Zimno w nogi, w brzuch, w nos, wszędzie! Po prostu zimno, jak to w sumie powinno być zimą, nawet jeśli nie wszystkim w pełni się to podoba. No tak, a potem latem pewnie będzie narzekanie, że jest za gorąco. Może lepiej cieszyć się tym ochłodzeniem, póki można? Teraz przynajmniej można było się ubrać w grube futra ściągnięte z innych zwierząt. Nawet jeśli przy wychodzeniu z potulnej i ciepłej nory się o tym zawsze zapomina.
Para wodna wylatywała białą chmurą z nosa, będąc pewną przypominajką, że cały czas powietrze jest lodowate. Nieważne, że pod grubą, pomarańczową sierścią było zaledwie zimno, obecna pora roku jak co styczeń uderzała z maksymalną siłą. No może nie jak co styczeń, ale im było mroźniej, tym w sumie lepiej, gdyż jak głosi ludowe przysłowie - gdy w styczniu mrozy i śniegi, będą stodoły po brzegi, gdy styczeń mrozów nie daje, prowadzi nieurodzaje. A z obecnym stanem występującym w watasze, urodzaje zdecydowanie się przydadzą. W ostatnim czasie odeszło tyle wilków... Ten rok nie zaczynał się zbyt pozytywnie, ale kto wie? Być może zła passa się odwróci? Przecież powszechnie wiadomo, że żeby odbić się od trampoliny, musisz najpierw sięgnąć jej najniższego punktu.
Paketenshika skupiał się dość mocno na tych myślach, podążając ścieżką wydeptaną w śniegu ze świeżym trupem zająca trzymanym w pysku. Krew skapywała powoli, pozostawiając za krokami wilka czerwony ślad kropek, nie dość, że łatwo wyczuwalny, to jeszcze wyśmienicie widoczny. Jednak rudzielec niekoniecznie się tym przejmował. Nikomu w tych czasach nie zależałoby, żeby walczyć o głupiego zająca. Lepiej zajmować się własnymi sprawami.
Gdzieś z oddali rozległ się dźwięk czegoś spadającego w dół urwiska. Nie przykuło to uwagi wychowanka lisów do momentu, kiedy zaraz po tym rozległ się czyiś krzyk.
– Pomocy!
Krzyk nakreślał ból. To nie coś spadło z urwiska, to był ktoś, i ten ktoś właśnie potrzebował pomocy.
Paki ruszył w pogoni za głosem, nie pozwalając zającowi wypaść z pomiędzy zębów. Potrzebował pożywienia. A za chwilę mogło się nawet okazać, że ta poszkodowana osoba może go potrzebować jeszcze bardziej. Być może kilka sekund opóźnienia ich nie skrzywdzi. Oby. Oby nie pożałował swojej upartości osła.
Zatrzymał się w miejscu niedaleko wąwozu, z którego zdawał się dobiegać krzyk. Podniósł głowę i zaczął wąchać, mimo że powietrze kłuło go milionem malutkich igiełek, utrudniających skupienie się na wyczuwanych zapachach. Szczęśliwie wciąż był w stanie wychwycić niektóre z nich. W tym zapach jakiejś obcej wadery. To ona musiała wcześniej krzyczeć.
Podążał ścieżką zapachu, nieświadomie krocząc śladami, które zostawiła nieszczęśliwa wilczyca. Wreszcie dotarł do miejsca, w którym zagłębienia w śniegu sugerowały, że ktoś tędy pechowo zjechał. Spojrzał w dół, a jego oczy natrafiły na biały kształt, wybijający się od kryształowego krajobrazu swoją delikatnością oraz wyraźnym kształtem wilka. Ostrożnie zjechał na dno wąwozu, w którym leżała biała wadera, i zbliżył się do niej. W miejscu stawu na jednej z nóg widniało wybrzuszenie. Już zaczynało puchnąć.
Wadera podniosła na niego niebieskie oczy. Chyba zaskoczyło ją, że pomoc nadeszła tak szybko.
– Nie wygląda to za dobrze... – Wychowanek lisów wreszcie upuścił swoją ofiarę. – Zabiorę cię do naszego medyka. Flora się tobą dobrze zajmie.
– Dasz radę mnie stąd wynieść? – zapytała biała, w jej oczach chowało się pewne niedowierzanie i oczywiście nieufność.
– Tak, powinienem być w stanie. Tylko musisz się mnie trzymać, ile potrafisz, ok?
Wadera kiwnęła głową. Paketenshika ostrożnie ją chwycił i usadowił sobie na plecach, gdzie wilczyca momentalnie objęła go wokół szyi. Zając ponownie trafił między zęby. Czerwona ciecz wsiąkała w biały śnieg, tworząc na swój sposób śliczny widok. Dlaczego świeża krew była taka ładna? Czy to tylko zboczenie zawodowe, czy faktycznie coś w tym było? Trudno stwierdzić.
Wydostali się z wąwozu i ruszyli w stronę jaskini medyka, gdzie obca mogła zostać obejrzana i opatrzona, a później odpocząć w ciepłym, przytulnym miejscu.
– Jestem Simone – powiedziała niespodziewanie wadera, wtulając się mocniej w ciepłe, pomarańczowe futro. Zapewne zdążyła nieco wymarznąć, leżąc tak na śniegu. Wychowanek lisów jej nie winił.
– Paketenshika. Ale mów mi Paki, jak wszyscy w tych rejonach – przedstawił się, już z przyzwyczajenia podając skróconą wersję swojego imienia. Był tak przyzwyczajony, że wszyscy mają problem z wypowiedzeniem go...
– Nie jesteś stąd?
– Tak jakby... – odpowiedź była mocno na około, ale informacje potrzebne do jej pełnego udzielenia były jak na razie zbyt osobiste. – Skupmy się na pójściu do przodu, dobra? Będziesz mi mówić, czy ktoś idzie, bo mi już zaczęły uszy zamarzać...
<Simone?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz