Trąciłem łapą wystającą spod śniegu gałąź, która boleśnie wbiła się w środkowy palec. Parsknąłem z niezadowoleniem, zdając sobie sprawę, że istotnie nie była to gałąź, a krzew dzikiej jeżyny, który niczym wnyki, czaił się niezauważony w poszyciu. Liznąłem kroplę krwi, która pojawiła się nieproszona na grafitowym futrze. Czy ten dzień mógł się zacząć jeszcze gorzej? Otrzepałem się z warstwy białego puchu, który nieprzerwanie prószył od rana. Do mojej jaskini był jeszcze kawałek, a ja już przeklinałem swój pomysł, by wyprawić się tak daleko od domu. Jednak ciekawość zwiedzenia nowego miejsca była silniejsza od dyskomfortu jaki zafundowała mi zima. Poszedłem dalej, dając się ponieść tej płochej pokusie, przygodzie.
Krajobraz pozostawał niezmienny, otulony zimową pierzyną, gdzieniegdzie tylko dało się dostrzec zieleń świerków, które dźwigały na gałęziach śniegowe czapy. Miało to jakiś swój urok, którego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Okolica była spokojna i cicha, wydawało się, że nic nie mogło zmącić idealnego obrazu, który widziałem przed sobą. Wtem zza krzaka wychylił się drobny łepek młodego zająca. Zastrzygł uszami, próbując wychwycić jakiekolwiek niepokojące dźwięki. Przywarłem do ziemi, nie spuszczając go z oczu. Adrenalina uderzyła mi do głowy, serce zaczęło mocniej bić. Obudził się we mnie dobrze mi znany instynkt łowcy. Złoty symbol na piersi rozbłysł jasnym światłem, które starałem się zakryć, wciskając się głębiej w śnieg. Przeczołgałem się parę centymetrów w stronę zająca, który dalej nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Oblizałem wargi z lubością, czując już na języku dobrze znany smak ciepłej krwi. Patrzyłem w jego płochliwe, duże oczy, które teraz skupione były na czymś na ziemi. Nagle zdobycz podniosła trwożnie głowę. Minęła sekunda nim moje zesztywniałe ciało ruszyło w pogoń za uciekinierem, który mknął już kilka metrów dalej, nie wiadomo czym spłoszony. Grzązłem w śniegu, który sięgał mi barków, co utrudniało gonitwę. Kątem oka widziałem, że zając też ma trudności z wydostaniem się na powierzchnię. Opadałem z sił, ale duch walki nie pozwalał się zatrzymać, mimo piany, która toczyła się z pyska i ognia w płucach. Z gardzieli wydobył się potworny warkot. Walczyłem z własnymi ograniczeniami i hałdami śniegu przede mną. W końcu zauważyłem spory głaz po prawej stronie. Rzuciłem okiem na ofiarę, która posunęła się zaledwie kilkanaście centymetrów do przodu. Skoczyłem w stronę skały, na której wreszcie mogłem złapać oddech. Zając patrzył na mnie wytrzeszczonymi z przerażenia oczami, jego boki poruszały się z zabójczą prędkością. Dyszałem ciężko z pochylonym łbem i błyszczącymi z głodu oczami. To uczucie nigdy się nie znudzi, jest jak narkotyk. Gdy już gotowałem się do ostatecznego skoku, by zakończyć życie stworzenia, gdzieś z boku mignął mi ogon. Spojrzałem tam zaciekawiony i lekko poirytowany. Ktoś mnie obserwował. Stałem tak rozdarty pomiędzy zdobyczą, a potrzebą sprawdzenia kim jest jegomość, który chował się za pagórkiem. Nim zdążyłem zareagować zając wydostał się z zaspy i czmychnął poza mój zasięg. Westchnąłem z bólem i zszedłem powoli ze skały, węsząc. Wyczułem nieznany zapach wilka należącego do watahy. Konfrontacja była nieunikniona, szczególnie, że zrobiłem już pierwszy krok, a nawet zza krzaka widziałem dalej ogon i czubki uszu. Może nie będzie tak źle.
< Ktoś? Płacę wdzięcznością nowego przybysza, z którym ktoś będzie chciał się pomęczyć w pisaniu XD >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz