Atramentowy basior nie znajdował już się we wnęce skalnej, gdzie on, Paketenshika i Zuva odpoczywali po niefortunnym spotkaniu z ludźmi. Dookoła niego było ciemno, właściwie to czarno, jakby ktoś zamknął go w bryłce węgla. Jego uszu nie dochodziły żadne dźwięki, nawet bicia serca, łapy zwisały mu w dół niczym u szmacianej lalki, nie znajdując absolutnie żadnego oparcia. Nie próbując takowego znaleźć. Wisiał w nicości, zawieszony na nieistniejących sznurkach, zupełnie opuszczony przez świat. Był sam. Nie miał tego świadomości, jednak czuł to całym swoim jestestwem. W pobliżu nie było nikogo. Paketenshiki. Przerażającego Zuvy. Nawet tej znienawidzonej Kalmy. Samotność wciskała się w jego serce, przytulała się, jakby szukała pocieszenia w piersi porzuconego wilka. Żadnych duszy przodków, które wyły podobnie jak skrzypiały drzewa na wietrze. Żadnych najmniejszych istotek lub ich pokracznych, martwych odpowiedników, widocznych przy spoglądaniu przez pryzmat gwiazdy pięcioramiennej.
Pustka. Ciemność. Cisza.
Wezwałeś Ojca i Matkę, pokrako. Ośmieliłeś się wymówić ich imiona, tylko dlatego, że znudziło ci się leżenie na ciepłym posłaniu i bycie obchodzonym przez Paketenshikę. Wołałeś Pater i Mater, jakby to byli twoi słudzy, pokorni na każde rozkazy. A przecież nie są. To istoty wyższe, prawdziwe góry w porównaniu do twojej marnej egzystencji ledwie kreciego kopca. Ciebie zdeptano, zbrukano, polano benzyną i wypalono, byś więcej się nie pojawiał. I ośmielasz się modlić do Rodziców, żądając od nich mocy, potęgi, która pozwoli ci zemścić się za okazaną ci litość? Za dobro, którego nie czułeś, od kiedy Variai porzuciła cię chorego pod urwiskiem, od kiedy twoja własna wataha, tak zazwyczaj kochana, wygoniła cię ze swoich terenów? Odpychasz okazaną ci pomoc na rzecz swojej własnej, zatrutej dumy, tak bardzo tobie niezasłużonej? Wykorzystując do tego Matkę i Ojca, jedyne istoty, jakie kiedykolwiek o ciebie dbały, kiedy umierałeś pod pamiętnym urwiskiem! Jak tobie nie wstyd, zapchlona karykaturo wilka?!
Wstyd mi, Ojcze. Rogo te veniam, Matko.
Nie zasługujesz na wybaczenie, dobrze o tym wiesz. Złamałeś zaufanie najbliższego przyjaciela, wygasiłeś je niczym ognisko, bo za bardzo raziło cię w oczy. Odrzuciłeś ciepło, bo zbyt przyzwyczaiłeś się do zimna i teraz ślepo wierzysz, że cię parzy. Nie potrafisz dostrzec, nie próbujesz, że pozostali działają w dobrej sprawie. Że pragną ci pomóc. Dlaczego, synu Ojca? Dlaczego oślepłeś na dobro powszechnie istniejące w świecie, sam je rozprowadzając na innych? Dlaczego nie pragniesz ogrzać się przy ognisku, które sam rozniecasz, by mieć ostoję ducha? Tyle czasu czekałeś. Tyle lat. Nie chcesz już tego? Nie pragniesz zanurzyć się w cudzych objęciach, bezpieczny, chciany, komukolwiek potrzebny?
Pragnę. Pragnę z całego serca.
Dlaczego więc to odtrącasz? Miałeś to już w łapach. Wyrzuciłeś to. Tak samo jak wtedy, w poprzednim życiu. Pamiętasz? Odrzuciłeś podarowane ci ciepło. Zaatakowali cię ludzie, związali, wykorzystali do własnych, magicznych rytuałów. Ale zostałeś odratowany. Variai przybyła, ryzykując życie, ryzykując wszystko, co posiadała, na czym jej zależało, by wciągnąć cię z opresji. Twoja siostra, wyrzucona z Watahy Rubinowego Drzewa, której grożono śmiercią za postawienie łapy z powrotem na terenach dawnego domu, wróciła z wygnania, by cię uratować. Czy podziękowałeś jej? Czy wykonałeś chociaż najmniejszy gest, by okazać wdzięczność? Nie, parszywy kmiocie! Wyzywałeś ją. Groziłeś jej, rzucałeś najgorszymi obelgami na jej niewinną, szafirową głowę. Patrzyłeś z wyrzutem na łzy cieknące z jej srebrnych niczym gwiazdy oczu. A gdy wreszcie porzuciła twoje schorowane od rytuałów ciało koło zimnych kamieni, kląłeś na jej duszę, by nigdy nie dostała się do zaświatów. Wiesz, gdzie teraz jest? Błąka się w Półwymiarze, osamotniona bardziej niż ty w tym momencie, gdzie pozostanie do końca istnienia czasu. To twoja wina! Pamiętasz? Pamiętasz swój błąd.
Memini. Oczywiście, że pamiętam.
Tak samo potraktowałeś rodzinę. Dom, na którym podobno ci zależało. Wróciłeś po wielu dniach gorączki do Watahy Rubinowego Drzewa tylko po to, by na wszystkich podnosić głos, by wszystkich odtrącać, odrzucać ze swojej ścieżki. Nie ufałeś im, zabroniłeś patrzeć na swoje oczy. Traktowałeś jak obcych, jakbyś nigdy wcześniej ich nie widział, choć byli tobie najbliżsi. Pamiętasz? Jak zaatakowałeś swoją rodzicielkę zębami, pazurami, bo ośmieliła się unieść grzywkę nieco do góry, poprawiając ją na twojej twarzy. Nie odsłoniła twojej tajemnicy nawet częściowo, a ty potraktowałeś ją jak największego zbrodniarza. Własną rodzicielkę. Wołając do Matki, by zrzuciła klątwę niepłodności, pozbywając się ostatniego miotu, jaki twoja rodzicielka nosiła w brzuchu. A gdy wszyscy się od ciebie odwrócili, kazali opuścić własny dom, zwracałeś się o sobie jak o ofierze. Jakby to tobie zaszkodzili. Kłamco gnilny! Pamiętasz odsłonięte pazury, wyzwiska, jakie ośmielałeś się rzucać na swoją rodzicielkę i na własnego wychowawcę? Pamiętasz? Odpowiedz!
Pamiętam. Jak mógłbym zapomnieć.
Cierpiałeś przez długi czas. Umierałeś każdej nocy, rozdarty przez swoją własną, zatrutą dumę oraz prawdziwe sumienie. Udawałeś niewinnego, choć dobrze wiedziałeś, że tylko tobie należy przypisać to dzieło. Gdy wreszcie Śmierć zajrzała ci w oczy zrozumiałeś, ile straciłeś, jednak było już za późno. Byłeś skruszony, przepraszałeś, błagałeś o wybaczenie. Wieczorami modliłeś się do Matki o wyrozumiałość, do Ojca o litość. Po wielu setkach próśb zostałeś w końcu obdarowany kolejną szansą. I co z nią zrobiłeś? Zaprzepaściłeś ją! Porzuciłeś, ugniatając w piach, na rzecz własnego ego! Kimże jesteś, by bawić się losem jak zabawką? Robić z siebie potwora, a następnie błagać na kolanach, oczekując zrozumienia jakby ci się należało? Nic ci się nie należy! Żadne wybaczenie, żadna druga szansa! Nie zasługujesz na ciepło, którego pragniesz, bo wciąż z własnej woli je odtrącasz. A jednak uważasz, że ci się należy. Kim jesteś, kmiocie, by o tym decydować?!
Nikim. Niczym. Nihil. Nie powinienem nawet istnieć.
A jednak istniejesz. Powstały z miłości rodzicielki i wychowawcy. Nazwany synem Ojca i Matki. Istniejesz, twoje życie toczy się do przodu, zostajesz obdarowywany kolejnymi szansami, które bezpowrotnie marnujesz. Jak myślisz, ile jeszcze takich szans dostaniesz, zanim bezpowrotnie trafisz do Półwymiaru, uwięziony we własnej samochwale, bez szans na ocalenie? Naprawdę sądzisz, że masz czas marnować to, co zostaje oddane w twoje łapy? Zamiast dziękować Matce, wychwalać Ojca, ty traktujesz siebie jak górę, choć większość istnień tylko po tobie depcze bez największego problemu. Nic nie znaczysz. Nie jesteś granicą krain, którą z namaszczeniem zaznacza się na każdej mapie. Nie jesteś wyzwaniem podejmowanym przez wielu, nawet jeśli jeszcze więcej umarło, próbując je wykonać. Nie jesteś obrazem zapisanym w pamięci każdego przechodnia, wspominanym z ciężkim wzdychaniem przed ogniskiem, kiedy przypominają sobie najpiękniejsze widoki napotkane w podróży. Nigdy się nimi nie staniesz, walcząc z dobrem, jakie jest tobie oddawane. Przestań walczyć, Yirze. Daj się pokochać. Nawet jeśli ty nie jesteś w stanie kochać ruiny, jaka z ciebie została.
Tak jest, Ojcze. Tak jest, Matko. Tuo imperio sit mea vita.
Basior wreszcie opadł na podłogę, na zimne skały w kamiennej wnęce, tak bardzo przypominające miejsce, w którym pożegnał się na zawsze z Variai. Nie, nie na zawsze. Szafirowa wadera widniała przed nim, eteryczna, niemal niedostrzegalna. Prawdziwa. Istniejąca. Chociaż wcale nie żywa. Patrzyła na niego, prosto w jego zakryte, kolorowe oczy ze smutkiem, ale i miłością, którą jest w stanie obdarzyć tylko rodzina. Nie okazywała wyrzutów. Nie była zła. Niezwykły spokój promieniował od jej osoby, jakby wcale nie została wygnana nie tylko z domu, ale także ze świata. Patrzyła, a z jej srebrnych oczu wylewały się równie srebrne, przypominające perły łzy. Jej obecność była tyleż niesamowita, co jak najbardziej chciana. I potrzebna. Od kiedy Yir umarł po raz pierwszy, wciąż pragnął przywrócić Variai do istnienia. To była odpowiednia chwila. To była jedyna szansa, jaką dostanie.
– I jak, bracie? – odezwała się szczuplutka niczym gepard wadera, jej głos przypominał krople wody uderzające o kryształ. – Wciąż uważasz, że masz rację? Że zasługuję na karę?
– Nie, siostro – odpowiedział Yir, opuszczając głowę w pokorze. – Nie zasługujesz. Wybacz mi, byłem samolubny. Dałem się złamać, a swoimi ostrymi krańcami raniłem innych. Jest mi wstyd. Pragnę to naprawić. Pozwolisz mi naprawić moje błędy?
– Oczywiście. Od czego jest rodzina?
Duch Variai zamienił się w kłęb dymu i niczym prowadzony nieistniejącym wiatrem zbliżył się do atramentowego wilka. Przez chwilę wisiał w powietrzu, a Yir mógłby przysiąc, że widzi w nim twarz swojej siostry. Uśmiechała się. W końcu została wypuszczona z więzienia i pogodziła się z bratem. Nawet on czuł iskierkę szczęścia tlącą się głęboko w jego od dawna zepsutym sercu. Teraz ono zaczęło się odradzać. Zupełnie na kształt spalonego drzewa. Na czarnych, zdawałoby się martwych gałęziach pojawiły się zielone, świeże pąki.
Dym wchłonął w pentagram wszyty w komin na szyi wilka. Amulet zapłonął intensywnym światłem, uniemożliwiając obserwowanie przemiany. Dodatkowe dwa ramiona pojawiły się na gwieździe, ona sama przybrała złoty kolor, nie była już czerwona. Wszystkie dusze w niej uwięzione wydostały się na zewnątrz, niosąc na ustach pieśń radości, po chwili rozpływając się w powietrzu. Yir wiedział, że trafiają do zaświatów. A w amulecie pozostała tylko dusza Variai, jego siostry, która nie opuściła go, gdy upadł na najniższe dno, i nie opuści go teraz, gdy zaczął się z tego twardego, mrocznego dna podnosić. Tak wyglądało bycie rodziną w Watasze Rubinowego Drzewa. Te zasady nigdy się dla nich nie zmieniły.
– Adiuva me, Soror, in novae vitae. Esse meae vires, mea sapientia. Mea mecum dolores, levare spiritus meus, cum descendit. Dimitte me mea infirmitate. Dziękuję, że do mnie dołączyłaś.
Wreszcie pomocnik medyka rozejrzał się dookoła. Paki leżał nieprzytomny pod ścianą, jednak na oko nic mu nie było. Portale jak i dusze przodków zniknęły, a on dobrze wiedział, że już nigdy ich nie otworzy. Skończyła się era nekromancji, przywdziewania stroju Śmierci, wykorzystywania niewinnych duchów do własnych celów. Teraz jego moc miała się odrodzić w zupełnie nowym wydaniu. Nie wiedział jeszcze, jakim, ale czuł całym swoim istnieniem, że będzie mógł ją wykorzystać do szerzenia dobroci w świecie. Dobroci, na której tak bardzo mu zależało, a której przez długi czas nie potrafił przyjąć do swojego serca. Ale to się skończyło.
Wstał, kiwając się na boki ze zmęczenia. Już wiedział, że Paki miał absolutną rację. Przyznał to. Na razie samemu sobie, potem powie to na głos, gdy oboje odpoczną po tej akcji. Teraz chciał się tylko położyć koło rudzielca, przytulić do jego miękkiego, pomarańczowego futra i zapaść w głęboki, przyjemny sen. Wykonał krok w jego stronę.
Jakaś siła, jakby ogromny podmuch powietrza, uderzyła go od boku, posyłając prosto na kamienną ścianę. Poczuł ból, coś chyba dodatkowo wbiło mu się w brzuch. Chciał zobaczyć. Po raz kolejny stracił przytomność.
<Paki?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz