Tu skok. Tam skok. Atramentowa pierś przedzierała się przez śnieg, a jej właściciel o dziwo nie okazywał żadnych oznak zmęczenia. Być może je czuł, na to nie mógł postawić sztabki złota, ale jakoś nie docierało ono do jego świadomości. Podobało mu się przebywanie samemu w mroźnym świecie, bez trosk, bez rudzielca naskakującego mu nad uchem. Cisza. Spokój. Tylko on sam i jego osobiste, prywatne myśli. Nawet jeśli skupienie wymagane do przeskakiwania zasp uniemożliwiało mu się do nich w pełni dostać.
Ile czasu już tak spędził, nie miał pojęcia, jednak ten spacer był zbyt przyjemny, żeby z niego zrezygnować. I hopla! I hopla! Jak ten świerszcz (pasikonik?) z bajki dla dzieci. Chyba miał na imię Filip, jeśli Yir dobrze kojarzył. Z pewnością nie przebywał on na śniegu, ale byłby dumny z wilka, że tak hyżo skacze wśród białego puchu, zapominając o wszelkich męczących go troskach. Przecież o to chodziło zielonemu owadowi. Żyć życie pełne zabawy, radości, a przykrościami od losu wcale się nie przejmować. Tak jak robił to teraz pomocnik medyka, powoli zmierzając na Polanę Życia.
<2/7>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz