Zimowy poranek musi być jedną z tych piękniejszych rzeczy, jakie otrzymaliśmy w darze od życia.
Patrząc na ciągnące się po horyzont zaspy, które swoją wielkością potrafią przewyższyć nawet młode, jednoroczne drzewa, nietrudno jest odnieść wrażenie, że dane nam jest oglądać coś, co jest prawdziwym cudem tego świata. Biel śniegu miesza się wtedy z połyskliwie jasnym niebem, tak, że gdyby w tym momencie świat wywrócił się do góry nogami, nie byłbyś pewnie nawet w stanie zauważyć, że cokolwiek się zmieniło.
I wszystko błyszczy. Niebo i ziemia rozświetlają się od chłodnych iskier w najróżniejszych kolorach, kiedy jakiś zagubiony promień niskiego słońca znajdzie drogę przebicia przez zasłonę ciężkich, śniegowych chmur, opadnie na białe płótno świata i, jak artysta, który nie znosi pustki, wypełni je zaraz oryginalnym, nieznanym wcześniej nikomu obrazem.
A przynajmniej tak to sobie wyobrażała.
Nie miała pewności, czy tak właśnie wyglądał świat tego niezwykłego poranka, bo tak naprawdę nigdy nie mogła jej mieć. Kiedy pytała innych, co widzą, wychodząc zimowym rankiem na białe światło wschodzącego słońca, w ich opisach zazwyczaj pojawiały się elementy wspólne, na podstawie których potrafiła wyobrazić sobie właśnie taki obraz.
Dla niej zimowy krajobraz przypominał bardziej morze. Wszystko wokół było mokre i zimne, kiedy więc szła przez zaspy z oczami zasłoniętymi grubą warstwą materiału, wyobrażała sobie zazwyczaj, że dryfuje właśnie pośrodku bezkresnego oceanu. Mroźne powietrze, które stawało jej w gardle, z trudem przynosząc do płuc jakiekolwiek zapachy, jeszcze bardziej potęgowało jej poczucie izolacji. Czuła się samotnie i obco, jak rozbitek na tratwie, który, nie wiedząc, dokąd zmierza, otoczony jest jedynie falami, które szepczą coś bez przerwy w boleśnie obcym języku.
Czy więc głos, który teraz słyszała, był prawdziwym, cudownym wołaniem, które zdołało wyrwać się z pustki, czy zaledwie iluzją, początkiem projekcji chorego z samotności umysłu?
Pokręciła głową, strącając z jasnego futra płatki śniegu, które zdążyły przykleić się tam podczas długiej drogi. Stanęła prosto, mocniej zaczepiając łapy na warstwie zmarzniętego gruntu, strzygąc jednocześnie uszami jak przestraszony szarak. Boleśnie pragnęła upewnić się, że nieznany hałas nie był tylko złudzeniem. Zamarła, gdy zyskała pewność, jak było naprawdę - ktoś rzeczywiście był z nią tutaj, pośrodku tej lodowej pustyni.
Nagłe uczucie, dziwny strach o nieznanym źródle poplątał jej myśli, odpalając w niej jedną z najprostszych wgranych do głowy reakcji, którą było ciche, ale niezwłoczne ukrycie się za najbliższym pagórkiem. Stojąc tam, ślepa i praktycznie bezbronna, mogła jedynie nasłuchiwać - i z przerażeniem zauważyła, że ktoś zbliża się do niej, stawiając lekkie kroki na śniegu, tym samym uwalniając w powietrze przyjemne prawie dla ucha chrupanie.
Czasu na reakcję było niewiele, a desperackie wysiłki, jakie poczyniła chowając się tutaj, nie kupiły jej prawie żadnych dodatkowych sekund. Nie pozostało jej więc nic innego, jak tylko się poddać, ale nawet w tamtym momencie, kiedy nieznajoma postać stanęła tuż przed nią, zachowała resztki woli i uporu, próbując robić dobrą minę do złej gry.
– Witaj – wypaliła z nerwowym uśmiechem na ustach, zupełnie tak, jakby dane było spotkać się im w zupełnie innej, bardziej codziennej sytuacji.
– Śledzisz mnie? – odpowiedział jej nieznany dotąd głos. Wilk, upewniła się ostatecznie, czując wyraźną ulgę. Młody jeszcze basior. Trochę poirytowany, ale mimo to głęboko spokojny, zrezygnowany prawie ton zdradzał, że wadera nie powinna spodziewać się po nim żadnej krzywdy.
– Nie, skąd? – odpowiedziała w ten sam sposób, co wcześniej, próbując uspokoić atmosferę zewnętrznym przynajmniej spokojem.
– O co chodzi z tym..? – nieznajomy zmienił nagle temat, wykonując przypuszczalnie gest wskazujący na opaskę, którą wadera przykrywała oczy.
– Och, to? – uśmiechnęła się, jakby bezwiednie dotykając materiału łapą. – Po prostu mam problemy... z widzeniem.
– Rozumiem – odpowiedział chłodno – I nie widzisz... nic?
– Przy dobrych wiatrach – uśmiechnęła się słabo, czując, że najwyższa pora zmienić temat. – My się chyba jeszcze nie znamy. Jestem Kali – przedstawiła się z nietypową prawie dla siebie śmiałością.
– Hyarin – odpowiedział przybysz.
Ładnie, pomyślała do siebie, wciąż będąc na granicy strachu, przez który niezdolna była do do końca swobodnego składania słów.
– Tutejszy? – zapytała cicho.
– Od niedawna – rzucił jej w odpowiedzi.
Przez chwilę zapanowała między nimi cisza, którą basior przedstawiający się jako Hyarin uznał zapewne za zakończenie rozmowy, bo, z cichym mruknięciem na ustach, które równie dobrze mogło pełnić funkcję pożegnania, wolno podniósł się z miejsca i postawił pierwsze kroki w śnieżną pustkę. Odgłos jego kroków zmieszany z cichym oddechem, wyraźniejszy jeszcze teraz, kiedy dwójkę tę oddzielało milczenie, odbijał się w głowie wadery.
– Zepsułam ci polowanie, prawda? – niespodziewanie nawet dla siebie, Kali zawołała za odchodzącym wilkiem.
– Nie szkodzi – odpowiedział jej zobojętniały głos.
– Daj spokój – wadera w ułamku sekundy znalazła się u jego boku, zrównawszy z nim spokojne kroki. Jej zdyszany oddech rozbrzmiewał jeszcze w mroźnym powietrzu, tworząc na tle nieba szarobiałe obłoczki. – Muszę ci się przecież jakoś odpłacić.
– Naprawdę, nie trzeba – odezwał się basior uprzejmie, choć chłodno, odrobinę przyspieszając chód. – Nie jesteś mi nic winna.
– Przestań. To prawie okrutne pozbawiać kogoś śniadania – zaśmiała się słabo. – Teraz mam co prawda ciut związane łapy, bo czekają na mnie w pracy, ale jeśli poczekasz do wieczora... Może będę w stanie postawić ci kolację.
– Słucham? – basior zatrzymał się w pół kroku.
Podziałało?, przeszło przez myśl waderze, która nagle poczuła dziwny przypływ energii, jakby drobne iskierki biegnące wzdłuż jej ciała.
– Spotkajmy się po zachodzie słońca, dajmy na to, przy Wodospadzie Tysiąca Twarzy. Wiesz, gdzie to? – Basior mruknął coś dosyć apatycznym tonem, tym samym wyrażając mniejsze lub większe pojęcie na temat położenia owej lokacji, albo tylko pewność, że, jeśli zechce, zdoła to miejsce odnaleźć. – Może nie wyglądam, ale swoje o polowaniu wiem – ciągnęła wadera. – Nie daj się prosić – uśmiechnęła się w miły, a co może ważniejsze, absolutnie szczery, niewymuszony sposób. – Nie będę mogła spać spokojnie, jeśli tak zostawię tę sprawę. Pomóż waderze w potrzebie i nie zostawiaj jej na pastwę wyrzutów sumienia.
Basior milczał przez dłuższą chwilę, niezaprzeczalnie zdziwiony takim rozwojem sytuacji. Kali nadstawiła uszu, zaniepokojona tym, że po raz kolejny jedyną rzeczą, którą słyszała, był spokojny, niezmienny oddech nowego znajomego.
– Jesteś pewna, że dasz radę? – odezwał się w końcu bez przekonania. – Myślałem, że ty...
– Tylko mnie nie wystaw – przerwała mu, by, odnalazłszy w sobie jeszcze odrobinę odwagi, uderzyć go delikatnie w ramię. – Do zobaczenia, Hyarin – uśmiechnęła się, by za chwilę zniknąć już za kolejną zaspą.
< Hyarin? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz