Ta sytuacja była tak... niestandardowa. Niecodzienna. Tak bardzo wyjęta z ram życia, które dotychczas prowadził rudy wychowanek lisów o żółtych oczach i pojedynczej bliźnie na policzku. Nie spotkał się z tym nigdy wcześniej. Z realną wizją utraty kogoś tak bliskiego jego sercu. W głowie panował chaos, z jakim nie zdarzyło mu się jeszcze zmierzyć. Nachodzące na siebie myśli, pytania. Strach. Rozpacz. Teraz słowa "Spokojny umysł przejdzie przez największy chaos", te same, które przeprowadziły Paketenshikę przez niemal całe życie, nie miały absolutnie żadnego znaczenia. Wydawały się pustą muszlą, piękną dla płytkich oczu, ale zupełnie bezużyteczną, zdatną jedynie do wyrzucenia. Bo co zrobić, gdy zamęt nie pojawia się od zewnątrz, a narodził się w środku na wzór nieprzyjemnej i bolesnej infekcji? Ataku wewnętrznego, zdrady stanu. Spokojny staw kwiatu lotosu zmienił się w szalejącą burzę. Pozostaje tylko nadzieja, byleby jakiekolwiek skrawki duszy po tej katastrofie naturalnej ocalały.
Jeszcze raz, jak do tego doszło? Wybrali się na poszukiwania źródła tajemniczego wybuchu, gdzieś daleko w lesie, na dobrą sprawę za namową Yira, któremu zależało na przygodzie. Na miejscu znaleźli tego dziwnego, wielkiego, różowego kota, praktycznie łysego, z niesamowitymi pokładami potężnej mocy, wyczuwalnej od razu gdy tylko znaleźli się w jego pobliżu. Po krótkiej rozmowie Paketenshika sam zadecydował, że pomogą tajemniczej istocie, stworzonej z winy projektu Różowego Słońca. Wtedy nie obchodziło go zdanie towarzyszącego mu atramentowego basiora. Zaszli tak daleko, siłą rzeczy musieli to kontynuować. Wspólna podróż, z co wieczornym akompaniamentem gitary, aż wreszcie dotarli do kolejnego laboratorium. Tutaj mieli znaleźć dane na temat Myuu.2. Tutaj mieli odkryć wskazówki na temat dalszego celu ich szczytnego zadania. Udało im się, przecież im się udało. Znaleźli teczkę. A potem zaatakowali ich ludzie, nagle, zupełnie bez powodu, i próbowali ich rozstrzelać. Niemal im się udało, gdyby nie Zuva. Wilki zawdzięczały dziwadłu życie. W szczególności Yir. Jeszcze trochę i by go tu nie było.
Gdyby w rudym wilku pozostały jeszcze jakiekolwiek siły, zapewne wykorzystywałby je do wyrażania swojej rozpaczy. Płacz targałby jego ciałem, krzyk rozdzierał wycieńczone gardło, łapy ryłyby w ziemi, kłócąc się z tym, co stanowiło już przeszłość. Bo przecież Yir żył, oddychał, zapewne rozglądał się dookoła tymi swoimi tęczowymi oczami, stanowiącymi jeden z niewielu cudów świata. A Paki lizał jego sierść, mimowolnie, nie będąc tego do końca świadomym wtulał się w futro przypominające rozświetloną noc, podczas gdy jego własne, pomarańczowe wsiąkało rozlaną dookoła wilczą krew. To dziwne zejście się śmierci z życiem stanowiło tak nierealny odłam rzeczywistości, że nauczyciel łowiectwa miał wrażenie, że śni. Był gotowy na obudzenie się z tego snu, otwarcie oczu tylko po to, by ujrzeć nieżywe ciało przyjaciela... ukochanego. Przyjrzeć się rozlanej krwi, rozszarpanym plecom niewiele starszego wilka. Nic takiego jednak nie nastąpiło i zdecydowanie nie zamierzało nastąpić.
Świat toczył się własnym rytmem, kolejne sekundy mijały, zmieniając się w minuty, a Yir wciąż oddychał, cały, bezpieczny w kuli uformowanej przez dwa wilcze ciała. To nie był sen, myśl ostra jak szpilka wbiła się do umysłu wychowanka lisów. To była absolutna, szczera, nienaruszona rzeczywistość. Dziwna, nie po kolei, jednak najprawdziwsza możliwa. Żywa. Wszyscy trzej żyli, a tamci żołnierze, ludzie bez serca i litości, zostali zamienieni w drobiny kurzu, w martwe atomy, które w przyszłości zostaną wykorzystane jako młody las, jaki wyrośnie w przyszłości w tym znienawidzonym miejscu. Po laboratorium nie zostanie żaden ślad... już go nie było. Jedyną pamiątką będzie Zuva, istota stworzona przez naukowców, jednak całkowicie dzika i niezależna. Udowodnił to. Nikt nie ma nad nim kontroli, on sam o sobie decyduje. On sam decyduje, kto jest jego przyjacielem. Nie potrzebował pomocy wilków, żeby odkryć swoje powołanie. Jedyne, do czego ich potrzebował, to zrozumieć, że sam ma kontrolę nad własnym losem i okoliczności narodzin nie mają żadnego znaczenia. Cokolwiek zdecyduje, jeśli będzie przez to szczęśliwy, jeśli poczuje się spełniony, takie jest jego powołanie.
Coś wewnątrz Paketenshiki mówiło mu, że Myuu.2 znalazł już cel. Zwykłe poczucie w jelitach, które tyle razy wyprowadziło go na prostą i nigdy jeszcze nie zawiodło. Ta cała sytuacja, uratowanie Yira, to było wszystko, czego kot potrzebował. Żadnych papierów o swojej osobie, które teraz leżały zapomniane w ziemi, brudne i przystrojone plamkami krwi. Żadnych odwiedzin w jakimś starym, niebezpiecznym laboratorium, obecnie nieistniejącym już w czasie i przestrzeni. Zwykłe wyciągnięcie łapy i pomoc drugiej istocie w potrzebie. Czy to było aż tak skomplikowane? Czy musieli aż tyle ryzykować, żeby tak prosta prawda do wszystkich dotarła? Być może. Niezbadane są ścieżki Niebios, ich decyzje na temat losu śmiertelnych stworzeń. Być może ta przygoda miała służyć czemuś więcej niż w tym momencie się wydaje.
Paki chyba wiedział, o co chodzi. Świadczył o tym ból w klatce piersiowej, wywołany czymś zupełnie innym niż jakakolwiek rana. Przekonywały o tym chaos i pustka panujące w umyśle rudzielca, jednocześnie ciche niczym noc na pustyni oraz szumiące morskim sztormem. Słowa uwięzione w gardle stanowiły czyste potwierdzenie, wyraźne jak czarny tusz na nieskazitelnie białej kartce. Bałem się o ciebie. Martwiłem się. Myślałem, że już cię więcej nie zobaczę. Dlaczego? Bo cię kocham, debilu!
<Yir?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz