środa, 14 sierpnia 2019

Od Haruhiko - "... I na zawsze"

<Poprzednia część>

" Są granice, których przekroczenie jest niebezpieczne; przekroczywszy je bowiem, wrócić już niepodobna."

Nie musieli zagłębiać się w mroczne otchłanie lasu, aby poczuć jak atmosfera oraz aura tego miejsca sprawia, że futro na grzbietach basiorów unosi się. Znak. To był definitywnie znak, że nie powinni wkraczać na te pozbawione jakiegokolwiek opactwa tereny. Wszelcy bogowie opuścili bór w chwili gdy szczelina rozwarła się, a wszelkie zamieszkujące Obliwion diabły rozszarpały wyrwę w kosmicznej osnowie, byleby tylko wychylić parszywe pyski na nowy świat, jaki miał niedługo znaleźć się pod ich władaniem.
Vitale zwolnił kroku. Jego pazury zaorały spazmatycznie ziemię. Dziwnie zimną, chociaż gdy szli w to miejsce ewidentnie czuł, jak ciepły wiatr muska ciało psychologa. Uniósł ostrożnie łeb ku niebu, aby dostrzec zupełną pustkę. Nie, dostrzegł gwiazdy. A może to były wszelkie światy, jakie teraz, w miejscu koniunkcji, gdzie czas i przestrzeń zlewała się w jedno, były widoczne gołym okiem?
— Nie ma księżyca — wyszeptał. Haruhiko skinął jedynie łbem. Nie odzywał się od momentu, gdy opuścili tereny watahy. Nie miał sił. Jego ciało, wyniszczone przez drapieżnego ducha czyniło nawet tak proste czynności momentami wręcz niewykonalnymi. Mimo to, podążał. Podążał na wyznaczone miejsce, gdzie o jego przeznaczenie ma się dopełnić.
Nie mówił o tym psychologowi, uznał, że to nie jest konieczne. Przekona się na własne oczy, gdy tylko dotrą. O ile dotrą. Nie wiedział przecież, jak wiele stworzeń zdołało się uwolnić. Jak wiele bestii czyhało na nich za każdym pniem, za każdym kamieniem. Nie był w stanie ich wyczuć. Magia nie działała w tym lesie. Byli zdani tylko na siebie.
— Ruszajmy — Głos przypominający ocierające się krzemienie opuścił wątłą pierś samca. Jego syn poruszył uszami, lecz pozostał w miejscu. Wyraźnie walczył z całą atmosferą wokół siebie, jaka dominowała nieprzyzwyczajony do takich rzeczy umysł. Więc czekał. Czekał, aż Vitale pogodzi się z myślami, jakie pewnie w tej go nurtowały. Czekał, aż pojmie, że nie ma innej możliwości. Nie ma już powrotu. Od momentu, gdy wkroczyli do tego lasu, stali się kluczowymi elementami piszącej się historii i to od nich zależało, jak zakończy się ten rozdział.
W końcu podniósł się na chwiejnych łapach, z łbem opuszczonym i zaszklonymi oczyma. Roztaczał wokół siebie smród strachu. Bolesny dla Haruhiko jako ojca, denerwujący dla łowcy. Nie skomentował jednak tego, a jedynie przyspieszył lekko, gdyż dostrzegł już to, czego się obawiał.
Szczelina otworzyła się na wzgórzu, jakby w ironiczny sposób chciała obwieścić całemu światu swe przybycie. Trudno bowiem było nie zauważyć ciągnącego się aż do chmur świetlistego leja, jaki rzucał jasnoróżowe światło na drzewa wokół małego, zapewne utworzonego przez przejście, prześwitu w lesie. Dostrzegł za kotarą płynnego, ściekającego światła kamienny stół. Był pewien.
— Tutaj się to zaczęło. Tutaj narodził się Jormungand.


Nemeton, czterysta lat wcześniej

— Boisz się? — Cichy szept wyrwał młodzieńca ze snu, a raczej czegoś, co go przypominało. Trudno bowiem było wyspać się na twardym sienniku, gdy głód wykręcał wnętrzności, a zimno kuło odsłoniętą skórę. Dlatego prawie automatycznie odwrócił się w stronę siedzącej przy wrotach postaci, wpatrującej się we wznoszący się na nieboskłon księżyc. Z oddali dobiegały ich odgłosy rytualnych śpiewów i trzasku pochodni. W innym wypadku byłby on pocieszający. Zawsze kojarzył się mu z domem. Teraz jednak był zapowiedzią czegoś o wiele gorszego.
— Oczywiście, że tak — podniósł się do pozycji siedzącej i przyciągnął kolana do piersi, wtulając między nie twarz. Wkrótce wzdłuż jego kręgosłupa przeszedł dreszcz — Nie chcę tam iść. Naprawdę, nie chcę.
— Nie mamy wyboru — Młodzian przy kratach zerknął na współtowarzysza — Tak zadecydowała Starszyzna. Nie ma już odwrotu.
Zamknął oczy. Nie chciał być w tym miejscu. Nie chciał nawet brać udziału w tych obchodach, chciał wrócić do gospodarstwa. Do matki i rodzeństwa. Najlepiej z Valasem. Uniósł powieki i dostrzegł pokryty znakami blat stołu. Konopna lina ciasno oplatała wykręcone na jego plecach ręce. Przygryzł wargę z całej siły do tego stopnia, że na jego bladym podbródku pojawiła się krew. Przestał zwracać uwagę na słowa kapłana, a jedynie uniósł głowę ku niebu. Księżyc, jego przewodnik od chwili narodzin, zniknął.
Usłyszał świst ostrza przecinającego powietrze. Później krótki, stłumiony przez coś okrzyk Valasa. Czy może jednak już Skölla, jak go określali podczas Przygotowań? Nie wiedział. Poczuł dłoń, dopychającą go do ołtarza. Zacisnął powieki, chcąc zachować obraz chowającego się za drzewem człowieka. Jego człowieka.


Ponownie napłynęły do niego te same uczucia co tamtego wieczoru. Strach. Przerażenie. Ból. Cierpienie. A na koniec błogość. Poczuł, jak zapach już dawno zwietrzałej krwi dociera do nozdrzy wołka. Podobnie jak wiele innych rzeczy, jakby ukryty za kotarą rozdział z jego życia nagle się otworzył, a wspomnienia powróciły na swe miejsce. Wszystkie. Nawet te, o których chciałby zapomnieć, ale również takie, jakie rzuciły nowe światło na stare wydarzenia.
Zakuło go coś w sercu. Przypomniał sobie te oczy, jakie widział na przestrzeni lat, nie, wieków. Te same. Różne ciała, ta sama dusza, może tylko jej skrawki. Rezonująca z duchem w głębi Haruhiko. Czy tak się tak naprawdę nazywał? Czy jedynie nadano mu takie miano, bez większego pomyślunku?
— Ojcze?
Vitale wpatrywał się w basiora, podchodzącego do kamiennych ruin. Sam się nie ruszył. Pierwotny instynkt, zwierzęcy można powiedzieć, nakazywał mu pozostanie z dala od niebezpieczeństwa i możliwe wiążącej się z nią śmierci.
Lecz Haru przywitał ją jak dawno niewidzianego, lecz oczekiwanego przyjaciela. Bez obaw stanął w jasnej łunie, mimo tego, że czuł, jak energia rozrywa jego jestestwo na drobne kawałki. Mimo, że mięśnie drżały od bólu, jakie zadawał mu Liivei, szarpiący się zajadle. Bał się. Czuł to przez wspólną nić porozumienia, która między nimi powstała. Uśmiechnął się delikatnie, podniósł pysk i spojrzał na drugą stronę. Był gotowy. Zamknął oczy i postąpił do przodu.


Powitało go ciepłe uczucie towarzyszące wylegiwaniu się na słońcu w przyjemny, letni dzień. Później nastąpiła dysocjacja. Takie określenie przyszło mu do głowy, gdy jeszcze był w stanie trzeźwo myśleć. Skowyt wydobył się z umęczonego ciała, pełen bólu i próśb o pomoc. Czuł, jak poszczególne elementy jego materii, cząsteczki, unoszą się ku górze, ku migoczącemu w górze Obliwionowi. Wbił pazury w suchą ziemię. Przez głowę przeszło mu, że to właśnie w tej okolicy musiało zebrać się całe ciepło z zimnego teraz lasu. Wkrótce, gdy w pionie utrzymywało go jedynie zapamiętany przed laty widok, wszystko ustało. Opadł na ziemię. Podniósł spojrzenie, starając się przystosować oczy do jasnego światła, jakie biło od zupełnie białego wymiaru. Dotknął swego nagiego ciała, jakby chciał sprawdzić, czy wszystkie członki są na miejscu. Czy podczas procesu odłączania nie odebrano jego jestestwa. Czy dawna rana po tępym nożu zniknęła.
— Alak?
Znieruchomiał, słysząc znany głos. Czyjaś dłoń znalazła swe miejsce na chudych ramionach młodzieńca, delikatnie masując je. Dopiero gdy łzy spłynęły po jego twarzy, zdołał podnieść się i zwrócić w stronę swej bratniej duszy.
Na początku nie wierzył w takie rzeczy. Nie wierzył nawet w miłość. Jednak w chwili, gdy spotkał tego człowieka, nie, istotę, byt, duszę, poczuł, jakby nagle wszystko zyskało sens. Zagubiony kawałek układanki we wnętrzu Alaka, przez który poczuł spełnienie. Nic więcej nie było mu trzeba. Jedynie tej duszy w pobliżu, by ich duchy mogły rezonować, mimo tragedii, jaka ich spotkała. Przypomniał sobie wszelkie imiona, pod jakimi go spotkał. Mani, Lyle, Artemis, Wrotycz. Shay. Tak się zwał. Na samym początku.
Jego ciało, spragnione czułości Shaya, przylgnęło do sylwetki. Po raz kolejny ich usta odnalazły się w pocałunku, a dłonie wytyczyły dobrze znany szlak po delikatnej skórze. Oczy znowu złączyły się w niemej rozmowie dwóch pokrewnych serc.
— To już koniec — szepnął Alak, uśmiechając się przez łzy i ujmując twarz swej bratniej duszy w dłonie — To już koniec, Shay. Już nic nas nie rozdzieli.
Nie musiał odpowiadać, aby wiedział, że tak będzie.


Vitale czuwał w tym samym miejscu, czekając, aż Haruhiko powróci. Widział, jak przekracza świetlistą barierę nim zdołał go powstrzymać. Poruszał się niespokojnie, reagując na każdy, chociaż najmniejszy szelest. Co jakiś czas nawoływał go jak zagubione szczenię we mgle. Chciał go zobaczyć jeszcze raz, przeprosić za wszystko, co uczynił. Nie chciał zostać sam. Nie teraz. Nie w tej chwili, gdy odnalazł resztki swej rodziny.
W jednej chwili wszystko ustało. Psycholog jedynie zamrugał, a dziwny twór zniknął, zostawiając za sobą nieprzyjemnie naelektryzowane powietrze. Szybko poderwał się więc z leśnego runa i w kilku susach pokonał drogę dzielącą go od ołtarza.
— Haruhiko? Haru?! — krzyknął, biegając wokół i panicznie rozglądając się. Nie, nie, nie.. To niemożliwe. To niemożliwe, do cholery! — Ojcze?! Tato?! Gdzie jesteś?!
Usłyszał pisk. Znieruchomiał, unosząc uszy. Gdy dźwięk się powtórzył, odwrócił się w stronę przełamanego przez czas stołu, gdzie pod kamiennym blatem leżało białe szczenię.



Koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz