnej, nieco skołtunionej sierści i ponurym spojrzeniu stanął przede mną z samego rana, pewnego dnia - to pan jesteś Agrest? - popatrzył na mnie podejżliwie.
- Ja - przytaknąłem - a w czym mogę pomóc?
- Ja chciałem... - jedną z przednich łap podrapał się po nadgarstku drugiej - do partii się zapisać.
- Aaa, zatem witamy w naszych skromnych progach, miejsce jest dla każdego, kto chce zmienić coś w skostniałych porządkach naszej watahy.
- No, tak, właśnie - odmruknął - to są jeszcze miejsca?
- Oczywiście, tu nie liczy się liczba miejsc, a liczba wilków z powołaniem.
- O, a co do tego powołania - wyłapał sprawnie - to ktoś musi trzymać na tym wszystkim łapę, nie?
- Myślicie, obywatelu, o miejscach w zarządzie - uśmiechnąłem się. To pytanie zadawał prawie każdy wilk - macie zupełną rację, zarząd trzeba będzie powołać w najbliższym czasie. A na razie, jak wasza godność?
Mijały dni. Jedynym wilkiem, który miał możliwość poznania moich planów, była gospodyni dolinki, w której mieszkałem. Nie mając żadnych przyjaciół, czasem czułem potrzebę zwyczajnie z kimś porozmawiać, a wadera ta była na tyle prosta i niezainteresowana, że nawet zdradzenie jej kilku ciut bardziej poufnych informacji nie było niebezpieczne.
- To wszystko... jest jak puste pudełko. Tekturowe. Cała ta WSJ, wszystkie te wilki, z których każdy czuje się centrum wszechświata - mówiłem tonem przypomonającym połączenie znudzenia z przejęciem, ściskając w obu łapach gliniany kubek wypełniony płynem o ostrym zapachu - a żyją w iluzji. Pustym stadzie na skraju ruiny, bez perspektyw. Tylko jjja - dramatycznie podkreśliłem ostatnie słowo - ja wiem, jak to pudełko napełnić! A wszystkich tych... - skrzywiłem się lekko i machnąłem łapą, jakby przeganiając niewidzialną muchę - to dla mnie takie... nic. Nic.
- Może nie pij już więcej - rzuciła obojętnie, dzieląc mięso na upolowanym tego dnia dziku - a czym ty chcesz to pudełko napełniać?
- Aaa - uniosłem łapę, uciszając ją - to... jeszssze tajemnica.
- Ej, Agrest. Jak bym cię nie znała, to może bym uwierzyła, że tobie o naszą nieszczęsną WSJ naprawdę chodzi. Ale ja wiem, że za tą waszą partią jakiś przekręt musi się kryć!
Wzruszyłem ramionami.
- A nawet jeśli. To co...?
- A to, że strach w takim czymś brać udział. Dlaczego jeszcze tego zarządu nie zebraliście?
- Aaa, w tym cała heca. Dopóki ugrupowanie świeżutkie, puste, każdy myśli, że uda mu się dostać na sam szczyt. Przez ten miesiąc więcej członków zebrałem, niż Dergud z Mroczkiem przez kw... kwartał.
- Nie rozumiem.
- Póki zarząd nie jest wybrany, każdy widzi tam szansę dla siebie i pcha się w szeregi. A później... - dodałem ciszej - eee, co ja tam będę tłumaczyć.
- A tłumacz sobie, tłumacz, kochanieńki. Mi to nie przeszkadza. Może też się czego nauczę. No, to jak ten zarząd wybierzecie? Demokratycznie, hę?
- A gdzie tam. O to tylko chodzi, żeby inni myśleli, że było demokratycznie. Na razie muszę znaleźć kogoś godnego zaufania, jednego, czy dwóch. A to nie takie proste.
- To co zrobicie? Przekupicie ponad połowę członków tej waszej partii?
- A kto tu mówi o ponad połowie? Co trzy dni będą zebrania organizacyjne.
- Co trzy dni?! - przeraziła się - obowiązkowe?
- Nieee - skrzywiłem się - wręcz przeciwnie. Nie chodzi nam przecież o to, żeby zniechęcili się do partii.
- Dobre sobie. Nie rozumiem, co ma liczba spotkań, do demo...
- A ma, jak najbardziej. Minie tydzień, dwa, trzy czwarte członków znudzi się zebraniami, przestanie się pojawiać. Wtedy opłaci się paru potakiwaczy, którzy poprą moich kandydatów i na którymś zebraniu... głosowanie, rozumie pani? Ile ich wtedy trzeba będzie przekupić, żeby mieć większość? Czterech, pięciu? A nikt z tych, co na zebranie nie przyjdą, złego słowa nie powie, ba, sam będzie czuł się winny.
Wilczyca jeszcze przez chwilę myślała ze zmarszczonymi brwiami.
- Aaa, to nie takie głupie. To jak ta wasza zgraja się będzie nazywać?
Uśmiechnąłem się lekko i z błogością opierając o kilka grubszych gałęzi jałowca dopiłem resztę zawartości kubka.
- Związek Sprawiedliwości. Podoba się?
- E - odparła krótko, lekko skinąwszy głową.
- No, Leonardo, świetnie, że zdecydowałeś się przyjść - gdybyśmy powrócili teraz do chwili, gdy razem z małą szlachcianką i miodowym basiorem stałem na łące, mógłbym z niemałym zdziwieniem zauważyć, że był to moment, w którym po raz pierwszy, nieco nieświadomie zdecydowałem się poklepać tego ostatniego wilka po łopatce. Chyba się obruszył, bo gdy moja łapa już po raz drugi zetknęła się z jego ciałem, poczułem wyraźnie napięte mięśnie. Na szczęście nie zareagował agresją, co szybko spowodowało u mnie nagły przypływ uczucia ulgi. Postanowiłem kontynuować i zabrać się w końcu za wykonanie zadania, które sprowadziło mnie na tereny tamej watahy, "bodajże, WSC" - widzę w tobie pewien potencjał. Całą masę potencjału, który przy odrobinie wsparcia mógłbyś wykorzystać. Czy zdajesz sobie sprawę, o czym mówię?
- Nie bardzo - funkął, widocznie nieco rozdrażniony moim nagłym spoufaleniem się - ale możesz wreszcie jakoś się wysłowić, a nie zawracać głowę bez potrzeby.
- Oczywiście, potrzeba jest - nieznacznie zmrużyłem oczy - i to niejednostronna. Widzisz, nasza wataha została bez przywódcy. To byłoby niewybaczalne, gdyby ktoś tak wyróżniający się na tle tego szarego tłumu nie postanowił wykorzystać takiej okazji do... no, zaistnienia - mruknąłem porozumiewawczo.
- Co masz na myśli?
- Wiesz, na czym polega polityka?
- Załóżmy, że wiem. Co teraz? I, to chyba przede wszystkim, dlaczego mówisz to akurat mi?
Odetchnąłem głębiej i uśmiechnąłem się lekko, może nawet trochę pobłażliwie. Zapadła chwila ciszy.
- Widzisz, Leonardo Firestar, ty znasz tylko moje imię. A ja calutkie życie spędziłem na politycznych rozgrywkach. Jestem Agrest, znam się na tym lepiej, niż ktokolwiek inny tutaj. Takich jak ty rozpoznaję na pierwszy rzut oka. Mających w sobie to coś.
Ha. Tak między nami, liczyłem tylko na wewnętrzny głos jego próżności. Każdy wilk go ma, a ten najzwyczajniej w świecie wyglądał na szczególnie podatnego na pochlebstwa.
Chyba nie porwałem go moją mową, ale nie szkodzi. Wystarczyła mi sama świadomość iskierki, która błysnęła w jego oczach. Z satysfakcją odwróciłem wzrok i jakoś odruchowo spojrzałem na Konwalię. Ona również, czy to z nudów, czy z zaciekawienia, patrzyła na nas i przysłuchiwała się rozmowie.
- Ale o tym później - machnąłem łapą, postanawiając w miarę płynnie przejść do drugiej rzeczy, którą miałem załatwić. Leonardo zresztą powinien dostać trochę czasu, aby ciut skruszeć.
- A co teraz? - dziewczynka widząc, że myślę o niej, rozpromienila się na nowo.
- Teraz... - zademonstrowałem całkiem udane zastanowienie - wybierzmy się na spacer. Jeśli znaleźliśmy się już w tak ciekawym towarzystwie, warto byłoby lepiej się poznać, prawda? A jeśli wszyscy mieszkamy tu od niedawna, co chyba mogę uznać za fakt, może poznajmy też jakieś inne wilki? Konwalio, urodziłaś się tutaj, możesz nam kogoś przedstawić?
- O tak, chodźmy do mnie - uśmiechnęła się czarująco.
Pierwszą osobą, która rzuciła mi się w oczy po przybyciu do domu Konwalii, była zapewne jej matka. Wyglądała zupełnie przyjaźnie i, nie mogłem pozbyć się wrażenia, dosyć mizernie, choć gdzieś z wewnątrz z jej wizerunku wypływały cienie prawdziwej urody. Raczej nie przypominała typowej hrabiny. Szukając teraz ojca i ewentualnego rodzeństwa malutkiej, objąłem wzrokiem już całe towarzystwo. Oprócz matki Konwalii była tam jeszcze jedna wadera, zdawało mi się, z jakiegoś powodu wyjątkowo dziwna. A ojc... ojcowie? Rzeczywiście, Konwalia wspominała coś o trzech. Chwila, jeden, dwa... trzy?
- Dzień dobr... yyy... - wolno popatrzyłem na dwa siedzące pod drzewem basiory. Mam wrażenie, że być może nie do końca tego się wtedy spodziewałem. Następnie przeniosłem spojrzenie na... hm, żurawia, czy innego jastrzębia, który wygrzewał się pod ścianą, aż w końcu zwróciłem wzrok ku Konwalii, która teraz niemal w podskokach, radośnie ruszyła ku swoim bliskim, aby się przywitać. Przez chwilę stałem jeszcze w miejscu, trochę tępo wpatrując się w nich wszystkich i nieudolnie próbując dopasować każdego z osobna do jakiejś funkcjonalnej roli w tej rodzinie. Niestety do głowy wciąż przychodził mi tylko jeden pomysł, którego przez delikatność nie wyznam.
Dysfunkcyjna rodzinka okazała się zaskakująco cicha. Gdy usiedliśmy przed jaskinią, z początku nikt z nich nawet się nie odezwał. Po chwili matka dziewczynki zaproponowała nam uczestniczenie w posiłku. Mieli jeszcze ciało jakiegoś starego jelenia.
Dopiero, gdy byliśmy już po obiedzie, napięcie trochę się rozładowało. Tak przynajmniej pomyślałem w pierwszej chwili.
- No, chłopaczku - bordowy wilk poklepał mnie po plecach, uśmiechając się szeroko - widzę, że nasza Konwalia bardzo cię polubiła.
- Tak, miałem przyjemność poznać waszą córkę jako pierwszą tutaj, w tej watasze - kiwnąłem głową, odwzajemniając uśmiech.
- Świetnie, świetnie, opowiadała - klepnął mnie jeszcze kilka razy tak mocno, że omal nie straciłem równowagi - jesteś z WSJ, tak? Ale wiesz, gdyby kiedyś przyszło ci do głowy zrobić jej coś złego... to ja bym cię zabił - zakończył beznamiętnie i popatrzył mi w oczy. Zanim zdążył jeszcze raz klepnąć mnie po karku, chwiejnie zerwałem się na równe nogi i odsunąłem.
- Prze... przepraszam na chwilę.
Nie zauważywszy nawet, że biały wilk i szary ptak zdążyli już gdzieś zniknąć, pozostawiłem towarzysza i małą towarzyszkę z dwiema waderami i ciemniejszym basiorem. Oddaliłem się, by nieco odetchnąć. Nie to, że nie byłem przyzwyczajony do gróźb. W WSJ nasłuchałem się ich sporo przez całe życie. Ta jednak zabrzmiała dziwnie... realnie.
Kilka, może kilkanaście kroków dalej, zanim w ogóle zdążyłem otrząsnąć się z lekkiego szoku, nagle poczułem, jak coś zaciska się na sierści okrywającej moją pierś i ciągnie mnie w bok. Stanąłem oko w oko z tym dziwnym ptaszyskiem, które opierając się teraz bokiem o ścianę jaskini trzymało w szponach skórę na moim podgardlu, wciąż niebezpiecznie ciągnąc je do góry.
- Co... coś nie tak? - uśmiechnąłem się krzywo.
- Agrest, tak?
Energicznie pokiwałem głową.
- Naszego Szkiełka brat.
- Ta... tak mi się zdaje - przełknąłem ślinę, czując, że pazury przestają wbijać się w moją skórę i pozwalają znów pewnie stanąć mi na ziemi.
- Ruten coś już ci chyba powiedział, ale pozwól, że przypomnę. Odwróć się, proszę.
Niepewnie obejrzałem się ze siebie, sam nie wiedząc, czego się spodziewać, a nie zastawszy za sobą niczego niepokojącego, zrobiłem w końcu obrót o 360 stopni i z pytaniem w oczach znów spojrzałem na ptaka.
- Co widzisz? - zapytał.
- No, to, co wokół...
- Co konkretnie?
- Chyba wszystko.
- Ja zazwyczaj widzę właśnie tyle. Agrest, jeśli kiedyś zobaczę coś z twoim udziałem, czego widzieć bym nie chciał, umówmy się już teraz, że sam połamiesz sobie nogi. Oszczędzisz mi pracy, a sobie nieprzyjemności.
- Rozumiem - tym razem uśmiech całkowicie znikł z mojego pyska - mogę... już iść?
Za odpowiedź otrzymawszy tylko lekkie skinięcie głową, przeszedłem trochę dalej. Zatrzymałem się jednak wpół kroku, przed sobą widząc białego wilka o pustych, pozbawionych źrenic oczach, który jednak zdawał się na mnie patrzeć. I jakby czekać? Przełknąłem ślinę.
< Leonardo? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz