Zasnąłem. To nie był specjalnie męczący dzień, nie wydarzyło się również nic nadzwyczajnego, czym przejąłbym się bardziej od uczucia głodu spowodowanego nieudanym polowaniem. Choć nawet to nie miało dziś miejsca, bo wspólne łowy z Azairem zaskakująco często kończyły się powodzeniem. Nie wspominając już o tych, podczas których dziki-samobójcy po prostu same rzucały się nam pod nogi... choć wbrew pozorom nie jestem pewien, czy doświadczenie powinno kazać mi nazywać takie akurat polowania udanymi.
Teraz nadeszła noc, czas na odpoczynek.
Otworzyłem oczy. A przynajmniej tak mi się zdawało, choć moment ten najwyraźniej umknął mojej pamięci. I co, to już? Dlaczego noc zawsze musi wydawać się taka krótka? W sam raz, żeby nie zdążyć do końca się wyspać.
Pełną świadomość odzyskałem dopiero po podniesieniu się z ziemi. Czy zawsze kiedy się budzę jestem tak dziwnie zaspany? Otrząsnąłem się raz i jeszcze raz, z jakimś przyjemnym uczuciem w całym ciele przekonując się jednocześnie, że wyjątkowo łatwo było mi się dziś poruszać. Nogi bez pytań wykonywały każdy krok, o którym pomyślałem, zapominając o istnieniu czegokolwiek, co można by nazwać zmęczeniem lub choćby wysiłkiem.
Pełną świadomość odzyskałem dopiero po podniesieniu się z ziemi. Czy zawsze kiedy się budzę jestem tak dziwnie zaspany? Otrząsnąłem się raz i jeszcze raz, z jakimś przyjemnym uczuciem w całym ciele przekonując się jednocześnie, że wyjątkowo łatwo było mi się dziś poruszać. Nogi bez pytań wykonywały każdy krok, o którym pomyślałem, zapominając o istnieniu czegokolwiek, co można by nazwać zmęczeniem lub choćby wysiłkiem.
W tamtej chwili zorientowałem się też, że nie czuję żadnego zapachu. I znów, nie wiedziałem dlaczego, nie przeszkadzało mi to wcale. Potruchtałem do przodu, rozglądając się wokół z wyjątkowym uczuciem spokoju. Zaraz, ten spokój... skądś już znam. Chwileczkę, czy to moja jaskinia? Nie...
Ten dzień rozpoczął się tak samo, jak każdy z kolejnych dni, które składały się na tę bardziej przewidywalną część mojego życia. Jeśli kiedykolwiek można było nazwać którykolwiek jego fragment przewidywalnym. Czy brakowało mi wrażeń? Czasami, lecz nawet w chwilach, gdy wszystko wlokło się do przodu wolno i nerwowo jednocześnie, jak dni pogrążonego w depresji, czy sam po sobie mogłem spodziewać się przewidywalności?
Idąc o krok dalej, czy to zdanie miało w ogóle sens?
Wyszedłem więc z jaskini, mając nadzieję, że choć przechodzący pomiędzy liśćmi paproci szczur wzbudzi moje zainteresowanie, w zasięgu wzroku nic jednak się nie poruszyło. Dzień zapowiadał się nieciekawie.
Ten dzień rozpoczął się tak samo, jak każdy z kolejnych dni, które składały się na tę bardziej przewidywalną część mojego życia. Jeśli kiedykolwiek można było nazwać którykolwiek jego fragment przewidywalnym. Czy brakowało mi wrażeń? Czasami, lecz nawet w chwilach, gdy wszystko wlokło się do przodu wolno i nerwowo jednocześnie, jak dni pogrążonego w depresji, czy sam po sobie mogłem spodziewać się przewidywalności?
Idąc o krok dalej, czy to zdanie miało w ogóle sens?
Wyszedłem więc z jaskini, mając nadzieję, że choć przechodzący pomiędzy liśćmi paproci szczur wzbudzi moje zainteresowanie, w zasięgu wzroku nic jednak się nie poruszyło. Dzień zapowiadał się nieciekawie.
Nie zauważyłem nawet, kiedy sceneria wokół mnie zmieniła się i zszedłem z łąki skąpanej w szaro-różowawym świetle poranka zmieszanym z mgłami po chłodnej nocy, którą przed chwilą przeciąłem szybkim biegiem. Teraz sunąłem polną dróżką, cały czas w atmosferze podejrzanego spokoju. Czemu las jest dziś taki pusty... coś wydaje się być inne, niż zwykle, tylko co?
Coś poruszyło się między drzewami. Zatrzymałem się, by przekonać się, kim jest nadchodzący wilk.
- Ach, to ty - uśmiechnąłem się nieco kpiąco, widząc wśród pni sosen szare futro. Wilk zaczął mnie okrążać, nie wypowiedziawszy ani słowa. Podążałem za nim wzrokiem.
- Co ty tu jeszcze robisz? - jego głos dotarł do mnie jakby z oddali, cichy i lekko stłumiony. Zastrzygłem uszami. To prawda, jestem przecież na terytorium WSC, nie powinienem się tu pokazywać.
- Przepraszam, już sobie idę - podkuliłem ogon i odwróciłem się, chcąc odejść, jednak mój pysk nie przybrał wyrazu przestraszonego. O nie, ostatnim, co bym zrobił, byłoby pokazanie mu czegoś takiego. Nagle basior gdzieś za moimi plecami zaśmiał się niepokojąco, choć jego głos był już tak cichy, że ledwo go dosłyszałem. Odwróciłem się natychmiast, wbijając w niego zdziwiony wzrok.
- Chcesz odejść? Wiesz, jakie jest prawo - ukazał rząd groźnie wyglądających kłów - nie możesz odejść. Skoro wreszcie cię znalazłem... tu, na naszych terenach... giń, ścierwojadzie - mruknął, rzucając się ku mnie. W pierwszym odruchu bardziej cofnąłem tylne łapy i przyjąłem pozycję pozwalającą mi skutecznie odeprzeć atak. Poczułem się jak ściana. Nieważne, jak mocno uderzy w nią to słabe ciało mojego przeciwnika, nie będzie przecież w stanie zadać mi obrażeń.
- Hej, Szkło - zawołałem - wiesz, że nie jesteś w stanie ze mną wygrać, prawda?
Dopadł mnie, zaczął szarpać. Po krótkiej chwili dotarło do mnie, że im dłużej się opieram, tym więcej życia ze mnie ulatuje. Walka nie miała sensu, zacząłem się wycofywać.
Wydawało się, że moja sytuacja jest beznadziejna. W życiu nie podejrzewałbym tego młodzika o taką siłę.
W końcu odsunąłem się od niego na moment i ile sił w nogach zacząłem pędzić przed siebie, byle tylko zdołać uciec buremu wilkowi. I tu znów spotkał mnie zawód, bowiem pomimo młodego wieku, fizycznie był znacznie sprawniejszy ode mnie.
Nagle dostrzegłem jakąś pustą przestrzeń między gęsto rosnącymi krzewami. Nie wiem, dlaczego przyszło mi do głowy, że akurat tam go zgubię, ale skoczyłem na oślep, czując tylko ostre gałęzie przesuwające się po moim grzbiecie. Zanim zniknąłem wśród krzaków, dosłyszałem tylko głuche kłapnięcie tuż za plecami, a potem niknący w przepaści, wilczy pisk. Spojrzałem w dół. Dostrzegłem, że nie wiedząc nawet kiedy, wspiąłem się na piaszczystą ścianę wąwazu, a teraz trzymałem kurczowo rosnących na górze krzewów cierniowych, które dotkliwie raniły moje łapy. Napastnik nie miał tyle szczęścia.
Biegłem dalej, nie oglądając się już za siebie. Teraz obierając kierunek bardziej na zachód, tam gdzie spodziewałem się zastać jaskinię mojego przyjaciela. Jeżeli w tym dziwnym świecie wciąż było dla niej miejsce.
- Azair - zdyszany wpadłem do środka. Nie wiem, dlaczego, ale przez całą drogę pokonaną szybkim biegiem miałem wrażenie, że Szkło nadal jest gdzieś w pobliżu i tylko czeka na okazję, aby znów mnie zaatakować. Tutaj jednak ze zdumieniem zorientowałem się, że biały wilk najprawdopodobniej spodziewał się mojego przybycia, może nawet go oczekiwał. Stał pośrodku pomieszczenia patrząc wprost na mnie, a jego puszysty ogon wolno poruszał się, w prawo, w lewo. W prawo i znów w lewo.
- Azair, musisz mi pomóc - zignorowałem nagłe ukłucie silnego niepokoju, które towarzyszyło mi, gdy podszedłem bliżej do wilka.
- Och, w czym ci pomóc? - uśmiechnął się, patrząc na niego widziałem wyższość. Zmarszczyłem brwi.
- Muszę się stąd wydostać. Znaleźli mnie, wszystko wiedzą - przełknąłem ślinę, chodząc w kółko. Basior przez chwilę śledził mnie wzrokiem.
- Doprawdy, to straszne - odpowiedział, ale uśmiech nie znikał z jego pyska - ale widzisz, to tylko taka gra. Życie tutaj jest jedną, wielką grą, a reguły są właśnie takie...
Zawiesił głos. Ja jednak już nie słuchałem. Byłem zbyt rozgorączkowany i przed oczyma miałem jedynie wizję jak najszybszej ucieczki w bezpieczne miejsce.
- Chodź. Przedostaniemy się jakoś do granicy, a potem na terenach WSJ już damy sobie radę... - planowałem. Już odwróciłem się i zacząłem zmierzać w kierunku wyjścia, gdy nagle za mną rozległ się agresywny odgłos przejeżdżających po skale pazurów, odpychających aię od ziemi tylnych łap. Moment paniki i abdolutnego zaskoczenia zamienił się szybko w chłodne kalkulacje. Tym razem już nie ryzykowałem, mogłem przypuszczać, jak wyglądały moje szanse w walce z Azairem. Zareagowałem błyskawicznie, wyrywając do przodu, dopiero przy wyjściu oglądając się na moment, by przekonać się, że Azair, mój przyjaciel, druh, uczeń, właśnie sięga szczękami mojego karku.
Byłem już zakrwawiony i przerażony, byłem niepewny sensu dalszej ucieczki, byłem nieskory do dalszej walki, ale wykrzesałem z siebie jeszcze odrobinę siły na odparcie ataku. Jak okazało się, gdy było już po wszystkim, dosyć skuteczne, udało mi się bowiem zepchnąć z siebie wilka i pobiec, po chwili przestając słyszeć jego kroki. Przestał mnie gonić, czy może wymyślił lepszy sposób, żeby dopaść mnie za chwilę?
Znów tak samo, pędziłem na oślep, do końca drogi nie mając pewności, czy oby na pewno jestem sam. Ja, Ruten, zwyczajnie uciekałem... jak słaba mysz przed wygłodniałym kotem.
Uspokoiłem się dopiero, gdy przede mną ujrzałem delikatnej budowy, znajomą waderę. Och tak, przy kobiecie nawet, jeśli mnie dopadną, nie odważą się przelewać bratniej krwi.
- Joenko - jęknąłem niemal błagalnie - musisz mi pomóc. Mogę na ciebie liczyć, prawda? - ruszyłem w jej stronę. Ta jednak, jakby z przestrachem odsunęła się, wbiła wzrok w ziemię i powiedziała cicho:
- Nie, Ruten... dlaczego... dlaczego to robisz? - podniosła wzrok, a w jej słodkich oczach zalśniły łzy - odsuń się, ty jesteś... obmierzły gad - odsunąłem się rzeczywiście, wpatrując się w nią ze zdumieniem, ale nie po jej słowach, a widząc w jej łapie ostry kamień, którym zamachnęła się, omal nie trafiajac mnie w głowę. Co się z nimi stało, powariowali? Nie, to ze mną musi być coś nie tak. Ruten w końcu pogrążył się zupełnie. Brutalnie odepchnąłem ją z całej siły, chcąc zyskać jak najwięcej czasu na ucieczkę. Cofnęła się o kilka kroków, upadając gdzieś pomiędzy ostre gałęzie przewróconego drzewa i zawyła z bólu. Ach, nie do końca to chciałem zrobić, ale cel unieszkodliwienia jej wyglądał na osiągnięty.
Długo biegłem przed siebie, dopiero teraz przypominając sobie, że w moim świecie powinno istnieć coś takiego, jak zmęczenie. Podziałało, poczułem je. Dotarło do mnie z całą mocą.
W biegu podniosłem głowę, słysząc nad sobą szum skrzydeł. Ach, nie były to bynajmniej skrzydła przyjazne. Nie wiem, czy kiedyś w ogóle mogłem tak je nazwać. Były to skrzydła należące do pewnej nadobnej wadery.
- No proszę, kogo my tu mamy? - rzuciła z góry. Nie odpowiedziałem, zbyt drogi był mi każdy oddech w piersi.
Jak to się dzieje, pomyślałem tylko, że znajdują mnie tak łatwo?
Usłyszałem, jak ląduje w oddali. Gdy jednak odwróciłem głowę, zobaczyłem ją tuż obok, może metr, może półtora ode mnie. Chyba nigdy nie cechowałem się naiwnością, przyspieszyłem więc kroku. Gdy wszyscy wokół próbowali mnie zabić, coś podpowiadało mi, by po Notte tym bardziej nie spodziewać się przyjaznych odruchów. W wyciągniętej przed siebie łapie trzymała strzykawkę piętnaście mililitrów, wypełnioną przeźroczystym płynem.
- Poznajesz, doktorku? - zaśmiała się. Nie, niczego nie widziałem i nie chciałem już widzieć, ani poznawać - mam pomysł, zagrajmy w grę - kontynuowała. Sam nie byłem już pewien, czy miałem ją za plecami, czy przed sobą. Wystarczyło, że przez cały czas jakimś cudem patrzyłem jej w oczy - to moja rzutka. Chcesz być tarczą?
- Ty też chcesz mnie zabić, tak? - rzuciłem, biegnąc przed siebie.
- Wszyscy tutaj chcą - uśmiechnęła się krzywo, zmieniając sposób trzymania swojego narzędzia.
Nie wiedziałem, co jest w strzykawce. Ale wybór miałem tylko jeden. Nie udałoby mi się uciec komuś, kto włada jedną płaszczyzną więcej i ma o połowę więcej kończyn. Odwróciłem się gwałtownie, wybijając broń z łapy wadery i sam chwyciłem za strzykawkę, przez moment, gdy poczułem ją pod palcami, zyskując odrobinę utraconego już dziś niemal bezpowrotnie poczucia bezpieczenstwa.
Pchnąłem ją prosto w wilczycę. Nie widziałem dokładnie, gdzie trafiłem, ale byłem pewien, że pchnięcie było celne.
Po dłuższej chwili szarpaniny Notte zaczęła tracić siły. Przykro mi, dziewczynko, teraz przyda ci się już tylko patolog.
Zatrzymałem się gdzieś w lesie, zdyszany siadając pod pniem starego drzewa. W duchu dziękowałem okolicznościom za to, że to wszystko zesłały na mnie w dzień. W nocy musiałbym prawdopodobnie bronić się przed jedną jeszcze osobą, a biorąc pod uwagę nie tylko fakt, że również miała skrzydła, ale i jej wyjątkowe moce, które były przecież przekleństwem całego mojego dzieciństwa, mogłoby skończyć się to bardzo źle.
Nie wyobrażałem sobie, by również i ona chciała mnie zabić, ale... jak brzmi to przysłowie? Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Wybacz, siostrzyczko.
Siedziałem nieruchomo przez dłuższą chwilę. Nie miałem pojęcia, co powinienem teraz zrobić. Uciekać dalej? Ale dokąd?
Nagle usłyszałem odgłos kolejnych, zbliżających się do mnie kroków. Ktoś stoi za drzewem, pod którym siedzę. Serce zabiło mi mocniej.
Nie wiedziałem już sam, czy bardziej głupie było dalsze siedzenie tam w bezruchu, czy to, że nawet nie obejrzałem się by sprawdzić, kto tym razem obrał mnie sobie za cel. Wreszcie powoli odwróciłem głowę. Zmrużyłem oczy, dostrzegając kogoś, kogo nie spotykałem już od dłuższego czasu.
- Haruhiko? - mruknąłem niespokojnie. Wilk stał tuż za mną i przyglądał mi sie z góry, wzrokiem bez wyrazu.
- Smutek - wyszeptał spuszczając oczy i melancholijnie przeciągając pazurami po leśnej ściółce. Szerzej otworzyłem oczy, wolno odsuwajac się od drzewa. Popatrzył na mnie z zastanowieniem. Szykował się do skoku.
Wstałem, śledząc każdy jego ruch. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Dopadł mnie chyba jakiś dziwny paraliż, bo patrząc w jego oczy nagle zapomniałem, jak oderwać nogi od ziemi. Nagle zastrzygł uszami. Gdy wytężyłem słuch, również do mnie dotarły głosy. To cicha rozmowa. Szybko rozróżniłem słowa i zdania dwojga wilków. To Palette i Kuraha, znałem ich tylko z widzenia, choć wadera była moją ciotką, a basior podobno niegdyś bliskim przyjacielem mego ojca.
- Popatrz - zwrócił się wilk do partnerki - Haruhiko. Pomożemy mu?
- Oczywiście - odparła biała wadera - niech nie męczy się sam.
Moment wydawał się idealny do ucieczki. Zanim zaczęła gonić mnie trójka wilków, byłem już kilkadziesiąt metrów dalej. Niewielka była to jednak odległość, zważając na fakt, że byłem w tym gronie jedynym, pozbawionym mocy nadnaturalnych. Mimo to biegłem nadal, nie tracąc tchu. Wolałbym chyba sam wydrapać sobie serce spomiędzy żeber, niż pozwolić im na sobie wykorzystać swoje zdolności.
Wtem coś poruszyło się pomiędzy drzewami, gdzie zejście na małą polanę otaczały gęsto rosnące, niewielkie sosenki. Nie kłopocząc się sprawdzaniem, kto będzie kolejnym wrogiem, biegłem wciąż przed siebie. Tuż za mną dostrzegłem zarysy postaci. Znów spojrzałem w oczy Haruhiko. Byli tam.
Czy to koniec? Co teraz? Szukać miłosierdzia w tej ponurej rzeczywistości? A może pogodzić się z długimi godzinami umierania?
Nie zdążyłem odpowiedzieć sobie na to pytanie, tak szybko nastąpił niespodziewany zwrot akcji. Coś siłą wciągnęło mnie między drzewa, puszczając dopiero gdzieś dalej, po drugiej stronie, gdzie przez gałęzie drobnych sosen trudno było dostrzec nawet wyraźne promienie słońca. Półświadomie zarejestrowałem jeszcze, że to, co chwyciło mnie przed chwilą i pociągnęło, nie przypominało wcale wilczych łap.
Zawarczałem, z początku naprowadzając swoje kły na napastnika, lecz zatrzymałem je wpół ruchu, zanim dosięgnął on jego szyi. Byłem pewien, że gdyby okazał się kimkolwiek innym, nie próbowałbym nawet powstrzymać odruchu obronnego.
- Przyjacielu - odsunąłem się o krok - nawet ty...?
- Ciszej, bo cię usłyszą. Widzisz, taka jest nasza nowa gra - uśmiechnął się lekko. Coś błysnęło i w jego szponach rozpoznałem swój własny nóż.
Odsunąłem się o krok, oglądając za siebie. Przed chwilą miałem przecież jeszcze trzech napastników do pokonania.
- Spokojnie, nie użyją mocy, nie wiedząc, gdzie jesteś - powiedział cicho - ale wyjść masz niewiele, albo oni, albo ty. A nie powybijasz przecież całej watahy i wszystkiego, co tu żyje.
- Po co mi to mówisz - warknąłem - ten nóż to chyba nie tylko ozdoba, chcesz walczyć, będziemy walczyć - odwróciłem pysk, wbijając wzrok gdzieś w dal.
- Mam go, ponieważ mieliśmy się tu spotkać, a jeśli już się to stało, powinienem cię zabić. Takie są reguły.
Gdy milczenie przedłużało się, oderwałem wzrok od rosnących nieopodal drzew i z niepokojem przeniosłem na rozmówcę.
- Ale taka już moja słabość... - dodał wolno - bardzo lubię czasem trochę... zmienić zasady - zakończył urywanym głosem.
- Mundurek! - zawołałem, doskakując do szarego ptaka, który osunął się na ziemię. Spod jego żeber wystawała rękojeść noża. Wszystko to coraz bardziej zaczynało przypominać senny koszmar. Przez chwilę patrzyłem jeszcze na krew wypływającą z rany. Potem wstałem, wycierając z pyska zaschnięte krople posoki któregoś z moich poprzednich przeciwników.
- Nie powybijam przecież całej watahy i wszystkiego, co tu żyje - mimowolnie powtórzyłem słowa przyjaciela - a zatem masz rację, Mundurku. Jest tylko jedno wyjście - schyliłem się, wyciągając spod jego żeber ostrze noża. Potem wyszedłem na otwartą przestrzeń po drugiej stronie sosen, uważnie sprawdzając, czy Haruhiko, Palette i Kurahy nie ma już w pobliżu.
Szczęście, które zesłało mi Mundusa właśnie w chwili, gdy mieli dopaść mnie i... sam nie wiem, co mi zrobić, wydawało się być zbyt nieprawdopodobne, jak na zwykły zbieg okoliczności.
- Nie wiem, w jaką grę mnie wciągnąłeś, losie, ale mam jej dość - mruknąłem i ruszyłem przed siebie, by już po niespełna pół godziny dotrzeć do jaskini Azaira.
- Jesteś tu? - zapytałem cicho, wchodząc do środka - jesteś tu, Azair?
Był tam, tak jak wcześniej stał na środku pomieszczenia, patrząc na mnie z tym dziwnym uśmiechem. Ruszył w moją stronę.
- Teraz mi nie uciekniesz... - mruknął w końcu, szykując się do ataku.
- Nie, nie! - cofnąłem się i wyciągnąłem jedną z łap w jego stronę - poczekaj.
Zdumiony zatrzymał się na chwilę, a uśmiech znikł z jego pyska.
- O co ci chodzi? - zapytał tylko.
- Poczekaj - odruchowo cofnąłem się jeszcze o krok i z westchnieniem wyciągnąłem w jego kierunku drugą łapę z nożem - masz, ty to zrób. Tobie jednemu ufam...
Basior wciąż podejrzliwie patrząc na mnie przejął broń. Przez chwilę bez słowa staliśmy jeszcze naprzeciw siebie. Wreszcie podszedł nieco bliżej i z dużą siłą pchnął nóż, celując w okolicę przedmostkową. Zachwiałem się, oczekując nieuchronnego upływu krwi jak wybawienia. Biały wilk uderzył jeszcze raz. Cała ta ucieczka, walka, którą prowadziłem przez cały dzień, zakończyły się ledwie marną chwilą bólu. Ale nie żałowałem tej chwili.
- Pamiętasz, Ruten, śmierć zawsze kończy sen - jego głos był coraz cichszy.
Zamknąłem oczy i zdołałem jeszcze słabo się uśmiechnąć.
Dopadł mnie, zaczął szarpać. Po krótkiej chwili dotarło do mnie, że im dłużej się opieram, tym więcej życia ze mnie ulatuje. Walka nie miała sensu, zacząłem się wycofywać.
Wydawało się, że moja sytuacja jest beznadziejna. W życiu nie podejrzewałbym tego młodzika o taką siłę.
W końcu odsunąłem się od niego na moment i ile sił w nogach zacząłem pędzić przed siebie, byle tylko zdołać uciec buremu wilkowi. I tu znów spotkał mnie zawód, bowiem pomimo młodego wieku, fizycznie był znacznie sprawniejszy ode mnie.
Nagle dostrzegłem jakąś pustą przestrzeń między gęsto rosnącymi krzewami. Nie wiem, dlaczego przyszło mi do głowy, że akurat tam go zgubię, ale skoczyłem na oślep, czując tylko ostre gałęzie przesuwające się po moim grzbiecie. Zanim zniknąłem wśród krzaków, dosłyszałem tylko głuche kłapnięcie tuż za plecami, a potem niknący w przepaści, wilczy pisk. Spojrzałem w dół. Dostrzegłem, że nie wiedząc nawet kiedy, wspiąłem się na piaszczystą ścianę wąwazu, a teraz trzymałem kurczowo rosnących na górze krzewów cierniowych, które dotkliwie raniły moje łapy. Napastnik nie miał tyle szczęścia.
Biegłem dalej, nie oglądając się już za siebie. Teraz obierając kierunek bardziej na zachód, tam gdzie spodziewałem się zastać jaskinię mojego przyjaciela. Jeżeli w tym dziwnym świecie wciąż było dla niej miejsce.
- Azair - zdyszany wpadłem do środka. Nie wiem, dlaczego, ale przez całą drogę pokonaną szybkim biegiem miałem wrażenie, że Szkło nadal jest gdzieś w pobliżu i tylko czeka na okazję, aby znów mnie zaatakować. Tutaj jednak ze zdumieniem zorientowałem się, że biały wilk najprawdopodobniej spodziewał się mojego przybycia, może nawet go oczekiwał. Stał pośrodku pomieszczenia patrząc wprost na mnie, a jego puszysty ogon wolno poruszał się, w prawo, w lewo. W prawo i znów w lewo.
- Azair, musisz mi pomóc - zignorowałem nagłe ukłucie silnego niepokoju, które towarzyszyło mi, gdy podszedłem bliżej do wilka.
- Och, w czym ci pomóc? - uśmiechnął się, patrząc na niego widziałem wyższość. Zmarszczyłem brwi.
- Muszę się stąd wydostać. Znaleźli mnie, wszystko wiedzą - przełknąłem ślinę, chodząc w kółko. Basior przez chwilę śledził mnie wzrokiem.
- Doprawdy, to straszne - odpowiedział, ale uśmiech nie znikał z jego pyska - ale widzisz, to tylko taka gra. Życie tutaj jest jedną, wielką grą, a reguły są właśnie takie...
Zawiesił głos. Ja jednak już nie słuchałem. Byłem zbyt rozgorączkowany i przed oczyma miałem jedynie wizję jak najszybszej ucieczki w bezpieczne miejsce.
- Chodź. Przedostaniemy się jakoś do granicy, a potem na terenach WSJ już damy sobie radę... - planowałem. Już odwróciłem się i zacząłem zmierzać w kierunku wyjścia, gdy nagle za mną rozległ się agresywny odgłos przejeżdżających po skale pazurów, odpychających aię od ziemi tylnych łap. Moment paniki i abdolutnego zaskoczenia zamienił się szybko w chłodne kalkulacje. Tym razem już nie ryzykowałem, mogłem przypuszczać, jak wyglądały moje szanse w walce z Azairem. Zareagowałem błyskawicznie, wyrywając do przodu, dopiero przy wyjściu oglądając się na moment, by przekonać się, że Azair, mój przyjaciel, druh, uczeń, właśnie sięga szczękami mojego karku.
Byłem już zakrwawiony i przerażony, byłem niepewny sensu dalszej ucieczki, byłem nieskory do dalszej walki, ale wykrzesałem z siebie jeszcze odrobinę siły na odparcie ataku. Jak okazało się, gdy było już po wszystkim, dosyć skuteczne, udało mi się bowiem zepchnąć z siebie wilka i pobiec, po chwili przestając słyszeć jego kroki. Przestał mnie gonić, czy może wymyślił lepszy sposób, żeby dopaść mnie za chwilę?
Znów tak samo, pędziłem na oślep, do końca drogi nie mając pewności, czy oby na pewno jestem sam. Ja, Ruten, zwyczajnie uciekałem... jak słaba mysz przed wygłodniałym kotem.
Uspokoiłem się dopiero, gdy przede mną ujrzałem delikatnej budowy, znajomą waderę. Och tak, przy kobiecie nawet, jeśli mnie dopadną, nie odważą się przelewać bratniej krwi.
- Joenko - jęknąłem niemal błagalnie - musisz mi pomóc. Mogę na ciebie liczyć, prawda? - ruszyłem w jej stronę. Ta jednak, jakby z przestrachem odsunęła się, wbiła wzrok w ziemię i powiedziała cicho:
- Nie, Ruten... dlaczego... dlaczego to robisz? - podniosła wzrok, a w jej słodkich oczach zalśniły łzy - odsuń się, ty jesteś... obmierzły gad - odsunąłem się rzeczywiście, wpatrując się w nią ze zdumieniem, ale nie po jej słowach, a widząc w jej łapie ostry kamień, którym zamachnęła się, omal nie trafiajac mnie w głowę. Co się z nimi stało, powariowali? Nie, to ze mną musi być coś nie tak. Ruten w końcu pogrążył się zupełnie. Brutalnie odepchnąłem ją z całej siły, chcąc zyskać jak najwięcej czasu na ucieczkę. Cofnęła się o kilka kroków, upadając gdzieś pomiędzy ostre gałęzie przewróconego drzewa i zawyła z bólu. Ach, nie do końca to chciałem zrobić, ale cel unieszkodliwienia jej wyglądał na osiągnięty.
Długo biegłem przed siebie, dopiero teraz przypominając sobie, że w moim świecie powinno istnieć coś takiego, jak zmęczenie. Podziałało, poczułem je. Dotarło do mnie z całą mocą.
W biegu podniosłem głowę, słysząc nad sobą szum skrzydeł. Ach, nie były to bynajmniej skrzydła przyjazne. Nie wiem, czy kiedyś w ogóle mogłem tak je nazwać. Były to skrzydła należące do pewnej nadobnej wadery.
- No proszę, kogo my tu mamy? - rzuciła z góry. Nie odpowiedziałem, zbyt drogi był mi każdy oddech w piersi.
Jak to się dzieje, pomyślałem tylko, że znajdują mnie tak łatwo?
Usłyszałem, jak ląduje w oddali. Gdy jednak odwróciłem głowę, zobaczyłem ją tuż obok, może metr, może półtora ode mnie. Chyba nigdy nie cechowałem się naiwnością, przyspieszyłem więc kroku. Gdy wszyscy wokół próbowali mnie zabić, coś podpowiadało mi, by po Notte tym bardziej nie spodziewać się przyjaznych odruchów. W wyciągniętej przed siebie łapie trzymała strzykawkę piętnaście mililitrów, wypełnioną przeźroczystym płynem.
- Poznajesz, doktorku? - zaśmiała się. Nie, niczego nie widziałem i nie chciałem już widzieć, ani poznawać - mam pomysł, zagrajmy w grę - kontynuowała. Sam nie byłem już pewien, czy miałem ją za plecami, czy przed sobą. Wystarczyło, że przez cały czas jakimś cudem patrzyłem jej w oczy - to moja rzutka. Chcesz być tarczą?
- Ty też chcesz mnie zabić, tak? - rzuciłem, biegnąc przed siebie.
- Wszyscy tutaj chcą - uśmiechnęła się krzywo, zmieniając sposób trzymania swojego narzędzia.
Nie wiedziałem, co jest w strzykawce. Ale wybór miałem tylko jeden. Nie udałoby mi się uciec komuś, kto włada jedną płaszczyzną więcej i ma o połowę więcej kończyn. Odwróciłem się gwałtownie, wybijając broń z łapy wadery i sam chwyciłem za strzykawkę, przez moment, gdy poczułem ją pod palcami, zyskując odrobinę utraconego już dziś niemal bezpowrotnie poczucia bezpieczenstwa.
Pchnąłem ją prosto w wilczycę. Nie widziałem dokładnie, gdzie trafiłem, ale byłem pewien, że pchnięcie było celne.
Po dłuższej chwili szarpaniny Notte zaczęła tracić siły. Przykro mi, dziewczynko, teraz przyda ci się już tylko patolog.
Zatrzymałem się gdzieś w lesie, zdyszany siadając pod pniem starego drzewa. W duchu dziękowałem okolicznościom za to, że to wszystko zesłały na mnie w dzień. W nocy musiałbym prawdopodobnie bronić się przed jedną jeszcze osobą, a biorąc pod uwagę nie tylko fakt, że również miała skrzydła, ale i jej wyjątkowe moce, które były przecież przekleństwem całego mojego dzieciństwa, mogłoby skończyć się to bardzo źle.
Nie wyobrażałem sobie, by również i ona chciała mnie zabić, ale... jak brzmi to przysłowie? Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Wybacz, siostrzyczko.
Siedziałem nieruchomo przez dłuższą chwilę. Nie miałem pojęcia, co powinienem teraz zrobić. Uciekać dalej? Ale dokąd?
Nagle usłyszałem odgłos kolejnych, zbliżających się do mnie kroków. Ktoś stoi za drzewem, pod którym siedzę. Serce zabiło mi mocniej.
Nie wiedziałem już sam, czy bardziej głupie było dalsze siedzenie tam w bezruchu, czy to, że nawet nie obejrzałem się by sprawdzić, kto tym razem obrał mnie sobie za cel. Wreszcie powoli odwróciłem głowę. Zmrużyłem oczy, dostrzegając kogoś, kogo nie spotykałem już od dłuższego czasu.
- Haruhiko? - mruknąłem niespokojnie. Wilk stał tuż za mną i przyglądał mi sie z góry, wzrokiem bez wyrazu.
- Smutek - wyszeptał spuszczając oczy i melancholijnie przeciągając pazurami po leśnej ściółce. Szerzej otworzyłem oczy, wolno odsuwajac się od drzewa. Popatrzył na mnie z zastanowieniem. Szykował się do skoku.
Wstałem, śledząc każdy jego ruch. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Dopadł mnie chyba jakiś dziwny paraliż, bo patrząc w jego oczy nagle zapomniałem, jak oderwać nogi od ziemi. Nagle zastrzygł uszami. Gdy wytężyłem słuch, również do mnie dotarły głosy. To cicha rozmowa. Szybko rozróżniłem słowa i zdania dwojga wilków. To Palette i Kuraha, znałem ich tylko z widzenia, choć wadera była moją ciotką, a basior podobno niegdyś bliskim przyjacielem mego ojca.
- Popatrz - zwrócił się wilk do partnerki - Haruhiko. Pomożemy mu?
- Oczywiście - odparła biała wadera - niech nie męczy się sam.
Moment wydawał się idealny do ucieczki. Zanim zaczęła gonić mnie trójka wilków, byłem już kilkadziesiąt metrów dalej. Niewielka była to jednak odległość, zważając na fakt, że byłem w tym gronie jedynym, pozbawionym mocy nadnaturalnych. Mimo to biegłem nadal, nie tracąc tchu. Wolałbym chyba sam wydrapać sobie serce spomiędzy żeber, niż pozwolić im na sobie wykorzystać swoje zdolności.
Wtem coś poruszyło się pomiędzy drzewami, gdzie zejście na małą polanę otaczały gęsto rosnące, niewielkie sosenki. Nie kłopocząc się sprawdzaniem, kto będzie kolejnym wrogiem, biegłem wciąż przed siebie. Tuż za mną dostrzegłem zarysy postaci. Znów spojrzałem w oczy Haruhiko. Byli tam.
Czy to koniec? Co teraz? Szukać miłosierdzia w tej ponurej rzeczywistości? A może pogodzić się z długimi godzinami umierania?
Nie zdążyłem odpowiedzieć sobie na to pytanie, tak szybko nastąpił niespodziewany zwrot akcji. Coś siłą wciągnęło mnie między drzewa, puszczając dopiero gdzieś dalej, po drugiej stronie, gdzie przez gałęzie drobnych sosen trudno było dostrzec nawet wyraźne promienie słońca. Półświadomie zarejestrowałem jeszcze, że to, co chwyciło mnie przed chwilą i pociągnęło, nie przypominało wcale wilczych łap.
Zawarczałem, z początku naprowadzając swoje kły na napastnika, lecz zatrzymałem je wpół ruchu, zanim dosięgnął on jego szyi. Byłem pewien, że gdyby okazał się kimkolwiek innym, nie próbowałbym nawet powstrzymać odruchu obronnego.
- Przyjacielu - odsunąłem się o krok - nawet ty...?
- Ciszej, bo cię usłyszą. Widzisz, taka jest nasza nowa gra - uśmiechnął się lekko. Coś błysnęło i w jego szponach rozpoznałem swój własny nóż.
Odsunąłem się o krok, oglądając za siebie. Przed chwilą miałem przecież jeszcze trzech napastników do pokonania.
- Spokojnie, nie użyją mocy, nie wiedząc, gdzie jesteś - powiedział cicho - ale wyjść masz niewiele, albo oni, albo ty. A nie powybijasz przecież całej watahy i wszystkiego, co tu żyje.
- Po co mi to mówisz - warknąłem - ten nóż to chyba nie tylko ozdoba, chcesz walczyć, będziemy walczyć - odwróciłem pysk, wbijając wzrok gdzieś w dal.
- Mam go, ponieważ mieliśmy się tu spotkać, a jeśli już się to stało, powinienem cię zabić. Takie są reguły.
Gdy milczenie przedłużało się, oderwałem wzrok od rosnących nieopodal drzew i z niepokojem przeniosłem na rozmówcę.
- Ale taka już moja słabość... - dodał wolno - bardzo lubię czasem trochę... zmienić zasady - zakończył urywanym głosem.
- Mundurek! - zawołałem, doskakując do szarego ptaka, który osunął się na ziemię. Spod jego żeber wystawała rękojeść noża. Wszystko to coraz bardziej zaczynało przypominać senny koszmar. Przez chwilę patrzyłem jeszcze na krew wypływającą z rany. Potem wstałem, wycierając z pyska zaschnięte krople posoki któregoś z moich poprzednich przeciwników.
- Nie powybijam przecież całej watahy i wszystkiego, co tu żyje - mimowolnie powtórzyłem słowa przyjaciela - a zatem masz rację, Mundurku. Jest tylko jedno wyjście - schyliłem się, wyciągając spod jego żeber ostrze noża. Potem wyszedłem na otwartą przestrzeń po drugiej stronie sosen, uważnie sprawdzając, czy Haruhiko, Palette i Kurahy nie ma już w pobliżu.
Szczęście, które zesłało mi Mundusa właśnie w chwili, gdy mieli dopaść mnie i... sam nie wiem, co mi zrobić, wydawało się być zbyt nieprawdopodobne, jak na zwykły zbieg okoliczności.
- Nie wiem, w jaką grę mnie wciągnąłeś, losie, ale mam jej dość - mruknąłem i ruszyłem przed siebie, by już po niespełna pół godziny dotrzeć do jaskini Azaira.
- Jesteś tu? - zapytałem cicho, wchodząc do środka - jesteś tu, Azair?
Był tam, tak jak wcześniej stał na środku pomieszczenia, patrząc na mnie z tym dziwnym uśmiechem. Ruszył w moją stronę.
- Teraz mi nie uciekniesz... - mruknął w końcu, szykując się do ataku.
- Nie, nie! - cofnąłem się i wyciągnąłem jedną z łap w jego stronę - poczekaj.
Zdumiony zatrzymał się na chwilę, a uśmiech znikł z jego pyska.
- O co ci chodzi? - zapytał tylko.
- Poczekaj - odruchowo cofnąłem się jeszcze o krok i z westchnieniem wyciągnąłem w jego kierunku drugą łapę z nożem - masz, ty to zrób. Tobie jednemu ufam...
Basior wciąż podejrzliwie patrząc na mnie przejął broń. Przez chwilę bez słowa staliśmy jeszcze naprzeciw siebie. Wreszcie podszedł nieco bliżej i z dużą siłą pchnął nóż, celując w okolicę przedmostkową. Zachwiałem się, oczekując nieuchronnego upływu krwi jak wybawienia. Biały wilk uderzył jeszcze raz. Cała ta ucieczka, walka, którą prowadziłem przez cały dzień, zakończyły się ledwie marną chwilą bólu. Ale nie żałowałem tej chwili.
- Pamiętasz, Ruten, śmierć zawsze kończy sen - jego głos był coraz cichszy.
Zamknąłem oczy i zdołałem jeszcze słabo się uśmiechnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz