Kolejny, zwyczajny dzień przywitał mnie pochmurnym niebem. Wczesnym rankiem wyskoczyłem do lasu rozprostować nogi. Naszło mnie coś, co spowodowało, że zacząłem tarzać się w śniegu i na przemian formować z niego różne kształty, dając upust temu, co siedziało we mnie od początku tego dnia. Całe szczęście, bez świadków. Skończyłem to szaleństwo w pełni rozgrzany pomimo panującego mrozu, ale nadal złośliwie szczypał mnie w wilgotny nos, co nagle mnie otrzeźwiło, bowiem dotarł do moich nozdrzy zapach zwierzyny, kopytnego. Bez wahania podążyłem tym tropem. Nie było najlżejszego wiatru, całkowita, biała, martwa cisza. Doprowadził mnie do rozległej polany na której pasło się niewielkie stado jeleni wirginijskich. Zwierzęta pracowicie grzebały kopytami w białym puchu, by dobrać się do pożywienia. Zacząłem wolno, bezszelestnie podkradać się do nich, szczerze mówiąc bardziej dla rozrywki niż zaspokojenia głodu. Gdy znajdowałem się kilkadziesiąt metrów od najbliższego z nich, wystrzeliłem jak z procy; minąłem pierwszego, postanawiając dopaść kolejnego. Roślinożercy zorientowali się już w sytuacji i rozpierzchli się na wszystkie strony. Wskoczyłem za swoim celem w gęstwinę, jednak las był w tym miejscu rzadki. Goniłem zwierzynę wytrwale, lecz ostatecznie uciekła. Mimo to, było to dobre ćwiczenie. Kiedy zebrałem trochę sił i równocześnie zgłodniałem, upolowałem średniego dzika, kończąc tę robotę na dziś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz