Westchnąłem. Wypada przyznać, dziecko wyglądało na bardzo miłe. Wtedy pomyślałem nawet, że dobrze było spotkać ją jako pierwszą, od razu bowiem miałem szansę zobaczyć jakąś niewinną duszyczkę i nawet tam, na obcej ziemi, już na początku nie stracić wiary w wilki. Coś nie tak? Nie wyglądam, jakbym jeszcze w nie wierzył?
Z drugiej strony, rozłożenie sił miało wiele wspólnego z moimi pierwszymi, smutnymi dniami w WSJ. Ale nie odważyłbym się zrobić z nią niczego z tego, co zrobili wtedy z małym Agrestem. Niech ktoś tu jeszcze nie traci nadziei na spotkanie przyjaźni w tym złym świecie. Być może życie zgodzi się poczekać trochę, zanim pokaże jej swoje ciemniejsze oblicze.
Póki stoję spokojnie i uśmiecham się patrząc na nią, jak najbardziej przyjaznymi gestami ukazując niemal przesadną przymilność, wtedy o czym pomyślę nie mówiąc na głos, to moje. Mała Konwalia jest szczeniakiem, przyjmuje to wszystko bezkrytycznie. Nie odgadnie przecież, że każdy z gestów jest starannie wyuczony.
- Tak, ładnie tutaj - rozejrzałem się, kątem oka sprawdzając, czy gdzieś obok nie ma innych wilków - często tu przychodzisz?
- Dopiero teraz odkryłam to miejsce. Wcześniej nie pozwalano mi chodzić samej po terenach watahy.
- Wiesz, może to i dobrze - odpowiedziałem beznamiętnie, nadal wodząc wzrokiem po odległych punktach widniejących pomiędzy rosnącymi nieopodal drzewami - a gdzie twoi rodzice?
- W jaskini - odpowiedziała spokojnie, choć miałem nieodparte wrażenie, że na krótką chwilę zawahała się.
- Konwalio - schyliłem się nieznacznie, zwracając wzrok ku jej ślepkom - muszę załatwić jeszcze kilka spraw. Miło się z tobą rozmawiało, ale czas mnie goni.
- A co, a co? - jej oczy zabłysły ciekawością - mówiłeś przecież, że nawet tu nie mieszkasz.
- Mówiłem, że "jeszcze" - poprawiłem ją - wiesz, mam - teraz z kolei to ja zawahałem się - ważną misję do załatwienia.
- Taaak? - wyglądała na trochę zawiedzioną, przecież dopiero co się spotkaliśmy. Ale ja nie wierzyłem w jakąkolwiek przyjaźń. Chciałem tylko korzyści, a co można wyssać z dziecka, niewiele, prawda?
Chociaż, zaraz. Czekajcie. Teraz dopiero przypominam sobie, że była jedna rzecz, która przeważyła w końcu szalę wątpliwości. Jej nazwisko. To znaczy, nie samo nazwisko bo było mi ono wtedy obce, lecz fakt, że je ma. A taka mała szlachcianka z dwoma imionami i własnym nazwiskiem musiała mieć przecież za rodziców jakieś wpływowe wilki.
Och, jak nienawidziłem szlachty. Wyobrażałem ich sobie jako noszących się jak nie wiadomo kto wariatów nie znających życia. Ale mogli być celem dobrym do wykorzystania. Bajecznym wręcz, jeśli tylko byli wystarczająco głupi i wpływowi.
- Ale wiesz co, Konwalijko? - znów schyliłem się - jutro tu wrócę. Będę mógł cię jeszcze zobaczyć?
Przez chwilę zastanawiała się. Widziałem jednak po jej oczach, że zatlił się w nich płomień radości. W końcu ochoczo pokiwała głową.
- Świetnie, to jesteśmy umówieni - poklepałem ją po plecach. Teraz zostało mi tylko jakoś prawidłowo poznać jej rodziców. Prawidłowo? Nie celowo, ale też nie do końca przypadkiem. Najbezpieczniej dla ustalenia wiarygodnego wizerunku byłoby wydać się im jeszcze młodszym, niż jestem i, co oczywiście można było uznać za podstawę, bardziej naiwnym.
Gdy opuściłem polankę nad wodospadem, okazało się, że zaczyna robić się ciemno. Zrezygnowałem więc z dalszej drogi, przekładając zaplanowane rozpoznanie terenu na dzień następny, z nadzieją, że malutka zechce oprowadzić mnie po swojej watasze. W jej towarzystwie wyglądałbym od razu o trzy poziomy zaufania przyjaźniej.
Noc należało spędzić jeszcze w swojej ukochanej dziurze, w WSJ. Ach, jak ja uwielbiałem tam wracać. Każdego wieczora, czując znów te same emocje i podświadomą konieczność walki o trochę należącej mi się, zapyziałej wygody.
- Przesuń się, Kresen - warknąłem do basiora, który rozłożywszy swoje ohydne łapy rozpłaszczył się na pagórku, zajmując półtorej miejsca.
- Zamknij się, daj spać, łajzo - burknął, leniwie przenosząc przednią łapę na swoje legowisko. Przez chwilę czekałem, aż zabierze jeszcze tylną, a nie doczekawszy się efektu, kopnąłem ją lekko.
- Przesuń się - powtórzyłem spokojniej.
- Ja cię zaraz kopnę - mruknął jeszcze, przekręcając się na drugi bok - to się zdziwisz.
W tym samym momencie z drugiego końca dołka między trzema wzniesieniami, wyznaczonego przez granicę rosnących na górze krzaków, odezwał się denerwujący głos starej wadery. Nasza gospodyni.
- Ciszej tam być! To nie zebranie! Spać!
Nerwowym ruchem wepchnąłem się pomiędzy współmieszkańca a wystające z ziemi gałęzie krzewu. Zwinąłem się w niedbały kłębek i po niedługim czasie zasnąłem, kilka razy pozwalając sobie zakląć w myślach.
Rano obudził mnie chłodny wiatr, uderzający w moje plecy. Odwróciłem się na drugi bok i powoli otworzyłem oczy. Mój współlokator najwyraźniej już wstał i zniknął gdzieś w lesie. Niżej, w miejscu gdzie trzy wzniesienia łączyły się ze sobą, leżał duży, płaski głaz. Pod nim powinna spać pozostała trójka mieszkających w tym kącie wilków, lecz ich także nie było już w pobliżu.
Najwyraźniej zrobiło się całkiem późno, pomyślałem wstając i otrzepując się z resztek pokrywającego ziemię, wilgotnego igliwia. Wstał następny, cudny dzień. Cudnie. Znów trzeba ruszyć się z tej meliny i przez kilkanaście godzin walczyć o życie.
- Co tak późno dzisiaj, to już może łaskawy pan nie będzie wstawał w ogóle? Bo po co, wszystko za niego zrobią, domu przypilnują, jedzeniem się zajmą... peeewnie! Wróciliśmy już z polowania, a ten jak kamień, śpi w najlepsze! - zaczęła narzekać właścicielka domostwa. Nie dbając o zdjęcie z pyska pobłażliwego uśmieszku, jaki w podobnych sytuacjach często mi towarzyszył, odczekałem, aż skończyła mówić i usiadłem, energicznie drapiąc się za uchem.
- Pani się nie wzburza - rzuciłem lekkim tonem - dobrze się czuję, ale dziękuję za troskę. To co, ja następnym razem pomogę w tym polowaniu, a teraz co się stało, to... mój błąd, przepraszam. Sam dziwię się, że sen miałem tak mocny, że nawet wy mnie nie obudziliście.
- No, ja darmozjada trzymać tu nie będę - pokręciła głową, ale wyraźnie się uspokoiła. Uśmiechnąłem się do niej przyjaźniej.
- Pani się nie przejmuje, pomogę w czym dam radę - znów wstałem, zbierając się do odejścia - nie? - wyszczerzyłem się radośnie po chwili ciszy.
Gdy tylko zjadłem trochę upolowanego przez resztę towarzystwa z mojej siedziby jelenia, wyruszyłem ponownie na tereny Watahy Srebrnego Chabra. Uczucie podekscytowania, które towarzyszyło mi poprzednim razem zmieniło się we względny spokój. Zanim udałem się nad wodospad, nad którym planowałem znów spotkać tę małą dziewczynkę, wybrałem się w pobliże jaskini, która według moich wiadomości była niegdyś jaskinią samca alfa tej społeczności. Długo stałem w cieniu drzew i patrzyłem na nią w zadumie. Sam już nie wiem, o czym wtedy myślałem. Stała wtedy pusta, tak samo, jak jaskinia alf WSJ, odkąd jacyś wariaci obalili nielegalne rządy tego basiora, jak mu tam było, Arcuna.
Nagle coś przykuło moją uwagę. To obcy wilk, który pojawił się właśnie gdzieś po drugiej stronie polany. Przechyliłem głowę. Szedł w moją stronę.
- Z kim mam przyjemność? - z zaniepokojenia tak dynamicznym ruchem basiora lub może samej ciekawości, przyjąłem od razu pewną siebie postawę ukazując gotowość do potyczki. Słownej... no, lub nie do końca, choć tego drugiego wolałem uniknąć.
- Leonardo Firestar - dumnie wyprężył pierś. Uniosłem jedną brew i po raz kolejny tego dnia uśmiechnąłem się pobłażliwie.
- Co cię tu sprowadza, Leonardo? - zapytałem tonem, który z perspektywy przypadkowego członka watahy mógłby zostać uznany za oburzający, czym jednak nie przejąłem się specjalnie. Gdy patrzyłem na omijającego mnie właśnie wilka byłem przekonany, że mam mnóstwo możliwości budowania wizerunku.
- Po prostu przechodziłem, a co, nie wolno? - burknął, wzruszając ramionami i powędrował dalej, jeszcze tylko przez krótki czas utrzymując ze mną kontakt wzrokowy - a kim ty w ogóle jesteś? Alfa chyba wącha kwiatki od spodu.
- A, nikim ważnym, naprawdę - wykorzystując ostatni moment, gdy patrzył mi w oczy, starałem się zabrzmieć dobitnie, a równocześnie wykonać krótki sygnał w postaci puszczenia oczka do rozmówcy. Wyłapał go, tak jak myślałem. Chwilę po tym, jak mój pysk powrócił na wcześniejszą pozycję ponownie ukierunkowując spojrzenie na jaskinię alf, dosłyszałem za sobą odgłos świadczący o hamowaniu pazurami po ziemi. Uśmiechnąłem się pod nosem, w duchu ciesząc się, że basior z tyłu nie może tego zobaczyć. Po krótkiej chwili kroki zaczęły z powrotem zbliżać się do mnie, by postawić właściciela stąpających łap tuż przy moim boku.
- Poważnie pytam - powiedział konspiracyjnie - kim jesteś?
- Nowy członek, co?
Świetnie. Wszystko układało sie nad podziw świetnie.
- I co z tego? - fuknął - pytałem o ciebie.
- Na razie powiedzmy, że też... w pewnym sensie.
- A w tym drugim?
- Na wszystko przyjdzie czas - odsunąłem się o krok i wyciągnąłem do niego łapę, którą odruchowo potrząsnął - Agrest.
Ten wilk mógł mi się jeszcze przydać. Na szczęście mogłem jako tako zaufać zarówno swoim zdolnościom komunikacji, jak i przyporządkowywania wilków do konkretnych cech charakteru.
- Leonardo, przyjdź tu jutro o tej samej porze. Wtedy porozmawiamy o tym, co chcesz usłyszeć - wnioskując po przebiegu rozmowy, mogłem uznać, że wzbudziłem jego żywe zainteresowanie. Całkiem nieźle jak na sytuację, w której planował ominąć mnie jak drzewo, nawet nie patrząc w moją stronę - a teraz wybacz, czas mnie goni - zakończyłem tajemniczo że hej, nie patrzac już nawet w stronę wilka i zacząłem kierować się w stronę wodospadu z różami.
- Leonardo, przyjdź tu jutro o tej samej porze. Wtedy porozmawiamy o tym, co chcesz usłyszeć - wnioskując po przebiegu rozmowy, mogłem uznać, że wzbudziłem jego żywe zainteresowanie. Całkiem nieźle jak na sytuację, w której planował ominąć mnie jak drzewo, nawet nie patrząc w moją stronę - a teraz wybacz, czas mnie goni - zakończyłem tajemniczo że hej, nie patrzac już nawet w stronę wilka i zacząłem kierować się w stronę wodospadu z różami.
< Leonardo Firestar? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz