Gruba warstwa szpilek, niechętnie poddających się naturalnej kolei rzeczy, jaką jest rozkład substancji, pod ciężarem moich łap trzeszczała tylko nieznacznie, zaś mech i leśna darń nie wydawały praktycznie żadnego dźwięku. Zaprocentowały w ten sposób lata ćwiczeń, aż w końcu stały się codziennością.
Wreszcie znalazłam odpowiedni tor do treningu. Osiem drzew rosnących w miarę w linii prostej, z niewielkimi przerwami, zwieńczonych zwaloną kłodą. Ustawiłam się paręnaście kroków przed nimi i wystartowałam z połową normalnej prędkości biegu. Pokonałam wszystkie przeszkody bezproblemowo, niemalże idealnie. Stopniowo zwiększałam tempo, co wiązało się z pojawianiem się kolejnych trudności; nie dało się uniknąć przymusowego poszerzania zakrętów, niekontrolowanego lądowania lub gwałtownego przerywania ćwiczenia, a przy zlekceważeniu zasad fizyki spotkania z twardą powierzchnią pnia. Mimo to szło mi całkiem nieźle, jak na pierwszy dzień tego typu treningu. Po około półtorej godzinie stwierdziłam, że wystarczy na dziś. Napiłam się porządnie z najbliższego strumyka i postanowiłam rozejrzeć się za jakimś obiadem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz