niedziela, 11 sierpnia 2019

Od Konwalii Jaskry Jaśminowej CD Serenity

Konwalia musnęła nosem kwiat. Zaciągnęła się jego słodkim zapachem i...
— Apsik!
... Kichnęła donośnie. Pyłek dostał się do jej nozdrzy i jeszcze chwilę próbowała się go pozbyć, marszcząc dziwnie nos i prychając raz za razem.
Yen, matka, stojąca za nią, uśmiechnęła się czule i odgarnęła jej grzywkę z oczu.
— Wszystko dobrze, maleńka? — zapytała, zniżając głowę do jej poziomu.
— Tak, mamo — odparło szczenię niecierpliwie. Nie lubiło, kiedy matka dotykała jej sierści. Zawsze ją czochrała.
Konwalia odsunęła się od wadery i z naburmuszonym wyrazem pyska poprawiła sobie grzywkę. Po chwili jednak swoim zwyczajem uśmiechnęła się szeroko i szturchnęła mamę łapą.
— Gonisz! — krzyknęła, po czym w radosnych podskokach odbiegła na parę metrów. Rozchichotana Yen dołączyła do niej i tak goniły się, dopóki obie, dysząc ciężko, nie opadły na grzbiety w wysokiej trawie. Mała Konwalia wpatrzyła się w chmury.
— Mamusiu, dlaczego to na niebie istnieje? — zapytała, nie odwracając wzroku od szybujących w górze obłoków, przesuwających się niczym sekundy, odliczające koniec wilczego życia.
— Nie wiem — odparła szczerze wadera. — Musiałabyś spytać kogoś, kto się na tym zna.
Konwalia zmarszczyła brwi. Jej rozmyślania przerwał jednak szelest krzaków gdzieś z boku. Kątem oka zerknęła w tamtą stronę.
— Mundus! — zawołała entuzjastycznie i natychmiast poderwała się na równie nogi. W paru skokach rzuciła się na ptaka i przytuliła go mocno.
Westchnął. Mimo wielu prób nie udało im się nauczyć Konwalii szacunku, tak więc mała zwracała się do nich po imieniu. Ich, znaczy się Azy, Rutena i jego samego, oczywiście.
— Cześć, Konwalio — odezwał się ptak, klepiąc ją skrzydłem po grzbiecie.
— Mundus, Mundus, Mundus~ — zanuciła waderka. — Pewnie ma mi coś ciekawego do powiedzeniaaa~
— Nie dziś. — Mundus wstał, delikatnie zdejmując z siebie szczenię. Podniósł wzrok na Yen, uśmiechającą się ciepło. — Ruten upolował obiad, pomyślałem, że powinnyście przyjść...


W końcu cała piątka siedziała przy dostojnym jeleniu.
Azair siedział nieco z boku i bez przekonania rozdrabniał swoją porcję, ale Konwalia z dawką potężnego entuzjazmu pałaszowała mięso. Musiała mieć siłę na swoje nocne plany.
— Ruten? — zagadnęła bordowego wilka pomiędzy jednym kęsem a drugim. — Mogę dostać rogi?
— Nie mów z pełną buzią — skarciła ją Yen.
Konwalia przełknęła szybko mięso z naburmuszoną miną, ale zaraz wyszczerzyła się szeroko, gdy Ruten obojętnie kiwnął głową.
Czasem miała wrażenie, że jej nie lubił... Albo nie tyle co nie lubił, co traktował ją bardziej jak jakąś rzecz, niż żywego wilka... Wzruszyła ramionami i wróciła do jedzenia.


Gdy zapadł wieczór i wszyscy kładli się spać, Konwalia ledwo powstrzymywała się, żeby nie kręcić się dookoła z podekscytowania. W ogóle nie była senna.
Chciała wybrać się na nocny spacer. Nocny, bo w dzień nigdzie jej nie puszczali.
W ogóle nie pozwalali jej nigdzie wychodzić samej. Zawsze ktoś musiał jej towarzyszyć i nie mogła oddalać się zbyt daleko od jaskini. Męczyło ją to, dlatego chciała sama wybrać się na mały rekonesans.
— Uspokój się już. — Yen uśmiechnęła się, podchodząc, żeby ucałować ją na dobranoc. Konwalia zarumieniła się. Faktycznie, machała ogonem jak szalona.
— Dobranoc, mamo — powiedziała. — Dobranoc, Azair! Dobranoc, Ruten! Dobranoc, Mundus!
Cała trójka chórem odpowiedziała jej ciche "dobranoc".
Już po chwili cała jaskinia aż drżała od oddechów śpiących wilków i ptaka. A może to szczenię drżało?
Powoli otworzyła jedno oko. Wszyscy już spali.
Przeszedł ją dreszcz podniecenia, gdy najciszej jak mogła podniosła się i ruszyła do wyjścia z jaskini.
Nagle jednak zaczepiła pazurkiem o posadzkę. Rozległ się cichy zgrzyt.
Konwalia zamarła. Serce waliło jej jak młotem.
Odczekała chwilę, a gdy nikt nie odezwał się nawet słowem, ruszyła dalej.
Wychodząc, przechodziła obok śpiącego Azy. Zerknęła przelotnie w jego stronę i aż wzdrygnęła się, widząc jego świecące w ciemności białka. Skuliła się w sobie, oczekując reprymendy, ale wilk tylko skinął jej głową i z powrotem położył głowę na łapach.
Konwalia odetchnęła cicho z ulgą i wyszła z jaskini. Gdy tylko była wystarczająco daleko, puściła się biegiem, ciesząc się z nocnego wietrzyku muskającego jej sierść, niczym delikatnych palców upewniających się, że jeszcze żyje i może go czuć. Szum wypełniał ciszę...
W ciemności koniki polne grały swoją smętną melodię, gdzieniegdzie nawet sowa pohukiwała do rytmu. Konwalia miała wrażenie, że nocą las odgrywa swój własny koncert i była bardzo zadowolona, że mogła go dzisiaj posłuchać.
Nie chciała iść za daleko. Bała się, że się zgubi, a zdecydowanie nie miała ochoty słuchać wykładu od mamy albo reszty, gdy już ją znajdą.
Zatrzymała się, gdy znalazła się już przy jeziorku.
Ktoś tam był!
Wciągnęła głośno powietrze, a wilczy (najwyraźniej waderzy) łeb obrócił się w jej stronę. Wilczyca była cała biała, miała piękne, błyszczące w świetle księżyca włosy i złote oczy.
Jednak najciekawszą częścią jej aparycji były...
— Ty masz skrzydła! — wypaliła Konwalia, zanim zdążyła ugryźć się w język.

< Serenity? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz