środa, 13 stycznia 2021

Od Pakiego CD. Yira - "Projekt Różowego Słońca" cz.16

Czerwone symbole zawieszone w powietrzu stanowiły dość widowiskowy pokaz prawdziwej mocy byłego trupa. Dusze przodków przypominały uformowane kłęby zielonkawego dymu, choć z pewnością stanowiły niebezpiecznych i jak najbardziej zdolnych do fizycznej przemocy sojuszników. Sam Yir, stojący w bezpośrednim środku tego występu, na galaretowatych nogach i z głową zawieszoną zbyt nisko, by zostać uznanym za zdrowego, przypominał na swój sposób anioła śmierci. Bardzo pokracznego i recytującego dziwny wiersz gdzieś pod nosem. Być może chciał wydawać się straszny, ale Paki widywał o wiele gorsze rzeczy, przez co, a raczej dzięki temu, wewnątrz zamiast jakiegokolwiek strachu czuł tylko współczucie. Być może sam pomocnik medyka tego nie odczuwał, jednakże jego ciało wciąż było wycieńczone. I nie była to interpretacja rudzielca. Zuva, zaglądając do umysłu wilczego towarzysza, również skanując jego ciało za pomocą swoich mocy, osobiście stwierdził, że do pełnego wyleczenia jeszcze długa droga. Jak to kot określił, organizm był wycieńczony zbyt szybką regeneracją komórek, więc wymagał dojścia do siebie. To był szok zakodowany głęboko we wnętrzu, nieodczuwalny do końca dla umysłu. Obecny widok potwierdzał słowa Myuu.2. Basior nie miał jeszcze sił wstać.

– Dolore ego ferre velim ad locum in aliis. Pati cum me ad faciem consequatur tuae actiones. – Yir zapewne myślał, że te słowa nie docierają do uszu Paketenshiki, jednakże lata spędzone wśród lisów, tak doskonale wyszkolonych do wyłapywania nawet najcichszych dźwięków myszy w trakcie polowania, dały o sobie znać. Paki słyszał obcy język wydobywający się z atramentowego pyska i choć nie rozumiał ani słowa, w brzuchu czuł, że nie skończy się to dobrze. – Pater, ignosce mihi enim vindictam. Ferre me fortitudo ad auxilium mihi in me. Mater, esse meis humeris, ne obliviscaris gravida. Ego solus in hoc mundo, laesione, ita non oblivisci me. Facere enim ut filii tui viam tenebrarum.

Dopiero po chwili dotarło do tego pomarańczowego, pustego łba, czym dokładnie są dziwaczne słowa i tym momencie wychowanek lisów zganił się, że tak długo mu to zajęło. To była modlitwa. I jeśli dobrze kojarzył poszczególne wersy, które nierzadko słyszał podczas treningów pomocnika medyka, była to modlitwa zemsty. Dość niebezpieczna, właściwie śmiertelna, jeśli wymawiało się ją zbyt długo. Oczywiście nie dla osoby recytującej zabójcze słowa w łacinie.

Rudy wilk stał pośrodku zamieszania, poniekąd znużony, poniekąd niepewny, co powinien zrobić. Czuł na swoim zjeżonym (kiedy mu się zjeżyło? Myślał, że jest spokojny) futrze lodowate palce zjaw, wyraźnie zainteresowanych jego osobą. Co zrobić? Uciekać? Walczyć z tym? Stać i czekać, aż Yir wreszcie opadnie z sił, zbyt słaby, żeby recytować dalej? Żadna z opcji nie wydawała się tą poprawną, a zmory coraz mocniej przytulały zastygłe ciało, wysysając z niego wszelkie dostępne ciepło. To nie miało prawa skończyć się dobrze. Dlaczego Yir tak zareagował? Licho go wie, ale jedno było pewne. To przedstawienie należało przerwać zanim wymknęło się spod kontroli i kogoś poważnie skrzywdziło.

Paketenshika nie miał pojęcia, jak walczyć z czarną magią. Nigdy nie musiał, nie miał z nią styczności. Teraz jednak od tego zależało jego życie... i najprawdopodobniej życie jego ukochanego. Do diaska, czemu Zuva musiał znikać bez śladu! W tym momencie jego pomoc byłaby naprawdę nieoceniona...

Pewna forma planu zrodziła się w umyśle nauczyciela łowiectwa. Plan był głupi, najpewniej po prostu idiotyczny, jednak na nic innego w tym momencie nie było go stać. Nie chciał przecież uciekać niczym tchórz.

Stanął w rozkroku, opierając się setkom lodowatych palców i łap, i zaczął recytować.

– Bóg jest naszą ucieczką i obrońcą naszym, przychodził nam z pomocą w nieszczęściach, już nie raz i niezawodnie.

Błąd. Zmory zaatakowały ze zdwojoną siłą, wyjąc przeraźliwie na znak tysiąca skrzypiących na wietrze drzew. Nie spodobało im się przywoływanie pieśni, nie chciały tego słuchać. Paketenshika musiał się ugiąć, upaść na kolana. Opuściły go siły, umysł zalał dziki, niepokonany ocean, wyzywający sztormem głupotę rudego basiora. Ciepła ciecz wypłynęła z nosa, Paki z przyzwyczajenia ją oblizał. Słodka. Krew. Właśnie miał przegrać tą walkę, bo Yirowi zachciało się odstawiać cyrki. Ale nieważne, jak nisko upadnie, zanim wróci do znienawidzonego kruka, na pewno nie podda się bez walki.

– I ujrzałem w prawej ręce Siedzącego na tronie księgę, zapisaną wewnątrz i na zewnątrz, opieczętowaną siedmioma pieczęciami. – Duchy zawyły wściekle z taką potęgą, że gdyby były jeszcze żywe pozdzierałyby sobie bezpowrotnie gardła. Najwyraźniej Apokalipsy również nie lubiły. – Zobaczyłem również ogromnego anioła, który wołał głosem donośnym: Kto jest godzien otworzyć księgę i złamać jej pieczęcie?

Dalszego fragmentu Biblii autor nie zamierza przytaczać ze względu na osobiste przekonania, jednak wiedzcie, że wychowanek lisów, piaskowy wilk, nieubłaganie recytował dalej znany doskonale na pamięć tekst. Drażnił przodków, kłócił się z modlitwą atramentowego basiora wciąż się nie poddając, walcząc o swoje. To przypominało koszmar senny, podobny do tych, jakie miewa się podczas niespokojnych nocy. Wszystko dookoła zdawało się... nierealne. Nie miało prawa bytu. To było zupełnie inne odczucie niż kontakt z Zuvą. I z każdą chwilą, kiedy czuł się coraz bardziej jak jedna z tych zielonych chmur, jakie go otaczały, tracił widzenie. Mrok zachodził jego oczy, nie był w stanie już dalej recytować swojego własnego tekstu, kontr-modlitwy do łaciny Yira. A gdy już wszystko nabrało kolor nieoświetlonej jaskini, poczuł w plecach kłujący ból, jakby jego skóra była rozdzierana milionem małych pazurów. I choć pragnął krzyczeć, wierzgać się, uciec od nieprzyjemnego uczucia, w tym momencie już nie był w stanie absolutnie nic zrobić.

<Yir?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz