Wolnym krokiem poruszałem się przed siebie. W wysokiej, okaleczonej przez suszę trawie moje łapy powodowały nieprzyjemny szelest, który towarzyszył każdemu mojemu krokowi i uporczywie wśrubowywał się w umysł. Planowałem jak najszybciej zejść z łąki, nie słyszeć już cichego, acz nieznośnego, powracającego wciąż odgłosu. Wracałem właśnie z południa. Pomimo dosyć wczesnej pory byłem zmęczony, śpiący, moje mięśnie pamiętały jeszcze każdy krok zrobiony tego dnia, a zamykające się coraz bardziej bezwładnie ślepia sprzeciwiały się spojrzeniu choćby na kolejny, znajomy pysk. Znów nie zmrużyłem oka przez prawie całą noc, zawikłane śledztwo, które prowadziliśmy wspólnie z WWN ściskało mnie w swoich objęciach coraz bardziej zaborczo.
Przechodziłem przez tę łąkę niemal codziennie, ciesząc się przewidywalną częścią swojego życia, zawsze ze spokojem wodząc wzrokiem po rosnących obok mojej stałej trasy drzewach, których niemal każdą pojedynczą gałąź znałem już na pamięć. To zjawisko powtarzalności dawało mi namiastkę upragnionego poczucia bezpieczeństwa, za którym goniłem od dzieciństwa, od czasu, gdy po raz pierwszy usłyszałem od matki, że powinienem zamieszkać tutaj, na terytorium Watahy Srebrnego Chabra. Ta powtarzalność była nieagresywna, dokładnie taka, jaką podświadomie chciałem widzieć niemal wszędzie wokół siebie. Nie niepokojąca tempem przemian, nie naprzykrzająca się zmęczonym myślom jak nieuchwytny komar, nie powracające impulsywnie jak bumerang, a nieśpiesznie, jak długo oczekiwany, dobry przyjaciel.
Ostatnio, po ponad miesiącu nieprzerwanej suszy, znów zaczął padać deszcz. Trawa przypomniała sobie, co robić, gdy Opatrzność, lub niewyjaśniony, nieskończony dla małego, wilczego umysłu ciąg zjawisk zsyła potrzebne do życia dobra. Miałem wrażenie, że za każdym razem, gdy przechodziłem przez łąkę, była widocznie wyższa. Jej wysokość, w której czułem się najlepiej dawno już minęła. Gdyby nie wygnieciona ścieżka, musiałbym po prostu przedzierać się przez zarośla.
Nagle gdzieś obok wyczułem obecność bliźniego. Wciągnąłem powietrze, z niepokojem orientując się, że zapach jest obcy. Obcy i nie do końca dla mnie zrozumiały, zdawał się pochodzić od młodego wilka. Co jednak sprawiło, że nie chciał być on zauważony?
- Słyszę cię - powiedziałem cicho i starając się zbyt mocno nie poruszyć głową potoczyłem wokół zmęczonym wzrokiem. Skłamałem. Nie usłyszałem niczego, co świadczyłoby o czyjejkolwiek obecności. Nadal jednak miałem nadzieję, że nieznany zapach pozostawił po sobie przechodzący tamtędy wcześniej wilk i nikt nie usłyszy moich i tak cichych słów. Ale jeśli to wróg... niech lepiej będzie przygotowany na walkę jak równy z równym.
Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, znów powoli ruszyłem przed siebie, nie zważając na towarzyszące mi, z każdą chwilą coraz większe napięcie. Nie uszedłem kilkunastu kroków, gdy nagle z tyłu doszedł mnie najpierw nienaturalny szelest traw, a potem ból świadczący o tym, że coś zaciskało się właśnie na moim ogonie.
W pierwszych ułamkach sekundy moja świadomość nie potrafiła dopasować tego, co się wydarzyło do starcia z żadnym z leśnych zwierząt. Zawarczałem donośnie, szybkim ruchem unosząc głowę i odwracając ją ku przeciwnikowi, który atakował w tak niecodzienny sposób. Odsłoniłem rząd białych kłów, jeszcze przez chwilę przyglądając się szczeniakowi, dociskającemu mój ogon do ziemi, po czym usiadłem, by doprowadzić do porządku emocje, które zdążyły mnie już niemal ponieść.
- Coś jest nie w porządku z moim ogonem, że tak bardzo chcesz go dopaść? - zapytałem łagodniej, próbując odsunąć agresora od swojego ciała. Przez chwilę czekałem na odpowiedź, która jednak nie nadeszła. Nie chcąc wykorzystywać zbędnych słów westchnąłem cicho i wstałem, nieco przyjaźniej machając szarpakiem tej białej istoty, która nadal patrzyła na niego z błyskiem w oku.
< Duchu? Powolutku, powolutku >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz