Zostawiłem wilczycę sam na sam ze zdobyczą, i zniknąłem jednym susem między drzewami. Kiedy miałem już pewność, że mnie nie znajdzie, wbiłem wzrok w ziemię i potrząsnąłem nieco głową. Do moich uszu dotarł kolejny charakterystyczny zapach, lecz tym razem zapowiadający niezwykle miłą, pewną niespodziankę: renifera, zapewne młodego, a na dodatek zranionego, bowiem przebijała się nad tą mieszanką woń krwi. Po kilku minutach zacząłem się czołgać, z uszami postawionymi na sztorc, zachowując czujność, choć było to trudne w obliczu żołądka domagającego się natychmiastowego posiłku. Wreszcie zobaczyłem go w szczelinie między gęstymi, splecionymi labiryntami listków krzewów. Napiąłem mięśnie, i wybiłem się mocno do przodu, zatapiając pazury w boku zwierzęcia i natychmiast odzyskując równowagę. Stworzenie próbowało jeszcze desperackiej ucieczki, ale wbicie kłów w kończynę ostatecznie je położyło. Postanowiłem oszczędzić mu cierpienia i przegryzłem szybko tętnicę, po czym zabrałem się do posiłku. Z początku delektowałem się spokojnie każdym kęsem, ale uznałem, że należy się zastanowić nad moją obecną sytuacją.
Przebywałem na terytorium watahy, o której zupełnie nie miałem pojęcia. Miałem zapewnione alibi w postaci Megami, lecz nie pociągnę tej passy długo. Przynajmniej nie ścigają mnie całym orszakiem. W mojej głowie przez chwilę mignęła jedna myśl...Mogę dołączyć...ale zniknęła tak prędko, jak się pojawiła. W końcu miałem dość jedzenia. Schowałem na wszelki wypadek resztki we wnęce pod drzewem i ruszyłem przed siebie, by obeznać się z terenem. Wędrowałem już od dobrych dwóch godzin przed siebie, ale nie napotkałem niczego wartego uwagi. W tej sytuacji postanowiłem wrócić do miejsca wczorajszego noclegu i wmieszać się w tłum. Gdy dotarłem na miejsce, znów zapadał już zmrok. Ruszyłem do ,,swojej" jaskini i ułożyłem się bardziej w kącie, z dala od wejścia. Przymknąłem powieki i wpadłem zaskakująco szybko w objęcia Morfeusza.
Leżałem na czymś miękkim, ale lepiącym się i...trochę nieprzyjemnym. Chciałem w jakiś sposób odwrócić głowę, ale nie potrafiłem; rozkoszowałem się tylko tą aksamitną, w miarę okrągłą, przyjemną rzeczą, leżącą na moim policzku, tak bardzo znajomą, gdy coś zaczęło się zmieniać. Najpierw na jej końcach pojawiły się tylko cztery zgrubienia, naciskające na moją skórę. Stawały się coraz bardziej zaostrzone, mimo wszystko zaczynałem mieć dość dotyku. Nie potrafiłem się poruszyć. Wtem pazury wbiły się w moją twarz, wypełniając ją nieznośnym pieczeniem. Wchodziły coraz głębiej, a ogień rozprzestrzeniał się po moim ciele, jakby wypalając je od środka. Nie mogłem wydobyć z siebie żadnego dźwięku, podczas gdy zbliżało się w stronę mojej głowy, torując sobie drogę przez tkanki. Gwałtownie przez ułamek sekundy czułem się dosłownie tak, jak bym oczy miał dookoła głowy. Smolista krew była wszędzie; pode mną, obok, na, w górze, naprzeciwko. We mnie.
Otworzyłem oczy, akurat zamykając pysk. Echo mojego wrzasku odbijało się jeszcze od ścian. Świetnie. Niewiele myśląc, wypadłem pędem na korytarz, po drodze potrącając jakąś jaskrawą plamę. Gnałem przed siebie, byle uciec przed wściekłymi, wybudzonymi ze spokojnego snu wilkami przez zupełnie im nieznanego osobnika, którego w ogóle nie powinno tu być. Chłodny powiew powietrza na zewnątrz otrzeźwił mnie, jednak nadal nie zwolniłem. Dopiero po pół godzinie wyczerpującego maratonu zatrzymałem się powoli na niewielkiej polance. Dyszałem ciężko, próbując poskładać myśli. Zrezygnowałem i położyłem się w cieniu pod drzewem, niemal niewidoczny, nie próbując nawet zasnąć.
< Megami? Jak już idziemy z tą psychozą... default smiley xd >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz