Spotkanie wielkiego kota. Rozstrzelanie przez ludzi. Przypadkowe wywołanie portali. A do tego jeszcze rzucenie o ścianę, bo ktoś potrzebował worka treningowego na nowo poznane moce. Paki może miał ciężko, opiekując się poranionym przyjacielem, ale Yir dostawał już świra od przykrych wydarzeń, jakie go spotkały podczas tej znienawidzonej podróży, o jaką sam błagał rudzielca, bo przecież tak bardzo mu się nudziło w Watasze Srebrnego Chabra.
Teraz się zastanawiał, czy naprawdę było tak tam źle? Czy naprawdę nie mógł siedzieć na miejscu, otoczony przez przyjaciół, w towarzystwie Paketenshiki i jego rodziny, popijając regularnie czystą w towarzystwie Agresta? Co go podkusiło na taką karkołomną przygodę? Nuda? W sumie racja, nuda, taka prosta emocja, potrafiła go zmusić, a raczej przekonać do podejmowania wielu idiotycznych akcji. Przekonał się o tym, kiedy wypoczywał po wizycie w laboratorium. Jak i wiele innych razy, o których żenadą by było nawet wspominać. Nie sądził, że przypasuje do niego określenie "impulsywny idiota", ale wyglądało na to, że właśnie ku temu zmierzały wszystkie ścieżki. Stawał się impulsywnym idiotą, nie myślącym trzeźwo już w momencie kiedy życie dookoła niego stawało się zbyt monotonne i szare. Czy tak było źle? Czy naprawdę nie mógł powstrzymać impulsu, który prowadził go ślepo za nos? Być może chciał odzyskać kontrolę nad otoczeniem, stać się znowu kimś ważnym, kto sam decyduje o swoim powołaniu. Ale nie mógł. Choć uparcie wierzył inaczej, wiedział dokładnie, że nie pozostaje niczym więcej jak planktonem w oceanie życia, poruszanym przez prądy morskie, niezdolnym wykazać nawet najmniejszego sprzeciwu. Nieważne, ile się starał, nie mógł zadecydować, w którą stronę płynie. Był tylko kruszynką kurzu na wietrze. Nie ptakiem. Nie rybą. Nie nawet takim małym stawonogiem z nóżkami w kształcie płetw, by ułatwić sobie pływanie. Tylko kurzem. Planktonem. Zalegnie gdzieś, na pierwszej lepszej powierzchni, niby nie zauważony, jednak w końcu zostanie z niej strzepnięty, bo zasłania widok. Bo według wszystkich innych istnień, nie powinno go tam wcale być.
Co robił teraz, podczas gdy wszyscy inni zajmowali się swoimi sprawami, znacznie ważniejszymi od jego obecności, było zbyt skomplikowane do wytłumaczenia dla kogoś, kto nie znalazł się w jego umyśle. Leżąc grzecznie, nieruchomo pod skalną ścianą, tak jak pan Paketenshika nakazał, próbował stworzyć w swoim umyśle specjalny skrawek myśli, gdzie mógłby schować świadomość w różnych, bliżej nieokreślonych wypadkach. To była rzecz potrzebna dla niego, żeby dotrzeć do swoich nowych mocy, żeby móc je poznać, wyciągnąć ze swojego wnętrza, nauczyć się je kontrolować, a ostatecznie wykorzystywać w każdej koniecznej sytuacji. Znał tą technikę doskonale, była jak medytacja, jednak zamiast łączyć się w jedność ze światem dookoła, on się od niego odgradzał, ogarniając i porządkując swój mały światek wewnątrz głowy. Skrawek myśli, które stawały się jedyną namacalną częścią tego światka, nazywano różnymi imionami. Oazą, Ogrodem, Portem, czasem nawet Gniazdkiem. Yir był przekonany, że nazewnictwo zależy tylko od formy, jaki przybierze jego wewnętrzny mini-wymiar.
Proces tworzenia wewnętrznej świadomości był o wiele bardziej skomplikowany niż standardowe "skup się, wyobraź sobie i przekonaj samego siebie, że to istnieje". Nie można było tego wytłumaczyć. To czuło się całym swoim jestestwem od początku do końca, każdą myślą, a jednocześnie to nigdzie nie istniało. Zbyt skomplikowane dla każdego poza właścicielem owego skrawka.
Basior widział przed sobą drzewo. Było ogromne, grubsze i o bardziej pokaźnej koronie niż jakakolwiek inna roślina tego typu, którą widywał wilk. Pokryte od strony korzeni grubą warstwą miękkiego mchu, z gałęzi zwisały liany, zbyt delikatne, by choćby pomyśleć o wspinaniu się. Żywe kolory bijące od drzewa nadawały mu magicznej aury, jakby zostało wyciągnięte z najśmielszego snu artysty. Na korze ciągnęły się zielonkawe ślady, z bliska być może nic nie znaczące, ale z daleka Yir dostrzegał, że przybierały profile najbliższych mu osób. Variai z jej hienowatą grzywą, zawsze tak ładnie zadbaną. Paketenshiki z charakterystycznym kominem, którego z jakiegoś powodu rudzielec nigdy nie chciał zdejmować. Agresta, najbardziej normalnego wilka w całym tym gronie. Nawet Skinterifiri tu była, jej pusty oczodół częściowo zasłonięty przez długą grzywkę. Prawie każdy członek Watahy Srebrnego Chabra się tu znajdował, a pomiędzy nimi wybijały się dobrze znane twarze niektórych wilków z Watahy Rubinowego Drzewa. No proszę. Czyli jeszcze zasługiwał na ich obecność. Choć z drugiej strony chyba mógł się tego spodziewać biorąc pod uwagę, że kwiaty drzewa, rozsiane wśród jego liści niczym gwiazdy, tworzące nawet własne konstelacje, miały barwę najczystszych rubinów.
Drzewo rozwiało się w mgłę, gdy tylko pomocnik medyka wykonał krok w jego stronę. Nie był jeszcze na tyle silny, by utrzymać jego projekcję, a co dopiero zbliżyć się i dotknąć jego twardej, zapraszającej wygodą kory. Do tego momentu została jeszcze długa droga. Był na to gotowy, choć fakt, że ktoś go coraz silniej trącał w łapę, raczej za bardzo mu nie pomagał.
– Hej. Hej. Yir. Hej. Pobudka – Skinka już na dobrą sprawę zaczęła skakać po śpiącym kumplu, próbując nieświadomie wyrwać go z transu. No tak, dla wszystkich innych (dość prawdopodobne z wyjątkiem Myuu.2) wyglądał, jakby spał. – No wstawaj, bo jak nie, to ci tą grzywkę obetnę. Może jak słońce ci dojdzie to wreszcie się ockniesz.
– Może tobie słońce mogłoby dojść tam, gdzie zazwyczaj nie zagląda, co? – odburknął basior, przeciągając się na boku. Na szczęście łapy same w sobie odzyskiwały siłę raczej szybko, to tułów stawiał najwięcej problemów. Ostrożnie zmienił pozycję na potrąconego psa. – Czego chcesz, o pani jaśniejąca siłą i wyrozumiałością?
– Zapytać o Pakiego. Jest pewna sprawa, którą widziałam już od jakiegoś czasu. Myślałam, że sami to załatwicie, ale widać jesteście zbyt nieudolni nawet na to, więc postanowiłam interweniować – Lisiczka usiadła obok szyi wilka.
– A o co chodzi?
– Co czujesz do Pakiego?
Cisza. Co Yir czuł? Teraz, po tak długim czasie, nie musiał się zastanawiać. Przecież kochał tego lisiego pomiota, miał co do tego pewność, chociaż nigdy nikomu się do tego nie przyznał. Teraz również nie zamierzał tego zrobić. Paketenshika by go odtrącił za takie myśli, znienawidził. Wyrzucił z nory. Przyjaźń pomiędzy nimi by się skończyła, a atramentowy basior nie zniósłby tego. Już wolał brać te okruchy, które łaskawie zrzucał mu los, niż sięgać po cały bochenek chleba, ryzykując utratą łapy.
– Nic szczególnego. To mój przyjaciel, lubię go. Mój współlokator, przyzwyczaiłem się do niego.
Miłość mojego życia, nie mogę bez niego przetrwać. I to nawet nie w znaczeniu ciągłych urazów.
– Ta... Jasne...
Mała znajoma wyraźnie dała do zrozumienia, że nie wierzy w ani jedno słowo wypowiedziane przez leżącego basiora. Ale nie wnikała głębiej. Na szczęście, bo Yir podświadomie wiedział, że gdyby zaczęła sama wiercić tą sprawę, w końcu by się złamał i wykrzyczał na pełnię głosu, że kocha Paketenshikę.
A zaraz po tym poszedłby do lasu ze sznurem i powiesił się na pierwszej lepszej sośnie. Nie ważne, że nie mógł się podnieść. Ani nie było tu nigdzie liny.
Sam nie zwrócił uwagi, że Skinterifiri poszła na nowo pogadać ze swoim bratem. Zamknął się ponownie w swoim umyśle, poszukując Drzewa, by nie tylko znaleźć sobie zajęcie na te długie, nudne chwile, ale także wykorzystać je jak najbardziej kreatywnie. Może powinien był zauważyć spojrzenie Skinki na jego osobę, gdy mówił o swoich uczuciach. Zauważyłby, po jak cienkim lodzie stąpa.
Teraz jednak było za późno, lód właśnie się załamał. I zdecydowanie nie zamierzał wypuścić rozmarzonego wilka z lodowatego jeziora pełnego śmierci i wiecznego zagubienia.
<Paki?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz