czwartek, 14 stycznia 2021

Od Agresta CD Eothara Atsume - „Niecny Owoc” Cz. 14

*Czyli jak nadrobić ładne trzy lata życia w piętnaście minut. Czas start.


Aaach. 
Przeciągam się.

Jeśli miałbym odpowiedzieć na pytanie, gdzie zaczęło się to wszystko, co bym powiedział? Jak bym to powiedział?
Czując emocje, jakie towarzyszą rozpoczęciu czegoś nowego, jakiejś nowej historii. Choć tę konkretną po części już znacie.

Pamiętacie jeszcze, kto siadał tu czasem i opowiadał Wam o swoich dziejach? To było dawno, tak dawno, że wszyscy już pewnie zapomnieli, kim w zasadzie był ten gość, oprócz tego, że podobno urodził się w niepełnej rodzinie, wyrósł na poniewierce w królestwie bezprawia, a skończył jako alfa porządnej i spokojnej watahy.
To ja. Witam więc ponownie.
Z góry wybaczcie moment skupienia na sobie. Pomimo wszystkich trudnych wydarzeń w moim życiu - tych, o których już słyszeliście, lecz przede wszystkim tych, o których jeszcze nigdy nie wspominałem - nie udało mi się chyba ostatecznie pokonać tego niedobrego nawyku.
Od dziś historia, którą chcę się z Wami podzielić, opowiadać będzie nie tylko o mnie, ale i o kimś innym. O kimś, kto wyszedł poza schemat, zburzył mur stojący na granicy dotąd nieprzekraczalnej. O pierwszej rybie, która wyczołgała się z oceanu i odetchnęła poza wodą. A raczej o tym, jak nasz świat zatrząsł się w posadach, przez ten jeden, nerwowy oddech.
Jednak widzicie, i moja własna historia bezpośrednio łączy się z tym, o czym powinniśmy rozmawiać dziś. Pozwólcie więc, że zamiast beztrosko przejść do chwili trwającej, czego początkowo oczekiwałem od siebie nie tylko ja sam, ale prawdopodobnie również ten ktoś z drugiej strony, wrócimy na chwilę do momentu, w którym niegdyś to nie nikt inny, ale właśnie ja przerwałem bez pożegnania.

   ~   ~   ~
Cofnijmy się więc w czasie do tygodni, które odcisnęły piętno na życiu niejednego z członków Watahy Srebrnego Chabra.
Morowe powietrze rozlało się nad naszą krainą. Tym razem epidemia zebrała żniwo dwukrotnie większe, niż poprzednio. Nie nadążano kopać grobów,  każdy, kto zachorował przed oczyma miał bezduszne statystyki. Sześćdziesiąt procent. Sześćdziesiąt do czterdziestu. Mniej więcej tyle szans na znalezienie się pod ziemią w przeciągu tygodnia, czy dwóch.
Mały Agrest zachorował także. A że nigdy nie był silnym i twardym wilkiem, leżąc w jaskini medycznej, po nocach płacząc jak dziecko, na wpół przytomny, dzień po dniu oczekiwał śmierci. A jednak jakiś litościwy promień Niebios zesłał na niego niewyobrażalne światło swej łaski. I mały Agrest nie umarł. Łaska nie mogła sięgnąć wszystkich, choć, czy ktoś potrafi powiedzieć, dlaczego pozwoliła przeżyć i wrócić do pełni sił akurat temu chwastowi?
Świat jest dziwny. Posyłając kogoś na kilkutygodniową delegację, wilk nie wie, że widzi go żywego po raz ostatni.
Na przykład Leonardo. Jego, to znaczy mój, pierwszy i najbliższy wspólnik, nie wyzdrowiał nigdy. Odszedł, kategorycznie i na zawsze, do krainy, gdzie w rzekach zamiast ryb pływały radosne promile, a wyborcy zamiast warczeć i pokazywać kły, beczeli i żarli trawę. Skubaniutki, zawsze czuł, gdzie powinien się znaleźć, by złapać odrobinę szczęścia.
Moje niepowodzenie natomiast potęgował fakt, że po śmierci Leo, łaskawa Opatrzność pozostawiła mi jedynie nieporęczny szczegół.
Mundus był bystry, wiedział co i kiedy powiedzieć, lepiej niż jakikolwiek wilk z mojego otoczenia rozumiał trudne reguły politycznej walki i jeszcze trudniejsze reguły uników. Ale kombinował stanowczo za dużo. Miałem wrażenie, że wszystko co robi, robi w sposób metodyczny. Że każde jego słowo, w każdym nieszczęsnym zdaniu, ma jakiś głęboko ukryty cel. Drażniło mnie niemiłosiernie, że ciągłe myślenie na wysokich obrotach wydawało się wcale go nie męczyć, podczas gdy nawet ja sam bywałem wyczerpany zastanawianiem się, co tym razem dzieje się pięć centymetrów za jego ślepiami i dlaczego nawet podczas pozbawionego sensu spaceru, zastanawia się zanim zdecyduje, czy skręcamy w prawo, czy w lewo. No tak, mogliśmy przecież wyciągnąć diabelnie wymierne korzyści z wybrania akurat tej, a nie tej drugiej ścieżki. Nie wiem, chociażby poćwiczyć mięśnie odwodziciele prawej strony ciała w trakcie tej pół sekundowej chwili skręcania, wszak droga w prawo była o całe piętnaście stopni bardziej odchylona od linii równoległej, niż droga w lewo. Zakręt do zakrętu i jeszcze stalibyśmy się prawostronnymi siłaczami. A może rzecz w trosce o równomierne ścieranie o ćwierć milimetra dłuższych pazurów prawej nogi, bo zakręt w tę właśnie stronę był bardziej kamienisty?
Pewnie już rozumiecie mój ból, w porządku, skończyłem narzekać.
Nauka pierwsza. Banał. Co na prawdziwie strategicznej scenie, uzyskawszy zadowalający stopień decyzyjności, robi się z tymi, którzy przestali być potrzebni?
Pielęgnuje się ich jak piękny kwiat, na wszelki wypadek. Oczywiście w stopniu zależnym od tego, jak wiele to kosztuje i jakimi środkami się dysponuje.
Co się robi z tymi, którzy stanowią poważne zagrożenie? To chyba wiadomo doskonale.
A co się robi z tymi, którzy są potrzebni przez cały czas, a równocześnie zaczynają stanowić zagrożenie? No właśnie.
Tym jest polityka. To nie tylko zawziętość i bieganie po trupach. Czasem można posłuchać głosu troskliwego serca, by wysłać kogoś na długą i odpowiedzialną delegację. Innym razem, do uzdrowiska... lub psychiatryka, wszystko jedno. Byleby mieć dobre powody.
Konwalia. Moja najpiękniejsza róża w klapie marynarki. Odebrałem jej wszystkich. Podstępem zamknąłem ją w pustym domu, czyniąc się jedynym wybawieniem od samotności. W naiwnej nadziei na trochę miłości, z uniesionym pyskiem i wzrokiem wbitym w błękitne niebo, zrobiłem krok w przepaść, zranionemu sercu pozwalając drzeć się w amoku.
A potem stopniowo przestawaliśmy żyć ze sobą, zaczynając żyć obok siebie. Spotkaliśmy się coraz rzadziej, nie jedliśmy już wspólnie kolacji w mojej, a niegdyś już właściwie naszej jaskini. Przestaliśmy razem sypiać.
Mimo to, nie szukałem innej. Przez cały czas pozwalałem sobie jeszcze gdzieś głęboko skrywać nadzieję.
O tym, kto z nas stał się wtedy bardziej samotny, nie chcę rozmyślać.
Jedno zmartwienie zaczęło przeradzać się w drugie, a potem, w serduszku już połamanym i wypełnionym pustką, rozpływać się, przez szczeliny umykać na zewnątrz, aż w końcu znikło zupełnie.
Ech. Fakt faktem, ciąg przyczynowo-skutkowy ułożył się w końcu linią prostą na szerokiej drodze mojego życia. Podążając za nim, zdałem sobie sprawę z kilku rzeczy.
Na przykład z tego, że w porównaniu do sąsiadów i krewnych, którzy pozakładali już swoje rodziny, mam wyjątkowo dużo czasu na pielęgnowanie zainteresowań, jakimi z braku lepszych możliwości stało się włóczenie po lasach i kontemplowanie piękna miejsca, nad którym piecza należała wtedy do mnie.
Albo z tego, że jeśli Konwalia przestała być w zasięgu ręki, dłużej nie było potrzeby pozwalać na urlop ostatniemu wspólnikowi, który mi pozostał.

Gdy tamtego dnia, energicznym krokiem zmierzałem do jaskini medycznej, już z daleka dostrzegłem, że stoi przy wyjściu i czeka. Echo każdej wieści szybko niosło się po naszym cichym lesie.
- Więc, co musiało się stać, byś tak szybko zmienił zdanie? - zapytał, zanim jeszcze zatrzymałem się naprzeciw niego.
- Nawet nie wiesz, jak brakowało mi cię na posterunku. Ale na pewno rozumiesz, że w pełni można zaufać tylko temu skorpionowi, którego wrzuci się wcześniej do ognia - całkiem nieźle ukryłem skrzywienie towarzyszące przeuroczemu uśmiechowi.
Z mojego światłego polecenia, pod opieką miłej pani z psychuszki, nie spędził nawet miesiąca i nie rozumiałem, dlaczego w jego oczach wciąż widać było ten chłodny smutek zbitego psa. Tymczasem on oparł się bokiem o kamienną ramę otaczającą wyjście z jaskini i przeniósł ciężar ciała na jedną nogę, patrząc na mnie bez słowa. Zacząłem się niecierpliwić, a moje myśli, wyczuwając budzącą się dezorientację, płynęły szybciej. Być może zbyt szybko, jak na próby czarujących żartów.
- Co do skorpionów, czemu nigdy nie przedstawiłeś nam swojego ojca? Po kimś musiałeś odziedziczyć szurnięte geny.
- Drobiazg, nie poznałem go. Został zagryziony. Przez wilki - gdy znów stabilnie stanął na dwóch nogach, lekko machnąłem ogonem, oczekując, że w końcu wrócimy do domu, ale w jego głosie nie dosłyszałem zgody na wyruszenie w drogę, a jedynie nieco weselszą niż wcześniej nutę - a jego dwulicowy synalek cały czas się z nimi prowadza, zabawne, prawda? Tylko szurnięte geny pozostały... więc daruj prymitywne odruchy.
Zakończył zanim zdążyłem dostrzec, jak biorąc rozmach, nieznacznie odchyla się do tyłu.
Najpierw gwałtownie dotarł do mnie ogłuszający ból, potem bliskie spotkanie z błotnistym gruntem. Dopiero wtedy, podrywając się z ziemi, przypomniałem sobie o istnieniu własnych kłów. Widocznie zbyt dużo czasu spędzonego w polityce zabija realne spojrzenie na świat i konflikty.
W uszach huczało, a las wirował, gdy udało mi się złapać zębami za jedno z jego skrzydeł. Przekląłem w duszy orientując się, że trzymam tylko pióra. Z każdą sekundą robiłem wszystko coraz mniej świadomie, aż w końcu zacząłem gryźć na oślep, ignorując krew płynącą z nosa i dziury w szyi.
W pewnej chwili ktoś znalazł się pomiędzy nami. Do dziś nie mam pojęcia, jak zwyczajnej, słabej waderze udało się rozdzielić przeciwników pochłoniętych ogniem walki, ale Etain pewnie niejedno już w życiu widziała i z niejednym problematycznym pacjentem musiała dać sobie radę. Może nie bez znaczenia był też fakt, że z nas trojga to właśnie ona była największa.
Po zaskakująco krótkiej chwili, obaj pokrwawieni i jeszcze bardziej poszarzali od pyłu, już tylko mierzyliśmy się wzrokiem, tymczasem kobieta przemawiała wszem i wobec, swoim stanowczym, podniesionym głosem.
- Wszystkie swoje podejrzane sprawy załatwiajcie poza terenem szpitala. Chociaż, Agrest - warknęła - jeśli kiedyś wykręcisz ten numer po raz trzeci, sama ci dołożę!
Zbierając się do przyjęcia postawy opanowanej i pełnej godności, jeszcze na moment skuliłem się, po czym odkaszlnąłem, czując napływającą do gardła krew.
- Zgo... zgoda? - uniosłem drżącą z emocji łapę w pojednawczym geście. Kątem oka popatrzył na nią nieufnie. Wreszcie odwzajemnił gest.
Od tamtej pory między nami układało się całkiem nieźle. Bolała mnie już tylko jedna, ostatnia na świecie, mała troska. Z naszej wielkopańskiej czwórki, żyjącej niegdyś beztrosko, jak okrąglutkie pączki w sielankowym maśle watahy, nagle zostało tylko dwóch.
Koniec końców jednak, jakoś sobie z tym poradziłem, na nowo pochłonięty prostymi czynnościami i zapamiętałym ułatwianiem sobie życia na wszystkie możliwe sposoby.

Nie wie, czym jest wygoda ten, kto nigdy nie był samcem alfa niewielkiej watahy, zagubionej na wschodnich ziemiach najodleglejszej konstelacji politycznych gwiazd.
Ja, Agrest, władca małego świata, robak w dojrzałej czereśni. Dniami przyjmujący spragnionych szczęścia interesantów, których można było poklepać po pleckach i zapewnić o swojej przychylności, albo sprytnie odesłać do domu. Nocami wśród dzwonienia szklanych kieliszków i stukania glinianych kubków oddający hołd tradycji, zamieniający się w dobrego Ojca Narodu, jeszcze większego przyjaciela wszystkich poczciwych dusz. Samiec alfa.
Zagubiony w oślepiającym blasku własnej chwały.
Jak wiemy, natura nie lubi próżni. Więc po jakimś czasie i nasza dwuosobowa, polityczna rodzina zaczęła się powiększać.
Najpierw, chcąc nie chcąc, dołączył do niej mój kochany braciszek. Trudno byłoby tego uniknąć, z uwagi na fakt, jak przychylnie władza nad czymkolwiek większym od kałuży patrzy na współpracę z wojskiem.
- Nie, Agrest, nie wstąpię do partii. Jestem stróżem porządku i sprawiedliwości. W pracy nie mam prawa mieć własnych poglądów.
- Znam takich, którzy nie patrzą na podobne powinności tak surowym okiem.
- Nie wiem o kim mówisz. Ja znam tylko takich, którzy najwyraźniej o powinnościach zapomnieli.
No dobrze, Szkło nigdy do końca nie stał się jednym z nas. Ale prawda jest taka, że mijały tygodnie i miesiące, a nasze drogi krzyżowały się coraz częściej.
Wątpliwości swojego ojca nie miała natomiast moja prawie ulubiona bratanica.
Kiedy czworonożny inaczej druh oznajmił, że na wieczorne, mniej oficjalne spotkania partyjne, będzie zabierał Wronę, gdzieś w głębi duszy nawet ucieszyłem się, że to jego pokraczne cudeńko nie miało ochoty siedzieć samo w domu. Odkąd w centrum zarządzania zostaliśmy sami, brakowało mi głośnych rozmów, kilkuosobowych uczt i w ogóle, towarzystwa szerszego grona. Nie mówiąc już o rodzinie, której nie dane mi było założyć.
Mimo wszystko, z zazdrością patrzyłem, jak siedzą tuż obok siebie, jak wilczyca wtula w jego płaszcz swój ciepły pyszczek. Chciałem, by i mnie ktoś tak przytulił. Ha. Ktoś. Mój najpiękniejszy, biały kwiat. Konwalia. Tylko Konwalia.
Ale nadal byłem tym Agrestem z boku wszystkiego, bohaterem drugoplanowym chyba nawet własnego życia, na tyle bezbarwnym, by tylko i tak skazany na niego przez dużą część dnia podwładny potrafił się z nim zaprzyjaźnić. Cóż, to taktyka działająca wspaniałe w niektórych przypadkach. Na przykład gdy chcemy okraść bank, albo zostać politykiem. Ja wybrałem to drugie, a wiadomo przecież, że dobry polityk nie musi być gwiazdorem, prawda?
W fazie ostatecznej, wieczorami, najczęściej siedzieliśmy przy ognisku we trójkę, rozmawialiśmy o przeszłości i przyszłości, popijaliśmy krew jelenią lub procenty. Często po dniu uczciwej pracy dosiadał się do nas Szkło, a naprawdę bardzo, bardzo rzadko, przyprowadzał również swoją uroczą małżonkę. I zaczęło być jak za dawnych lat, czasem nawet coś tam pośpiewaliśmy.
Był to bez wątpienia najspokojniejszy czas w moim życiu. Z jednej strony dość monotonny, z drugiej, każdej kolejnej nocy, gdy kładłem się na swoim pachnącym pustką i błogostanem legowisku, coś kazało mi modlić się, by nowy dzień przywitał mnie tym samym, beztroskim status quo.
Spokój mój zaburzony został nieoczekiwanie.

   ~   ~   ~
Wyobraźcie sobie, Kochani, że budzicie się w nocy, gdzieś w środku lasu, z nieprzyjemnym uczuciem chaosu w głowie i mętnym wspomnieniami ostatnich chwil, które jednak obejmowały nie noc, nawet nie wieczór, a spacer... razem z przyjaciółką... w pełnym świetle dnia. Wyobraźcie sobie, że zbaraniali wracacie do domu położyć się na swoim własnym posłaniu, a ledwie wraz ze świtem otworzycie oczy, melduje się Wasz podwładny i od razu zaczyna wypytywać o jakąś ustawę, która podobno ostatecznie weszła w życie przed kilkunastoma godzinami... z Waszego wyraźnego polecenia.
To mniej więcej spotkało małego Agresta.
Nie zdziwicie się chyba jeśli powiem, że przez następny tydzień chodziłem jak śnięty i myślami krążyłem praktycznie jedynie wokół tego dnia, tej pustej kartki na samym środku swojej życiowej księgi, kawałka metalu w swojej własnej fabryce żyletek, przetopionego na jakiś dziwny kształt.
Czy doszedłem do jakichś wniosków?
Oczywiście, że nie. Chociaż roztrząsałem to jedno wydarzenie z każdej możliwej strony, nie potrafiłem odgadnąć, co za nim stało.
- Coś ty zrobił... - mruknął Mundus, podbierając czoło skrzydłami w miejscu, które u wilka byłoby nadgarstkiem. Ze zdenerwowaniem wypuściłem powietrze z płuc. Nie musiał niczego mówić, czułem dokładnie to samo. Niechętnie wzruszyłem ramionami.
- No powiedz, co ci odwaliło? Skąd w ogóle taki pomysł?
- Ja... - pytany o to po raz pierwszy, dzień po feralnym wydarzeniu, nie byłem w stanie nawet dobrać odpowiednich słów, choćby i tylko po to by ułożyć je w bezsensowne zaprzeczenie. Za drugim razem, po tygodniu, miałem już wystarczająco dużo sił, by wydusić z siebie jedyne, co mogłem przyjąć za pewnik - niczego nie pamiętam...
Prychnął z niezadowoleniem, gdy podniosłem na niego wzrok wypełniony prośbą o pomoc.
Tak, mógł prychać i syczeć, ale znałem go już na tyle, by wiedzieć, że za tym sygnałem nie kryje się nic bardziej oburzonego, niż "No, trudno". W istocie, odkąd zaczęliśmy pracować razem, szybko zyskałem przekonanie, że mogę ufać mu zawsze i w każdej sprawie, mimo, że nie potrafiłem podporządkować go sobie dokładnie tak, jak planowała z początku moja wewnętrzna próżność. Każde zwinne sprowadzenie rozmowy na korzystne dla mnie tory i każda pełna polotu próba manipulacji, spotykała się z niepozostawiającym wątpliwości uśmiechem.
Jedno muszę mu przyznać. Gdy przychodziło co do czego, nigdy, jak do tamtej pory, nawet nie próbował działać wbrew mojej woli. I tak żyliśmy sobie spokojnie, ja otrzymując od niego bezwarunkowe wsparcie w każdej, politycznej sprawie, a on dostając od uświęconej ręki dobrego i złego, to jest, ode mnie, kropelki decyzyjności w naszym radosnym grajdołku. 
Dlaczego więc tak bezcelowo kpił sobie z moich przebiegłych działań? Nie mam pojęcia. Chyba tylko dla rozrywki. Był jak młody owczarek, lubił ryzykowne zabawy. Lub miało to jeszcze jakiś ukryty cel, jeden z tych, o które mógłby troszczyć się tylko do tego stopnia pomylony kombinator, co on.
Gdy więc owego, pamiętnego dnia, patrzyłem na niego z nadzieją, milczał przez dłuższą chwilę, aż wreszcie uśmiechnął się lekko, a błysk w jego oku, przypomniał mi, że nadal jest tą samą, autorytarną szują, którą poznałem lata wcześniej, gdy niejaka Konwalia Jaskra Jaśminowa pierwszy raz zaprosiła mnie do domu, by przedstawić swoją rodzinę. Tą samą autorytarną szują, jakiej było mi potrzeba w sytuacjach kryzysowych, przed którymi do tamtej pory los z jakiegoś powodu oszczędzał naszą watahę.
- Więc naprawdę wydałeś te rozkazy absolutnie bezmyślnie?
- Przysięgam, pierwszy raz usłyszałem o nich od ciebie!
- Nie pamiętasz, że dzień wcześniej rozmawiałeś o tym ze Szkłem?
Chociaż na moment znowu odjęło mi mowę, szeroko otwarte oczy bez pomocy słów zdradziły, że o tym również nie miałem pojęcia.
- No dobrze, Agreściku jagódko moja ty leśna... chyba przez to wszystko straciłeś jasność myślenia.
- Mów, albo mnie nie dręcz! Myślałem nad tym. Nie mogę ot tak, z dnia na dzień cofnąć ustawy, kim byłbym w oczach organów władzy wykonawczej? A utrzymywać ją dłużej, to przecież jak samobójstwo - podążając za swoimi koncepcjami, które wypowiedziane stały się jeszcze bardziej opłakane, zjechałem na brzuch i podparłem łapami głowę, tępo wpatrując się w ziemię przed sobą.
- I nie zauważyłeś, że najprostszym wyjściem w naszej sytuacji jest sprawić, by twój zakaz stał się uzasadniony.
Zastygłem jak słup soli, w tym przypadku przewrócony słup soli, po czym wolno odjąłem łapy od skroni.
- Co?
W, zdawało mi się, dużo lepszym niż jeszcze przed chwilą humorze, oparł się plecami o ścianę jaskini. Ja również usiadłem, pchnięty delikatnym ukłuciem adrenaliny rozlewającej się po zdrętwiałych kończynach.
- Niekoniecznie na tyle, by zaczęli dziękować za wprowadzenie obostrzeń, ale na tyle, by sami zaczęli patrzeć krzywo na tych, którzy postanowią złamać zakaz... narażając resztę na niebezpieczeństwo.
- Ale co ty, ale jak? - pokręciłem głową - chyba nie chcesz wynająć płatnego seryjnego zabójcy...
- To nie wojna, nie potrzebujemy ofiar - nachylił się z powrotem nieco do przodu - a niepewności.
Zmarszczyłem brwi.
- Kontynuuj.
- Mamy na zachodzie bardzo przydatnych sąsiadów, z tego bezładu może przywlec się do nas każdy syf. Wyobraź sobie, trzy przypadki wścieklizny. Mieszka tam tyle dusz, że nikt się ich nie doliczy. Zwłaszcza, że od wystąpienia objawów, do bardzo bolesnej śmierci, mija jedynie kilka dni. Najgroźniejsze są zarażone nietoperze, a w nocy większość wilków i tak głównie śpi. Jeśli powstrzymanie od wędrówek do świtu będzie w stanie uchronić ich przed cierpieniem i śmiercią... nasz zwierzchnik i przyjaciel postanowił wykorzystać to możliwie najmniej uprzykrzające życie rozwiązanie - z szacunkiem skłonił się lekko.
A ja wyprostowałem się zupełnie, czując jak moje płuca wypełniają się powietrzem, jakby w każdym jego mililitrze pływały kilogramy zwycięstwa.
Następnego dnia skrawek strasznych wieści poznały odpowiednie organy.
- Szkło... nie mam już na to siły. Rzucę wszystko, wyjadę w Bieszczady - ściągnąłem brwi, w tym jednym, najszczerszym ruchu ukazując całą swoją bezbrzeżną troskę - do diabła, to wszystko moja wina. Byłem głupi, nie mówiąc o tym wcześniej.
- Nie rozumiem - mruknął, siadając przede mną, gotowy do wysłuchania z czym przychodzę.
- Myślałem, że to nieszczęście ucichnie, jeśli podejmiemy kroki w porę. Ale to nadal trwa. Wścieklizna, Szkło. Ona nadal jest w WSJ.
- O czym ty mówi...
- Ten cały zakaz wychodzenia po zmierzchu, nikt go nie przestrzega, włóczą się po nocach, tylko patrzeć pierwszych ofiar u nas.
- Poczekaj. Od początku. To stąd te nowe przepisy? Zaczynam rozumieć...
- Wiesz, co przenosi wściekliznę? Te małe, parszywe latawce. U Szarych Jabłoni mieli pierwsze trzy przypadki zarażenia.
- O Boże... co z nimi?
- Dwoje nie żyje, trzeci, jeśli jeszcze nie wyzionął ducha, nadal leży przywiązany do ziemi i piszczy z bólu.
- Dlaczego nie powiedziałeś o tym od razu?! Medyk już wie?
- Czy wyglądałem na nieobliczalnego wariata? Chociaż ty jako brat mógłbyś bardziej mi ufać. Nie chcemy tu paniki, rozumiesz? Zwracam się z tym do ciebie, bo wiem, że nie zawiedziesz. Dobierz dwóch czy trzech zaufanych, niech przekażą medykom z WSC i WWN, czego mogą się spodziewać. Już zająłem się powiadomieniem Sekretarza. I... teraz będzie już tylko lepiej, prawda? - uśmiechnąłem się do niego spokojniej, czując pod lekko opuszczonymi powiekami nieśmiałe kłucie wilgoci.
Zamyślił się. Pokiwał głową.

   ~   ~   ~
Charakterystyczny trzask wzmógł się, gdy upadła pierwsza, rachityczna sosna. Ogień trawił po kolei następne drzewa, nie nadążałem liczyć już, ile pni pięknych, wysokich iglaków poczerniało, ogarniane przez żywioł.
- Duży płomień - stałem prosto, leniwie machając ogonem na boki.
- No - Mundus ze wzrokiem wbitym w korony drzew, nieznacznym ruchem poprawił ułożone sztywno skrzydła.
- Mówili, że co? Jak przewidujemy jego trasę?
- Wiatr zaczął wiać w dobrą stronę. Jak tak dalej pójdzie, wypali jeszcze kawałek krzaków i zdechnie na Stepach. Zresztą nawet jeśli nie, śnieg zdusi go, zanim zdąży narobić szkód.
Westchnąłem. Chociaż pytań nadal pozostawało więcej, niż odpowiedzi, wygodniej było po prostu stać i podziwiać.
Kolejnego popołudnia, gdy po godzinie czy dwóch pogodnych rozmów, popijanych czymś mocniejszym, tematy zaczęły się kończyć, wiedziony jakimś mglistym zadumaniem, a kto wie, być może przeczuciem, zadałem jedno z tych błahych, krótkich pytań, które miały być tylko tańszym zamiennikiem zażywanej zbyt często ciszy.
- Słyszeliście, co tam ostatnio dzieje się w WSJ?
- Tak.
Mój wspólnik obracał w palcach gliniane naczynie, nawet na mnie nie patrząc.
Milczałem, przez chwilę próbując ogarnąć myślami, dlaczego nie spodziewałem się takiej odpowiedzi, a on, zachowując widocznie więcej niż ja trzeźwości, po chwili podniósł wzrok i popatrzył mi w oczy z czymś na kształt niezręcznego zastanowienia.
- A ty?
Zaalarmowany zmarszczyłem brwi.
- Nieee. A co się tam dzieje?
- Mają jakiegoś nowego u Derguda. Ach, właśnie - podniósł głos, jakby coś sobie przypomniał - i tak... miałem ci o tym powiedzieć.
- No popatrz, co ja bym zrobił, gdyby nie twoja niezawodna pamięć - fuknąłem drwiąco, po czym przerwałem, by po kilku sekundach milczenia mruknąć podejrzliwie - a dlaczego właściwie uznałeś to za ważne?
- Bo jego imię... nie przypominam sobie, byśmy gdziekolwiek je zapisywali, a mam wrażenie, że przewinęło się w naszych papierach.
- Kto to taki?
- Eothar Atsume.
Miano, które usłyszałem, uderzyło w sam środek mojej pamięci, jakby dosięgnął mnie naprawdę stanowczy cios w żołądek. To coś podobnego złowieszczemu chichotowi małego diabełka, siedzącego na gałęzi i zachęcającego do jeszcze jednego kieliszka, z pełną lub niepełną świadomością, że przyjdzie odcierpieć go następnego poranka.
Czując gorący dreszcz rozchodzący się od grzbietu do głowy, podniosłem stojący przede mną, gliniany kubek i wziąłem gwałtowny łyk.
To imię. Własnoręcznie zapisałem je przecież na naszej liście podejrzanych elementów drugiej kategorii. Przed oczyma stanął mi obraz jednego marnego poranka, tak niebywałe nieistotnego, że powoli przestawałem mieć już pewność, czy wydarzył się naprawdę. W innych okolicznościach zresztą nawet to nie byłoby ważne. A jednak nagle przypomniałem sobie ze szczerym zaangażowaniem wszystkich możliwych zmysłów, że ów poranek był rzeczywistością.
Atsume. Pamiętałem, oczywiście. Więc tamten przybłęda, którego posłaliśmy w drogę ze specjalnym życzeniem naprawdę dalekiej podróży, dostał stołek w wesołym burdelu na kółkach naszych sąsiadów.
Oj, dostał. Nie spodziewałem się nawet, że przekonam się o tym na własne oczy, jeszcze tego samego dnia.
- Jak to poselstwo? - nie potrafiłem powstrzymać się od uniesienia kącików warg, gdy Kara potakująco kiwnęła głową i odwróciła się na pięcie, znikając pomiędzy krzewami - z WSJ? To oni mają tam w ogóle jeszcze posłów?
- Najwyraźniej - szary ptak przymrużył oczy, patrząc jakby przeze mnie i obracając w palcach sosnową gałązkę - zamierzasz kazać im czekać, czy iść od razu? - zapytał po chwili.
- A ogłaszali wizytę? - uśmiechnąłem się lekko - nie będę przecież lecieć galopem na ich zawołanie.
- Sam nie wiem, trochę to niepolityczne, dawać im do zrozumienia, jak bardzo są tu mile widziani.
- W rzeczy samej, dlatego my postąpimy jeszcze inaczej.

~ Dwie godziny później ~
- Co za czasy, niech je trafi jasny szlag - ponieważ ton mojego głosu pod względem wiarygodności nadal wyprzedzał mimikę, zadbałem o to, by goście usłyszeli go zanim będą mogli dostrzec jego właściciela. Bez wątpienia pomogła mi ciemność, która zdążyła już zapaść.
- Jeśli można - pokorny jak trusia głos mojego wspólnika uwolnił mnie od konieczności wymyślania dalszych refleksji - goście czekają.
- Tak, tak, powiadomiono mnie - ruszyliśmy, rozmawiając wystarczająco głośno, by mogło dotrzeć to do gumowych uszu posłów - zjawiłem się tak szybko, jak tylko mogłem, ale sam rozumiesz, on jest w bardzo złym stanie - zakończyłem, w chwili, w której ogarnęło nas światło ogniska zapalonego na przyjęcie poselstwa przez wezwaną na czas naszej nieobecności pomocniczkę, Nuit Calme.
Szedłem pierwszy, Mundus zaraz za mną, z przygotowanym w zanadrzu płaszcza notatnikiem i kawałkiem zwęglonego polana. Usiedliśmy naprzeciwko czwórki posłów.
Tak więc przybyliśmy. Zobaczyliśmy. Zwy...
Wróć. Zobaczyłem.
I niech świadkiem mi cały nasz wiecznie zielony, sosnowy las, wszystkie następne myśli stały się czystym przekleństwem.
Czy jednak błyszczące jak płomienie oczy, które patrzyły na mnie spod bielutkiej, nasuniętej na czoło czaszki, były w stanie wytrącić mnie z równowagi samą swoją obecnością? Skądże, byłem wtedy zbyt wszechmocny. O nie, nie zatrzymałem na nim wzroku nawet na chwilę. Wciąż był prochem, kamyczkiem na kamienistej drodze, teraz po prostu w poselskiej skórze.
- Wybaczcie, szanowni, że pozwoliliśmy wam czekać tak długo, ponadprogramowe obowiązki alfy. A na samym początku pozwólcie poczęstować się miejscowym specjałem - przysunąłem do ognia tacę z glinianymi kubkami, podaną mi przez pozostającą w pogotowiu Nuit. Uśmiechnąłem się zdawkowo, po czym, na znak życzliwości, wyciągnąłem łapę do każdego z nich, zaczynając od siedzącej po środku wilczycy. Błarka, moja dawna znajoma, miła pani od zajęć z dyplomacji. Nic się nie zmieniła.
- Rzecz jasna, rozumiemy waszą sytuację, szacowanie strat to pracochłonne zajęcie, a ogień to żywioł na tyle niebezpieczny, że ma pierwszeństwo przed wszystkim innym - wilczyca odezwała się jako pierwsza.
- Ogień? - zanim jej słowa wybrzmiały, Mundus uśmiechnął się lekko. Gdy zapadła cisza, nieznacznie pochylił się w ich stronę - interesujące, nie jego mamy na myśli. Musieliście słyszeć o tragedii, która rozgrywa się na naszych oczach od kilku tygodni...?
Ponad towarzystwem na ułamek sekundy zawisła nuta kołowacizny.
- Wczorajszy pożar nawiedził również nasze tereny - w głosie wadery słychać było zastanowienie.
- Z naszych wiadomości wynika, że ziemie Watahy Szarych Jabłoni szczęśliwie ledwie skubnął - szary ptak zawiesił wzrok na przybyłych - co innego jeśli chodzi o tę straszną chorobę.
- Czy nie w jej sprawie przychodzicie? -  odezwałem się w końcu - nasza społeczność poradziła już sobie w obliczu kryzysu, służymy pomocą, jeśli tylko będzie potrzebna.
Jeden z wilków, brązowy basior, poruszył się niespokojnie. Od niechcenia rzuciłem mu szybkie spojrzenie.
- I jeśli oczywiście wyrazicie chęć współpracy z naszą watahą - Mundus ponownie uzupełnił moje słowa, unosząc swoje naczynie na znak szacunku dla gości i biorąc pierwszy łyk - z pewnością przyniosłoby to obustronne korzyści.
Zauważyłem, że dopiero teraz przybysze zrobili to samo. Zerknąłem na swój kubek, najpierw nieco protekcjonalnie, potem jednak dopuszczając do głosu chłodną analizę sytuacji. Naprawdę obawiali się, że możemy zrobić coś takiego?
Nie ostentacyjnie, ale powoli, delektując się smakiem swojskiej nalewki, upiłem trochę zawartości naczynia. Porozumiewanie się z interesantami zawsze wyglądało zupełnie inaczej, ubarwione wiśniową nutką.


✁✁✁✁
Nu, davay Atsume.
Poigrayem.
✁✁✁✁


*)? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz