niedziela, 31 grudnia 2017

Podsumowanie grudnia!

Drodzy Członkowie WSC,
cieszę się, że mogę pisać właśnie tą, jakże entuzjastyczną informację, widzę bowiem, że nasza wataha nadal nieźle się trzyma, a aktywność utrzymuje się na naprawdę dobrym poziomie. Za to właśnie pragnę Wam dziś podziękować - bo to oczywiście Wasza zasługa.
Wyobraźcie sobie, że właśnie podliczyłem wszystkie napisane przez nas opowiadania i przygotowałem kilka magicznych punktów, które zaraz wcisnę prosto do Waszych łapek. Przygotujcie się na noworoczny prezent:

Najaktywniejszy w tym miesiącu już po raz drugi był nasz przeuroczy Jaskier - 17 opowiadań
Z lekką zadyszką, ale zaraz za nim stoją nasza najukochańsza samica alfa, Kanaa, oraz samiec alfa o dźwięcznym imieniu Oleander - 12 opowiadań
Trzecie miejsce wywalczyły sobie aż dwie osoby, mianowicie, szybka duszyczka Astelle, oraz młodzieniec Wrotycz - 10 opowiadań.

Wielka szkoda, że miejsca są tylko trzy, a aktywnych członków oczywiście więcej. Kasai, może w przyszłym miesiącu? Tobie niewiele zabrakło. A nasz Raven Crux? Tak dużo wniósł do naszej społeczności, również niewiele mu zabrakło, niestety już pewnie tego nie przeczyta.
Wiadomo, niektórzy mają troszkę mniej płodny okres w swojej twórczości, albo po prostu nie są typami z powołaniem do pisania w tempie motorówki. Dziękuję Wam, Ymirze, Megami, Palette, Kuraho, Kamo i Zawilcu, że byliście z nami w tym miesiącu.
Ponad to, w ramach podsumowania miesiąca, muszę również podziękować naszej samicy Alfa. Kanaa podarowała nam dwa piękne, nowe nagłówki, które zdobią teraz strony WWN i WSJ.

Jeszcze raz dziękuję wszystkim za nieustające chęci i... cóż pozostaje mi jeszcze powiedzieć? Może po prostu szczęśliwego Nowego Roku 2018!

                                                                                      Wasz samiec alfa,
                                                                                         Oleander

Od Kanaa'y - 1 trening szybkości

Z niecierpliwością czekałam, aż Kama zaśnie i będę mogła ją zostawić, nie martwiąc się, że wybierze się ona na samotny spacer po lesie. Minęła minuta, dwie, trzy... i tak! Nareszcie! Maleńkie szczenię zamknęło swe jeszcze mniejsze ślepka i cichutko zasnęło.
Natychmiast wybiegłam na zewnątrz rozglądając się w poszukiwaniu czegokolwiek co można by zjeść. Gdzieś z pół godziny brnęłam przez śnieg starając się odnaleźć jakiekolwiek zwierzę, na które mogłabym zapolować. Nagle coś wyskoczyło z krzaków przede mną. Natychmiast za tym pognałam. Był to najzwyklejszy w świecie, dorosły szaraczek. Idealny na śniadanie.
Biegłam za nim i biegłam i w końcu zauważyłam, że zwierzę zaczęło się męczyć i zwalniać, lecz niestety w tym samym czasie wydarzyło się coś, co zupełnie pokrzyżowało moje plany. Dzik. A dokładniej locha z młodymi. Najwyraźniej pomyślała, że mam chęć na jej warchlaczki, ponieważ nagle wyskoczyła z gęstwiny i zaczęła na mnie szarżować. Zając skorzystał z okazji i prędko zwiał. 
Byłam już zmęczona ganianiem za szarakiem i nie miałam tyle siły, by walczyć z dzikiem, więc zdecydowałam się na ucieczkę.

Od Kanaa'y CD Oleandra

Otworzyłam oczy i przez następną chwilę zastanawiałam się skąd się tu wzięłam. Zaraz jednak przypomniały mi się wydarzenia z poprzedniego dnia, w tym to, kiedy schowałam się tutaj z powodu śnieżycy. Spojrzałam na swoją córkę, która nadal spała. Nie chciałam jej budzić, dlatego wstałam najciszej jak umiałam i powoli wyszłam z nory.
Jak na zimę, na niebie było wyjątkowo mało chmur. W dodatku wiatr również był nadzwyczaj słaby i zaledwie muskał moje futro. Wszystko dookoła pokryte było miękkim, białym puchem. Powietrze było chłodne i rześkie. Pochyliłam się i wzięłam trochę śniegu do pyska. Nie połykałam go jednak, a pozwoliłam by się roztopił i już po chwili przez moje gardło przepływała chłodna woda. Kiedy już zaspokoiłam pragnienie to wróciłam do nory, w której zostawiłam Kamę.
Pierwsze co zauważyłam w środku to lekko paląca się gałązka. Szybko pochwyciłam swoją córkę, która już nie spała i uciekłam z tunelu. 
Biegnąc nagle poczułam mocne pieczenie na szyi. Zdezorientowana puściłam Kamę, która spadła na  miękki śnieg i dopiero po chwili spostrzegłam co się dzieje. Moja sierść zaczęła się palić. Dosłownie. 
Natychmiast rzuciłam się na śnieg i zaczęłam się w nim tarzać.
Niestety, nawet gdy już udało mi się ugasić płomyki, to miałam w tamtym miejscu dosyć duży ubytek sierści. Ponadto skóra mnie tam nadal trochę piekła.
Skąd wziął się ten ogień?

< Oluś? >

Od Wrotycza - 2 trening siły i szybkości

Tego dnia obudziłem się mimo wczorajszego dosyć wyczerpującego treningu. Wstałem, otrzepałem się z chłodnego piasku, w którym leżałem i czym prędzej wyszedłem przed jaskinię. Tam usiadłem i rozejrzałem się. Znów w nocy napadało trochę śniegu. Teraz sięgał mi spokojnie do brzucha. A, wiadomo, coraz rzadziej się to zdarzało, bo od czasu maleńkości sporo podrosłem.
Co by tu dziś uczynić? Z kimś bym się pobawił, dość już wczoraj naszalałem się samotnie. Ciekawe, dlaczego Palette nie poszła ze mną? Ach, no tak. Spała jeszcze i nie chciałem jej budzić. Teraz też śpi... a, nie. Usiadła wewnątrz jaskini i patrzyła na mnie. Uśmiechnąłem się, odwracając do niej głowę.
- Idziesz ze mną? - zapytałem.
- Tak, czemu nie - wzruszyła ramionami, choć widziałem, że moje słowa sprawiły jej przyjemność.
Udaliśmy się wgłąb lasu, gdzie zamierzaliśmy spędzić najbliższe godziny.
Biegłem równolegle z waderą, długo czekając na odpowiedni moment. W końcu, hyc, i już leżała na ziemi pod ciężarem mojego ciała.
- Broń się, Paleta! - krzyknąłem, przysuwając pysk do jej pyska, na co odpowiedziała kłapnięciem szczęką tuż przed moim nosem. Błyskawicznie odsunąłem się, nie byłem jeszcze taki w tym najgorszy. Podskoczyłem i uniemożliwiłem jej wyrwanie się z uścisku, a następnie ugryzłem w lewe ucho. Przetoczyliśmy się pomiędzy gałęziami i wylądowaliśmy pod krzakiem jałowca. Trochę się pokłuliśmy, ale czymże było to przy euforii, w jaką popadliśmy walcząc. Ten, kto nigdy nie unieruchomił przeciwnika w ostatniej chwili tuż przed swoją przegraną, ani nie ugryzł go w najmniej spodziewanym momencie, z pewnością tego nie zrozumie. Gdy oboje byliśmy już porządnie zmęczeni, powstało pytanie, jak zakończyć tą potyczkę jakoś dyplomatycznie, bez wygranych i przegranych. Wreszcie zaprzestaliśmy walki, gdy siostrzyczka wyrwała mi się i zaczęła z nadspodziewaną prędkością uciekać dalej w las. Pognałem za nią, po długiej gonitwie w końcu zrównując kroku.
Nawet się nie obejrzałem, gdy doprowadziła mnie znów pod naszą jaskinię, po czym zdyszana powiedziała:
- Koniec na dziś. Nie wiem, jak ty, ale ja padam.
Ja także padałem. Przytaknąłem tylko w milczeniu i w ślad za nią wszedłem do jaskini.

Od Astelle CD Jaskra

Mijały godziny a ja coraz bardziej niepokoiłam się o Jaskra. Dzieci popiskiwały, chociaż dopiero co najadły się i były pod mą czujną opieką w łagodnym uścisku. Byłam świeżynką w macierzyństwie, nie byłam pewna co chcą maluchy. Postanowiłam porozumieć się z rodzicami, zaraz jednak zaczęli się rozczulać nad swoimi wnukami, jednak po usłyszeniu jaka panuje u nas sytuacja, spoważnieli. Chcieli pomóc ale nie byli w stanie, dlatego matka użyczyła mi niezbędnych rad przy szczeniakach w tak młodym wieku. Po podziękowaniu i rozłączeniu się z nimi w trakcie rozmowy, byłam zmuszona zostawić maluchy na możliwie dłuższą chwilę same. Oczywiście, otuliłam je wszystkim co ciepłe i miękkie w jaskini i po upewnieniu się, że jest im dobrze, ruszyłam pędem pod okolice mojej poprzedniej jaskini, która uległa zawaleniu.
Myśl, myśl Astelle, gdzie do licha była ta nora?
Krążyłam przy zawalonym wejściu próbując złapać zapach... W końcu! Po wielu minutach bezowocnego poszukiwania, w końcu trafiłam na szukane. Wykopałam z głębokiego dołu solidnie opakowaną w zieleninę i zakonserwowaną sporą sarnę, którą miałam okazję zapolować latem. Mając na uwadze trudną zimę, ukryłam jedzenie na czarną godzinę, normalnie jak znalazł. Z niemałym wysiłkiem wytaszczyłam ją, nie wyglądała jakoś okropne, tak w granicach normy. Zaraz zakopałam dół i zaczęłam ją taszczyć do naszej jaskini, dzieci czekały. Na samym progu czekał Mundus. Fatalne wieści, nie, tragiczne.
-Jaskier zachorował. Był na polowaniu ale jakimś cudem doczołgał się do Toph i tam się nim zajmują. Przykro mi.
Przełknęłam ślinę. Tego brakowało. A ja nie mogłam mu pomóc. Za późno zregenerowałam siły by go otoczyć ochronną tarczą. Chciałam biec mu na pomoc ale zamiast tego, za sobą usłyszałam płaczące szczeniaki. To był trudna decyzja, ale twardo spojrzałam na ptaka i łagodnie się do niego zwróciłam z prośbą.
-Proszę, informuj mnie o jego stanie. Musze zająć się naszymi małymi.
-Z przyjemnością.
To powiedziawszy odleciał a ja wtargałam sarnę do nas. Położyłam się przy dzieciach i podczas gdy ja wolno jadłam mięso, one sięgnęły po mleko. Teraz pozostało mi się zająć potomstwem i modlić się o rychły powrót do zdrowia Iskierki.

< Iskierko? >

Od Wrotycza - 1 trening siły i szybkości

Westchnąłem, zaciągając się lodowatym, lekko szczypiącym, zimowym powietrzem. Dzisiaj... to chyba najwspanialsze powietrze, jakie można sobie wyobrazić w zimę. Świetnie się będzie zsuwało ze wzgórza. I zasuwało z powrotem pod górkę. Tak, to te momenty, w których czuje się przyjemny  acz uciążliwy dreszcz w łapach, które same chcą biec i jak najszybciej wykonać jakąś wymarzoną czynność.
Ruszyłem przed siebie od razu dosyć szybko, dopiero po chwili, gdy poczułem, że mogę się opanować, zwolniłem do leniwego truchtu. Potem znów przyspieszyłem, nie ma we mnie dziś przecież nic leniwego! Chcę biegać jak najszybciej i jak najdłużej, cieszyć się każdą chwilą na nogach.
Po niedługiej rozgrzewce, poleciałem dzikim pędem. Jeszcze tylko dwa kilometry, jeszcze tylko kilometr... niedługo przed celem mojej wyprawy zwolniłem, nie chcąc tracić wszystkich sił na drogę. Przystanąłem pod wysokim, dosyć stromym wzgórzem i odetchnąłem przez chwilę. Nie było jednak czasu na rozmyślania, przystąpiłem do dzieła. Chop, chop, chop, chop w górę. Zaciekle wciągałem się na strome zbocze przednimi łapami, czując, że mało używane w łapach mięśnie intensywnie pracują. Uśmiechnąłem się na myśl o dobrze wykorzystanym dniu.
Potem z górki, z drugiego zbocza, trochę mniej stromy. I z powrotem. I jeszcze raz. I z górki.
Po godzinie takiej zabawy intensywnej rozgrywki byłem już porządnie zmęczony. Wróciłem do domu, przygotowując się psychicznie na ewentualne zakwasy. Z resztą, co mi tam.

Od Oleandra CD Kanaa'y

Kanaa wraz z naszą małą córeczką opuściła jaskinię, w której zostaliśmy ja i nasz chory syn. Toph od razu postanowiła się nim zająć, przygotowała sporo odpowiednich ziół, sporządziła tajemniczy wywar, którym zamierzała karmić nasze dziecko przez następnych kilka dni. Aż do jego wyzdrowienia... tak, chciałem pomimo wszystko wierzyć, że do wyzdrowienia. Nie do śmierci.
Ja tymczasem, w umiarkowanym spokoju spędziłem noc, cały czas mając przy sobie szczeniaka i dosyć często sprawdzając, czy wszystko z nim w porządku. Ja sam przez ostatnie dwa dni czułem się już o o niebo lepiej, toteż miałem nawet nadzieję, że przynajmniej moja choroba już wycofała się i nie powróci, chociaż cała moja nadzieja przeminęła jak powiew wiatru, gdy zorientowałem się, że przecież mały Zawilec będzie musiał zostać w jaskini jeszcze przez... długi czas. W tamtej chwili wcale nie chciałem wyzdrowieć. Czułem, że muszę być przy nim, chociaż ja. I czuwać nad jego życiem. W głębi duszy czułem jednak bolesną świadomość, że na niewiele mu się teraz przydam.
Nazajutrz spełniło się moje smętne marzenie. Gdy tylko otworzyłem oczy i poruszyłem się, poczułem niemiłosierny ból na całym ciele. Przez pewien czas leżałem w bezruchu, jedynie po kilku minutach zebrałem się w sobie, aby, syknąwszy rozpaczliwie przewrócić się na bok. Mdlejąc z cierpienia przełknąłem skąpo uzupełniającą się ślinę, która wydała mi się dziwnie słona, w tym samym momencie czując pieczenie w gardle. O nie, nawet tam mam ranę.
Gdy tylko spojrzałem na swoje nogi, przepełzł po mnie potężny dreszcz i przez chwilę miałem ochotę krzyknąć z przerażenia. Czegoś takiego nie widziałem jeszcze do tej pory u nikogo z chorych. Moje przednie łapy były opuchnięte i calusieńkie pokryte długimi skaleczeniami. Westchnąłem tylko z przerażeniem i delikatnie uniosłem jedną z łap. Pod skorupą zaschniętej krwi prawie jej nie czułem.
Resztę dnia leżeliśmy tak samo, jak w poprzednich dniach. Mój synek również wyraźnie cierpiał, pewnie nawet bardziej niż ja.
A ja? Z każdą godziną byłem mniej świadomy i czułem się coraz gorzej. Pod wieczór nie słuchałem już nawet cichych rozmów Toph z chorymi, zwyczajnie nie miałem siły myśleć. Dotarło do mnie tylko to, że do naszego grona dołączył również Torer. Rzuciło mi się w oczy, że wilk bynajmniej nie wyglądał dobrze.

< Kanaa? >

sobota, 30 grudnia 2017

Od Kanaa'y CD Oleandra

Chciałam już zaprotestować, jednak wiedziałam, że medyczka ma słuszność. Zacisnęłam mocno oczy powstrzymując łzy i wraz z Kamą opuściłyśmy jaskinię.
Gdyby to wszystko potoczyło się inaczej, gdybym szła teraz nie tylko z Kamą, lecz także z Zawilcem, to z radością wdychałabym chłodne powietrze, cieszyłabym się z puszystego śniegu pod łapami i z widoku sopli zwisających z niektórych gałęzi.
Teraz jednak wszystko wydawało mi się smutne. Otaczająca mnie szarość, drzewa zupełnie ogołocone z liści, umierające rośliny i okropny chłód... Zupełnie jakby zima wyssała całą radość ze świata.
Powoli szłam naprzód, a Kama tuż za mną dreptała na swych krótkich łapkach.
Dopiero po jakiejś chwili dotarło do mnie, że właściwie nawet nie wiem gdzie idę i że przez cały ten czas moje myśli skupione były na Zawilcu i Oleandrze, którzy zostali w jaskini. Tak bardzo pragnęłam ich znów zobaczyć... tyle że nie chorych, lecz zdrowych. Niestety, wiedziałam, że swego syna prawdopodobnie zobaczyłam już po raz ostatni.
Nagle zauważyłam, że śnieg, który z początku prawie w ogóle nie padał, teraz zdecydowanie się nasilił, a zimny wiatr mocno smagał gałęzie drzew. 
Kama lekko się trzęsła z zimna. Widząc jej bezradność natychmiast poczułam wstyd, że zamiast się nią opiekować, to rozmyślam o Oleandrze i Zawilcu, którym i tak nie pomogę. Delikatnie ją podniosłam i ruszyłam dalej rozglądając się w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. Jednak im mocniej śnieg padał i im silniej wiatr wiał, tym ciężej się cokolwiek widziało. W końcu z ulgą spostrzegłam coś przypominającego norę wykopaną w ziemi. Szybko weszłam do dziury.
Nora najwyraźniej nie była aktualnie przez nikogo zamieszkana, chociaż możliwe że kiedyś służyła za czyiś dom. W niej również było dosyć chłodno, jednak nie wiał wiatr i było sucho. Postawiłam Kamę na ziemi i położyłam się tuż obok. Wadera lekko trzęsła się z zimna i natychmiast wtuliła się w moją sierść.

< Oleander? >

Od Wrotycza - 7 trening siły i szybkości

Następnego dnia, po wczorajszym intensywnym wysiłku, obudziłem się dosyć późno. Otworzyłem oczy i od razu popatrzyłem na Palette, byłą zresztą pierwszym obiektem, który rzucił mi się w oczy.  Wadera spała obok mnie. Matka i ojciec siedzieli już przed grotą, na świeżym śniegu i rozmawiali o czymś, co z pewnością nie było godne mojej uwagi.
Powoli wstałem i przeciągnąłem się. Wczoraj chyba się przećwiczyłem, rano trochę bolały mnie przednie łapy. Nie szkodzi. Rozciągnąłem mięśnie i wyszedłem przed jaskinię.
- Mamo, tato - zacząłem niechętnie, przez chwilę zastanawiając się, co ciekawego mógłbym powiedzieć - eee... ech, z resztą nieważne - machnąłem łapą.
- Może na początek "dzień dobry"? - uśmiechnęła się matka.
- Tak, właśnie, dzień dobry.
- Gdzie idziesz? - zapytał ojciec, śledząc moje kroki.
- Do lasu - odpowiedziałem.
- Uważaj, nadal jest niebezpiecznie - zmarszczył brwi.
- Ta epidemia? - ziewnąłem demonstracyjnie - nic mi nie będzie, dotąd nic się nie stało, to później też będzie dobrze.
- No, uważaj synku - odrzekł jeszcze raz ojciec - bo możesz się przeliczyć.
Nie słuchałem ich dłużej. Ruszyłem wolnym biegiem przed siebie. Następnie skręciłem gwałtownie tuż za granicą lasu, na wypadek, gdyby ktoś z mojej rodziny postanowił iść za mną. Puściłem się pędem kilka metrów wgłąb lasu, biegnąc cały czas wzdłuż jego granicy. Czułem się dziś bardzo silny. Nic dziwnego, po trwającym już jakiś czas, codziennym treningu. Nie było to może nic wielkiego, ale bez wątpienia byłem coraz sprawniejszy fizycznie.
Biegłem coraz szybciej i szybciej, starając się kontrolować swoje ruchy i równomiernie oddychać. W końcu zamyśliłem się i pochłonięty całkowicie swoimi myślami, galopując przez las, dotarłem wreszcie na skraj gąszczu sosnowych gałęzi. Stanąłem w śniegu. Poza lasem stał się głębszy, tak, że musiałem przedzierać się przez zaspy, w których znikały całe moje nogi i brzuch. No nic, pokopałem trochę w śniegu, poczołgałem się, przekopując tunele w białej masie i uznałem to zajęcie za świetną rozrywkę. Nawet nie zauważyłem, jak minął mi cały dzień i zaczęło się ściemniać.
Drogę powrotną do jaskini również przebyłem biegiem, bo było już prawie ciemno i do domu daleko. Gdy wszedłem do jaskini, byłem kompletnie padnięty. Cały dzień samotnego tarzania się w głębokim śniegu i szalonego biegu po lesie wyczerpał moje siły. Mimo wszystko czułem się szczęśliwy.

Gratulacje!

Od Ymir'a CD Jaskra

Podążałem za wilkiem, trzymając odpowiednią odległość, tak żeby mnie nie wykrył. Przemierzaliśmy dość gęsty las, który był w całości zbudowany z iglastych drzew. Spojrzałem się w górę, gdy tylko usłyszałem donośne pukanie. Był to dzięcioł, który rozpaczliwie próbował się przedrzeć przez tarczę obronną drzewa, jaką była kora. Wgapiając się w niego, zapomniałem prawie o tym, co tak naprawdę tu robię. Ponownie zwróciłem głowę przed siebie, lecz tam już nie dostrzegłem idącego przede mną brata. Zdezorientowany stanąłem, rozglądając się na wszystkie strony. Jak mogłem go zgubić? Przecież to było niemożliwe! -karciłem się w myślach, kręcąc się przy tym w kółko -gdzie mógł pójść? Myśl Ymir, myśl! -powtarzałem to sobie, choć dobrze wiedziałem, że niewiele mi to da. Kiedy byłem już bliski zrezygnowania, nagle usłyszałem jakiś szelest. Od razu spojrzałem się w tamtym kierunku, a tam ponownie ujrzałem czyjąś sylwetkę. Ucieszyłem się. Czym prędzej pobiegłem w jego kierunku, nadal próbując utrzymać dzielącą nas odległość. Nadal ciekawiło mnie to, gdzie się wybiera.
Minęło już sporo czasu od naszego wyruszenia spod jaskini. Spojrzałem się w stronę słońca. Znajdywało się ono już na niebie i choć było przysłonięte przez chmury, dawało z siebie wszystko by rozświetlić cały ten teren. Sapnąłem ciężko. Przymknąłem oczy, zwieszając przy tym głowę. Byłem już naprawdę zmęczony. W końcu Tram się zatrzymał. Rozejrzał się, przez co schowałem się za jakimś krzakiem. Kiedy uznał, że wszystko jest w porządku, zniknął za rogiem. Zaskoczony jego postawą, czym prędzej ruszyłem w tamtym kierunku, zatrzymując się przy wielkiej skale, za którą przed chwilą znikną. Przyległem do ziemi i bacznie go obserwowałem. Ten zatrzymał się przed jakąś zniszczoną grotą. Była ona z jednej strony zawalona, a do tego wszędzie były jakieś rośliny, które z niewiadomego powodu nadal były kolorowe, jakby nawet nie zwracały uwagi na to, że jest już zima. Tram spojrzał w górę, a następnie w głąb ciemnej jaskini, po czym usiadł przed nią. Siedział tak przez kilkadziesiąt minut, cierpliwie czekając. Mnie się to jednak już znudziło. Wstałem z ziemi i poszukałem sobie jakiegoś zajęcia, jakim okazał się niewielki kamień, który zacząłem przesuwać łapą. Nim się zorientowałem, Tram zdołał już wstać, by następnie wejść do jaskini. Wybudzając się ze swojego transu, poszedłem za nim. Stając przed jaskinią, poczułem coś dziwnego, na co momentalnie się skrzywiłem. Mlasnąłem i ignorując to uczucie, wszedłem do jaskini. Mimo iż był dopiero jej początek, światło jakby nawet nie chciało tutaj wchodzić. Między tym miejscem a otwartym terenem była ogromna przepaść, bo jak można było tam przetrwać chłód i szybko zbliżającą się ciemność, tak tu było to aż niewygodne. Wzdrygnąłem się i ruszyłem przed siebie. Jaskinia okazała się o wiele większa, niż uważałem na samym początku. Gdzie jednak podział się Tram? Lub co on tu w ogóle robi?

< Jaskier? >

Od Wrotycza - 6 trening siły i szybkości

- To jak? - ziewnąłem rano, siadając nad śpiącą Palette. Waderka odwróciła się do mnie, na drugi bok, uśmiechając się.
- Idziemy już? - zapytała zaspanym głosem.
Przytaknąłem i rozejrzałem się po jaskini. Matka i ojciec spali nieopodal.
Wyszliśmy razem.
- Truchcikiem? - rzuciłem w stronę wadery, po czym znacząco przyspieszyłem kroku. Ta z lekkim uśmieszkiem pokręciła głową i ruszyła za mną.
- Co to miało znaczyć? - udałem zdziwienie.
- Co? Nic, nic nie powiedziałam - odparła zaskoczona.
- Wyraźnie chciałaś coś powiedzieć - popatrzyłem na nią z ukosa, po czym zatrzymałem się i bez namysłu skoczyłem na siostrzyczkę, powalając ją na ziemię.
- Co ty robisz?! - oburzyła się.
- Broń się, nie gadaj, bo w przyszłości nie będziesz miała siły w prawdziwej walce.
- Prawdziwej? - mruknęła figlarnie - to popatrz!
To rzekłszy kopnęła mnie w brzuch tylnymi łapami raz, drugi, aż zrzuciła mnie z siebie, po czym również spróbowała mnie przewrócić. Przetoczyliśmy się po ziemi i zaczęliśmy się siłować. Chwilę to trwało, potem szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na jej stronę, lecz w ostatniej chwili przed upadkiem na ziemię zdążyłem zremisować, podstawiając jej nogę. Oboje byliśmy więc jako tako usatysfakcjonowani pojedynkiem i zakończywszy ten energetyczny doping mogliśmy biegiem ruszyć w dalszą drogę.
- Zawiiilec! - zawołałem, gdy zbliżaliśmy się do jaskini alf WSC. Z wewnątrz wyłonili się wspomniany już przeze mnie wilk, oraz jeszcze jeden, jego siostra, którą poznałem już jakiś czas temu. Umilkłem, przyglądając im się. Byli do siebie trochę podobni.
- Wołałeś? - zapytał biały królik. Usiadłem na ziemi i westchnąłem.
- Idziecie z nami w góry?
- Och, tak - Zawilec zamachał swoim żałośnie puszystym ogonem i uśmiechnął się - idziemy? - słowa skierował do swojej zapewne siostry. Ta również uśmiechnęła się i pokiwała głową.

Wszyscy czworo wybraliśmy się na południe, gdzie planowaliśmy spędzić resztę dnia. Przez ładnych kilka godzin hulaliśmy po zboczach i biegaliśmy po odkrytych, ośnieżonych wzgórzach. Nieraz ześlizgiwaliśmy się o kilkanaście metrów w dół, spadaliśmy ze skał, aż dziw, że nikt nie doznał większego urazu. Mój biały kolega raz tylko pierdzielnął nosem w twardą ziemię zjeżdżając z górki, mało się nie popłakał. Mimo wszystko jednak dobrze się bawiliśmy, nawet upolowaliśmy wspólnie parę ropuch.
Pod koniec dnia wróciliśmy w pełni zadowoleni i trochę zmęczeni do domów. Tego dnia nie musiałem nawet specjalnie układać się do snu, ledwie położyłem się w swojej jaskini, na dobre zamknąłem oczy i westchnąłem z ulgą, wyrzucając z myśli wszystkie zdarzenia tego dnia, zasnąłem kamiennym snem.

piątek, 29 grudnia 2017

Od Jaskra CD Astelle

Uśmiechnąłem się do Astelle, widząc na jej pysku niepewność o dalszy los naszej rodziny i dzieci. Pragnąłem z całego serca pokrzepić ją w jakikolwiek sposób, chociaż wiedziałem, że sam uśmiech przepełniony ukrytą troską i wewnętrznym spokojem w tak ciężkiej sytuacji raczej mało da. Wadera popatrzyła na mnie, słabo odwzajemniając uśmiech. Przytuliłem ją mocno, wyczuwając na piersi jej niespokojny oddech.
Następne kilka dni minęło wolno, unikaliśmy wychodzenia z jaskini, jeśli nie było to konieczne. Starałem się zapewnić karmiącej matce jak najlepszy pokarm. Pewnego dnia z samego rana jak co dzień, udałem się na samotne łowy. Także teraz chciałem upolować coś, czym moglibyśmy się pożywić. Dziś jednak było stanowczo gorzej niż w poprzednich dniach. Do południa nie natrafiłem na żaden trop, a gdy w końcu natknąłem się na zająca kicającego kilkanaście metrów ode mnie, goniłem go dosyć długo, przedzierając się stanowczo mniej zwinnie niż on między krzewami i gałęziami sosen. W pewnej chwili, gdy ofiara wbiegła do jeszcze gęstszego, młodszego lasu, w którym szanse schwytania go spadły niemal do zera, zobaczyłem, że traci siły. Jak niestety często mam w zwyczaju, najpierw złapałem kicacza, a potem dopiero pomyślałem nad ewentualnymi zagrożeniami. A może stało się to przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności, akurat tego dnia byłem tak bardzo głodny i wyczerpany poszukiwaniami. Na dodatek robiło się już późno. Nie zauważyłem, że zając poddał się niemal bez walki. Gdy w końcu pochwyciłem go w uścisk i wbiłem kły w jego ciało, czym prędzej popędziłem wprost do domu. Jednak w połowie drogi, coś jakby mnie natchnęło. Zatrzymałem się powoli, upuszczając mięso na ziemię. Dopiero teraz dostrzegłem, że w okolicznościach, w jakich schwytałem zająca, było coś dziwnego. Dlaczego tak szybko się zmęczył i poddał?
Z żalem zakopałem w śniegu jego ciało. Miałem straszne wyrzuty sumienia, zostawiając niespożyte jeszcze ciepłe mięso, które z resztą upolowałem z takim trudem. Oblizałem pysk z krwi, która widniała jeszcze na moich wargach i zrezygnowany wróciłem do lasu jeszcze raz. Może teraz mi się poszczęści.
Tropiłem jeszcze przez dwie, może trzy godziny. W pewnym momencie, ze zmęczenia zacząłem słaniać się na nogach i tracić równowagę. Chyba dziś pójdziemy spać głodni, w tym stanie niczego nie upoluję. Zawróciłem z westchnieniem. Na początku dziwił mnie ten nagły atak niemocy. Nigdy przecież nie miałem problemu z utrzymaniem się na nogach, nawet po wielogodzinnym bieganiu za jedzeniem. Byłem przyzwyczajony, a tymczasem dzieje się coś takiego.
Usiadłem na ziemi. Po głowie krążyło mi wiele myśli, choć naprzód wysuwały się dwie. Nie mogę dać się wykończyć tej słabości, choć już podejrzewam, co spowodowało ten tą nagłą zapaść...
Wstałem i szedłem przed siebie, przez chwilę zastanawiając się, czy nie lepiej będzie zostać tutaj i poddać się, lub czekać na pomoc. Idąc dalej, prawdopodobnie będę roznosić po lesie pewnego bardzo groźnego wirusa...
Czułem się coraz gorzej. Teraz wiedziałem, że to, co Mundus mówił wcześniej o objawach tego syfu, tylko w części opisywało prawdziwe cierpienia chorego. "Huczenie w głowie" to stanowczo za lekkie słowa.
Nie będę iść dalej. Położyłem się w śniegu, nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić. Jednym racjonalnym wyjściem byłoby teraz biec czym prędzej do jaskini, w której Toph leczyła chorych, jednak droga była daleka, a ja byłem tak bardzo zmęczony...

< Astelle? >

Od Wrotycza - 5 trening siły i szybkości

Dziś rano ledwie zdążyłem otworzyć oczy, poczułem niepokojące ciepło przy moim boku. Z wysiłkiem, jeszcze nie do końca obudzony podniosłem głowę i zobaczyłem, że to Palette z nieznanego powodu przytuliła się do mnie. Rodziców nie było w jaskini, pewnie wybrali się jak to często robią, na poranne polowanie. Delikatnie wstałem, jednak wadera mimo wszystko również się już obudziła.
- Gdzie idziesz? - zawołała półświadomie i machnęła obiema łapami, jakby chcąc mnie złapać.
- No jak to? Do Zawilca. Mieliśmy iść w góry. Idziesz z nami? - westchnąłem.
- Taaak - ziewnęła, przeciągając się - pewnie, już lecę.
Poszliśmy więc razem. Na początku trochę denerwowało mnie, że Palette szła wolniej ode mnie, tak jak jej rozkojarzenie, najwyraźniej było zbyt wcześnie a ona pewnie późno położyła się spać. Westchnąłem, pokręciwszy głową.
- No co? - zmarszczyła jedną brew. No pewnie, jak to dziewczyna, w mig wyłapała mój ruch.
- Nic - na jej wzrok pełen wyrzutu spanikowałem gdzieś w głębi duszy.
- O co chodzi? - tak, teraz rozbudziła się na dobre.
- Chodź, biegiem - nie czekając na jej kolejne słowa, puściłem się pędem przed siebie, mając nadzieję, że zapomni o tym milczącym incydencie. Palette zatrzymała się na chwilę, patrząc na mnie jakby z niedowierzaniem, po czym zaczęła mnie gonić. Nieznacznie zwolniłem, widząc, że musi nadrobić dosyć sporą odległość. Po chwili biegliśmy już ramię w ramię.
Nie wiem, ile kilometrów zrobiliśmy, bo cały czas myślałem tylko nad tym, by jak najszybciej znaleźć tego małego i nie być już sam na sam z siostrą.
W końcu jednak, gdy traciłem już siły i biegłem tylko siłą rozpędu, zobaczyłem, że wadera zatrzymuje się powoli. Również zwolniłem do tempa spacerowego,dając sobie spokój z dalszym biegiem.
- Już nie dajesz rady? - wydyszałem, starając się sprawiać wrażenie niezmęczonego.
- Trochę - przyznała - a ty?
- Też trochę - kiwnąłem głową. Jednak świadomość, że siostra "odpadła" mimo wszystko wcześniej niż ja, podniósł mnie na duchu. To niechybnie znaczy, że moje ćwiczenia dają zamierzone efekty. Wiadomo, zaczynaliśmy z jednakowego poziomu.
Szliśmy sobie spokojnie, nie zauważyliśmy nawet, że na kluczeniu pomiędzy górami minęło nam już dobre półtorej godziny. Zaczęliśmy rozmawiać o nieważnych rzeczach, aż w pewnym momencie Paletka zapytała:
- Gdzie ten Zawilec? - w tej samej chwili zorientowałem się, że przecież nie umówiłem się z nim dokładnie. Tym bardziej, że teoretycznie umawialiśmy się na wczoraj, więc Zawilec mógł być teraz w zupełnie innym miejscu.
- No trudno - zatrzymałem się, chcąc uniknąć konieczności zbędnych wyjaśnień - w takim razie poszukamy jutro. Co ty na to?
- Czemu jutro?
- Bo niedługo i tak zrobi się ciemno, dziś już nie naszalejemy... jutro wybierzemy się do jaskini Zawilca z samego rana.
Widziałem, że siostrzyczka nie przyjęła tej opcji z entuzjazmem, ale zgodziła się. Wolnym truchtem , dla zdrowia przebiegliśmy drogę powrotną, do jaskini dotarliśmy w porze wczesnej kolacji. Dobrze, poszukamy jutro.

Od Astelle CD Jaskra

Z każdą chwilą słuchania wypowiedzi Mundusa byłam coraz bardziej przerażona. Nie da się leczyć tego wirusa? Dobre duchy, miejcie nas wszystkich w swojej opiece. Nie tego chcieliśmy dla naszych dzieci, które wczoraj powitaliśmy na świecie, nie mogły zachorować. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że one mogą...
-Chyba lepiej dla was, żeby trzymać się jak najdalej teraz od innych- stwierdził ptak spoglądając ku moim łapom z zainteresowaniem. Wyczułam to, o co chciała się zapytać. Kiwnęłam mu głową otwierając szerzej uścisk by pokazać nasze maleństwa.
-To Wrotycz a to Palette- powiedział z dumą Jaskier.
-Imię dla syna był z pewnością twoim pomysłem- dodał Mundurek spoglądając znacząco na przyjaciela.- Kwiecisty... Jaki ojciec taki syn. To jeszcze rozumiem ale skąd imię dla córki?
-To moja kwestia- odezwałam się rozbawiona by spojrzeć czuje na śpiące kuleczki.- Jak ją pierwszy raz zobaczyłam, skojarzyła mi się z paletą kolorów.
-Jak tak teraz mi wyjaśniłaś, już rozumiem i też tak się kojarzy... Możecie na mnie liczyć w kwestii opieki nad młodymi, wychowam następne pokolenie.
-Dobrze kojarzę, że to piąta generacja?- Zapytał się zamyślony Jaskier, pewnie analizował różne drzewa genealogiczne. Mundus potwierdził to.
-Tak, wasze dzieci zapoczątkowały następne pokolenie. Na obecną chwilę muszę was opuścić ale będę doglądał sporadycznie z informacjami o przebiegu choroby. Uważajcie na siebie- dodał niebieski i zaraz zniknął wychodząc z jaskini aby odlecieć.

< Iskierko? >

Od Palette CD Kurahy

Wychyliłam się nieco do przodu myśląc jak on to zrobił. W momencie kiedy Kuraha miał wyjść z zaspy, przekrzywiłam głowę na prawo. To nie był ten szczeniak, którego poznałam ale jednak ten sam głos. Teraz stał przede mną jakiś taki... inny. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
-Co jest? To dalej ja, Kuraha- odezwał się rozbawiony.
-Wyglądasz inaczej- powiedziałam. Ten zamiast się zmieszać, wypiął dumnie pierś.
-Forma demona, w mojej rodzinie to norma, więc dla mnie też- dodał wielce zadowolony z siebie. Na te słowa się niezauważalnie zmieszałam by spojrzeć, dosłownie na ułamek sekundy na swojej ogonki. Zauważył to.- A ty? Jak z tobą?
-Co ma być ze mną?- Zapytałam nie rozumiejąc jego pytania.
-Widzę jak zerkasz na swoje ogony. To u ciebie rodzinne?
-Nie- wzruszyłam ramionami.- Tata i mama powiedzieli, że tylko ja mam więcej niż jeden ogon w rodzinie, w watasze też.
-To masz fajnie, nie zostaniesz pomylona z nikim innym- odezwał się miło. Spojrzałam na niego zaskoczona.- Coś nie tak?
-Nie- wzruszyłam ramionami.- Po prostu brzmisz jak mój tata, też tak mówi. Ja do nich przywykłam- dodając mając na myśli liczbę ogonów- i to mi w sumie zostało. Tego nic nie zmieni, taka prawda, więc chcę z nią żyć.
Kuraha zaczął klaskać radośnie na moje słowa, zaraz odetchnął z ulgą.
-Już się bałem, że nie akceptujesz siebie a tu proszę! Jak miło. Moja mama zawsze powtarzała mi, żeby być dumnym z siebie jakim się jest czy wygląda bo to klucz do sukcesu i szczęścia. Czy jakoś tak.
-Jest w tym racja- zgodziłam się. Cały czas nie spuszczałam oczu z jego głowy. Zamrugał oczyma i jakby nad nim zapaliła się żarówka.
-Coś jest z moimi rogami?
-Nie, po prostu... Nie widziałam ich u nikogo innego, poza zwierzyną łowną.
-Aaa, to wszystko wyjaśnia... Chcesz je dotknąć?- Zapytał się szczerząc. Namyśliłam się i wolno dotknęłam prawego. Okazał się być gładki w dotyku, całkiem miło. Kiedy skończyłam, potargałam trochę jego czuprynę i się roześmiałam.

< Kuraha? >

Raven Crux odchodzi!


Raven Crux - powód: decyzja właściciela

Żegnaj, Raven. Zaprawdę, więcej pszczółek podobnych Tobie nam potrzeba.

czwartek, 28 grudnia 2017

Od Palette CD Zawilca

Pokręciłam przecząco główką do starszego brata.
-Nie, szczerze mówiąc to odpycha mnie od jedzenia, najadłam się ostatnim posiłkiem.
-Ale to było śniadanie- powiedział z nutą powątpiewania Wrotek.
-Mi to w zupełności wystarczyło, poza tym, niedługo rodzice wrócą z polowania i będzie obiad- przypomniałam mu. Zerknęłam ponad jego ramię na niedawno poznanego kolegę, który przyglądał się nam w milczącym zdziwieniu, podobnie jak dwa pozostałe szczeniaki, także będące rodzeństwem. Odezwałam się z nadzieją w głosie- a może Kuraha chciałby zejść?
-Nie, również podziękuję- odpowiedział zadziwiająco szybko. Wrotek, co mu zrobiłeś, zastanawiałam się, kiedy brat spojrzał na mnie wesoło.
-To skoro postanowione, mamy ostatnią porcję. Kto chce?
-Wiesz co, może weź ją sobie skoro to ty upolowałeś ptaka- odezwał się Zawilec. Spojrzałam z podziwem na braciszka.
-Upolowałeś już coś sam?! Jesteś zdolny braciszku!
-To jest coś, co starsi bracia powinni robić- rzucił niedbale ale w jego oczach dostrzegłam szczęśliwe iskierki. No tak, bardzo lubił być chwalonym, kipiał z radości gdy ktoś z nas, czyli mamy, taty lub mnie dawało mu te słynne pochwały. Zaraz ochoczo zabrała się za mięsko, na chwile przestając się puszyć wszech i wobec. Kiedy już nic nie zostało, ochoczo wszyscy zgłosiliśmy nasze chęci do zabawy, postawiliśmy na berka ale szybko z niego zrezygnowaliśmy, śnieg w tym miejscu nie był nam zbyt przyjazny. W sumie usiedliśmy na twardszym śniegu i zaczęliśmy rzucać pomysłami na następną grę, przy której śnieg nie będzie zawadzał a sprzyjał. Osobiście nie miałam zbytnio pomysłu, dlatego siedziałam w miarę cicho z ukrytymi ogonkami za sobą.
-A może porzucamy się śnieżkami?- Zapytał nagle Kuraha spoglądając po nas wyczekując odpowiedzi.
-To może się udać, kawałek dalej jest miękki śnieg- powiedziała wolno zamyślona Kama.
-Czemu zależy ci na miękkim śniegu siostra?- Zapytał Zawilec.
-Nie chcę mieć potencjalnych siniaków od uderzenia twardym śniegiem- odparowała mu. Wrotek klasnął łapami.
-A zatem postanowione! Dobieramy się jakoś parami?
-Nie, bo ktoś zostanie bez towarzysza- dodał Kuraha, na co braciszek posłał mu jakieś dziwne spojrzenie.
-Lepiej każdy na własną łapę sobie radzi- odezwałam się po dość długim czasie. Rodzeństwo pokiwało głowami. Wkrótce przenieśliśmy się na poprzednią lokalizację i zaraz rozległy się głośnie śmiechy i piski z racji dobrej zabawy. Ponieważ lepienie śnieżek w biegu nie wychodziło nam, zaczęliśmy po prostu rzucać w siebie śnieg bez zbędnego formowania. Można powiedzieć, że szło mi znacznie lepiej niż pozostałym, odkryłam dobre zastosowania swoich ogonów, dzięki którym miałam potrójną wyrzutnię do ataku. Nagle Usłyszeliśmy niedaleko nas wredne śmiechy i głosy, na które wszyscy zaprzestaliśmy gry. Kilka metrów od nas stały trzy inne szczeniaki ale nie mogły być od nas, tatuś powiedział, że w grupie szczeniaków jest nas tylko pięcioro. Więc tamci musieli być skąd indziej, tylko skąd? Nagle zaczęli pokazywać na mnie.
-Czupiradło!
-Ufo!
Nie przestawiali się przy tym złośliwie śmiać. Braciszek zły chciał zrobić krok naprzód ale powstrzymałam go ruchem łapki, chwyciłam go za ramię. Nie musiał interweniować, byłam do tego przyzwyczajona.
-Ej, zostawcie ją!- Powiedział zły. Przyłączyli się do niego nasi koledzy.- Co ona wam zrobiła, że ją obrażacie? Sio!
-Wystarczy- powiedziałam wzdychając.- Chodźmy stąd.
-I dobrze robicie! Taki słaby knypek nic nie może nam zrobić.
Natychmiast obróciłam się ku nieznajomym.
-Czy to było o moim braciszku?- Zapytałam się ostro. Tamci ponownie wybuchnęli śmiechem.
-Słabeusz, którego broni waderka? Jaki żal.
Naszej dwójce otworzyły się pyszczki, teraz to ja poczułam jak od chwili Wrotek mnie trzyma. Rzuciłam mu takie spojrzenie, na które od razu cofnął swoje łapy w geście obronnym.
-Okej!- Wymamrotał.
-Dosyć tego!- Warknęłam do tamtych i strzepując z siebie resztki śniegu zbliżyłam się do nich. Oj, tak się nie bawimy. Mnie mogą sobie obrażać ale nie dam tej satysfakcji z pojazdu mojego starszego brata! A potem było już szybko. Zwyczajnie skupiłam siłę w ogonkach i tak każdemu przyłożyłam z nich, że wylądowali pod drzewami, dwa metry za nimi.- Mało wam jeszcze?
-Spadamy- jęknął pierwszy do drugiego jak w popłochu zbierali się w biegu.
-Jeszcze mnie popamiętasz, świrusko!
Zaraz tylko jak zniknęli z naszego pola widzenia, odetchnęłam z ulgą. Za sobą usłyszałam wesoły okrzyk braciszka.
-To było kozackie! To moja mała siostrzyczka- dodał dumnie Wrotek. Wesoło potruchtałam do niego i merdając ogonkami przytuliłam się do brata.
-To co teraz?- Zapytałam tak, jakby nic chwile temu się nie wydarzyło.

< Kuraha, to chyba Twoja kolej >

Od Zawilca CD Kamy

Kama przepadła. Szukałem jej już kilka dobrych minut, nadal bez rezultatu. Biegałem w tę i we w tę na swoich krótkich nóżkach, popiskując co chwila żałośnie. Z każdą chwilą przestawało mi się to podobać, zwłaszcza, gdy w pewnym momencie straciłem jej trop. W jednej chwili poczułem się samotny i zagrożony. Czemu zostawiła mnie samego? W końcu nie wytrzymałem, usiadłem na ziemi i bezradnie zawyłem.
- Kamaaa - zawołałem pełnym żalu głosem, po czym zamilkłem i przez moment nasłuchiwałem odpowiedzi.
- Zawiś! - z oddali dał się słyszeć jej przytłumiony głos. Bez namysłu popędziłem mało zgrabnym krokiem w tamtym kierunku. Zastałem coś podwójnie miłego, bo oto za jedną z wielu głębokich zasp, pomiędzy kępami suchych traw wystających spod śniegu, oprócz mojej siostrzyczki stał i Wrotycz, ten szczeniak, którego spotkałem jakiś czas temu, gdy bawiłem się sam w lesie.
- Jesteście! - wystawiłem jęzorek, piszcząc ze szczęścia.
- Byłam tutaj cały czas, głuptasku - zaśmiała się Kama. Podbiegłem zamaszyście merdając ogonem i polizałem ją po pyszczku, wtuliwszy się w jej sierść.
- Ważne, że się odnaleźliście - Wrotycz rozejrzał się po lesie - co robimy?
- Bawisz się z nami? - zapytała Kama, machnąwszy ogonem. Przytaknął.
- Możemy w  chowanego - zaproponowałem.
- W chowanego? - bury wilczek wyszczerzył się niepokojąco, schylając się i skradając się w moją stronę - świetny pomysł, naprawdę. Ale ja proponuję coś innego.
- Co? - pisnąłem.
- Chłopcy, może już przestańcie - powiedziała niepewnie Kama, stając najwyraźniej w mojej obronie.
- Chowając się niczego się nie nauczymy. Co powiesz, Wiluś, na walkę? - to mówiąc skoczył na mnie. Przeturlaliśmy się przez pół metra, po czym mój przeciwnik zaczął szarpać mnie za ucho.
- Eeej, puszczaj! - warknąłem, czując dotkliwy ból, po czym znów zacząłem piszczeć.
- Czego piszczysz, broń się! - zakrzyknął bojowo, atakując mnie ze wszystkich stron.
- Spokojnie - do akcji wkroczyła moja siostra, zaciekle skacząc na Wrotycza. Po dłuższej chwili w końcu zdyszany odsunął się.
- Dobra, co proponujecie? - westchnął.
- Chodźmy nad rzekę! - uśmiechnąłem się szeroko.
Jak powiedziałem, tak, koniec końców, się stało. Co prawda jeszcze przez dłuższy czas mój bury kolega zaczepiał mnie co chwila i podszczypywał dosyć boleśnie, ale, gdy dotarliśmy nad rzekę, wszyscy troje zajęliśmy się raczej ślizganiem po lodzie.
- Czekajcie - przerwał w pewnym momencie Wrotycz - widzicie to? - zapytał, wskazując łapą na coś po wiejskiej stronie wody. Popatrzyliśmy w tamtą stronę.
- Ptaki - uśmiechnęła się Kama.
- Umiecie polować na takie?
- Chyba nie próbowałam.
- Już kiedyś to robiłem, chodźcie - kiwnął głową, ruszając w stronę złotawych, dużych ptaków, które dreptały w pobliżu jednego z gospodarstw. Wyszliśmy z rzeki, jednak obawialiśmy się podchodzić zbyt blisko do siedzib ludzkich. Co innego Wrotek, on nie miał z tym żadnego problemu i już po chwili ganiał te dziwne stworzenia po całej łące.
- Chodźcie, tu jest bezpiecznie! - krzyknął w końcu. Z siostrą popatrzyliśmy po sobie i niepewnie ruszyliśmy za nim i za moment również zapomniawszy o wcześniejszych lękach, biegaliśmy jak szaleni, zagoniwszy nasze ofiary na podwórze człowieka. Tam zabawa trwała w najlepsze do chwili, gdy z drewnianego domu nie wybiegli łysi przyjaciele ptactwa, z krzykiem wymachując kijami i krzycząc:
- Psy! Dzikie psy!
- Ganiają nasze kury!
- Zaduszą je!
- To nie psy, małe wilki!
- Dawaj szpadel!
Dopiero teraz zorientowaliśmy się, że jesteśmy na terytorium wyprostowanych istot, które biegły na odsiecz wylęknionym ptakom. Uciekaliśmy kilka kroków za biegnącą w stronę rzeki Kamą z podkulonym ogonem, ze zdziwieniem zauważywszy, że Wrotycz uciekł już wcześniej, z przerażeniem w oczach czekając na nas w pobliskich krzakach, za granicą niebezpiecznego podwórza.
- Jak ty się tu znalazłeś? - krzyknęła Kama, gdy i my zdyszani wpadliśmy pomiędzy gałęzie.
- Za późno się zorientowaliście... - przez chwilę na jego pysku dostrzegłem cień wyrzutów sumienia, które jednak minęły w jednej chwili, gdy popatrzył na coś, co leżało obok niego.
- Popatrzcie! - zawołał, chwytając pokaźnych rozmiarów zdobycz, którą wyniósł z podwórka.
- Co ty tam masz? - zapytała wadera.
- Kura - pochwalił się, dumnie wypinając pierś - podzielę się z wami.
- Jak mogłeś zabrać ptaka? - Kama ze smutkiem położyła uszy po sobie - taka ładna, a ty ją udusiłeś.
- Popatrz ile mięsa, tylko dla nas - nonszalancko uniósł brwi.
Wadera westchnęła, a ja lepiej przyjrzałem się martwemu ptakowi. Muszę przyznać, że zaimponowało mi to. Wrotek upolował nam obiad!
Dosyć szybko wróciliśmy na drugą stronę rzeki, razem ze zdobyczą, którą pomagałem nieść buremu koledze. Mam wrażenie, że poradziłby sobie z tym sam, ale mięsko tego ptaka tak przyjemnie pachniało...
Gdy znaleźliśmy się za rzeką, w końcu mogliśmy poczuć się zupełnie bezpiecznie. Napoczęliśmy ofiarę, rozmawiając wesoło i śmiejąc się.
Wtem, zauważyliśmy jeszcze dwa nieznane szczeniaki idące w naszą stronę.
- Palette! - zawołał radośnie Wrotek - chodźcie do nas!
- Witajcie - przywitali nas nieduża, barwna wilczyca i nieznacznie od nas większy, brązowy basiorek.
- Witamy - odrzekliśmy naraz z Kamą.
Usiedliśmy wkoło i podzieliliśmy się mięsem z przybyłymi.
- Palette to moja siostra - przedstawił Wrotycz - a to Kama i Zawilec, moi przyjaciele - uśmiechnął się - a ty... - zmrużył oczy, nieufnie przyglądając się brązowemu wilkowi - kim jesteś?
- To Kuraha - powiedziała uśmiechnięta Palette.
- Ach tak - odrzekł niby obojętnie, jednocześnie wciskając się pomiędzy swoją siostrę a jej towarzysza - to miło poznać. Paletko, pewnie ci zimno... - powiedział, przysuwając się do niej bliżej, a jednocześnie odgradzając ją od Kurahy.
- Nie, w porządku - odpowiedziała trochę zdziwiona.
- Właśnie, dopiero co rozgrzaliśmy się trochę... - dodał brązowy wilk.
- Musisz wiec być głodna - stwierdził tymczasem troskliwie nasz kolego, po czym podsunął siostrze kawałek mięsa, leżący wcześniej przed Kurahą.
Przez chwilę parzyliśmy z Kamą na tą dziwną sytuację, co chwila wymieniając miedzy sobą niepewne spojrzenia.

< Astelle? >

Od Kamy CD Wrotycza

Wraz z bratem bawiliśmy się w chowanego. Zawilec siedział przy pniu zwalonego drzewa z oczami zakrytymi łapą.
- Jeden, dwa, trzy... - odliczał głośno
Odbiegłam od niego na większą odległość i natychmiast zaczęłam rozglądać się w poszukiwaniu dobrej kryjówki. Mój wzrok zatrzymał się na niedużej zaspie śnieżnej. Podbiegłam do niej i szybko zaczęłam wykopywać jak największą dziurę. Gdy już miała odpowiednią wielkość to radośnie do niej wskoczyłam i zaczęłam się zasypywać, tak aby nie było mnie widać. Zrobiłam jeszcze mały otwór, żeby lepiej się wewnątrz oddychało i więcej było słychać.
Jak się okazało kryjówka była idealna. Właściwie to nawet zbyt idealna, ponieważ mimo długiego czekania Zawilec wciąż mnie nie odnalazł. Zaczynało mi się nudzić.
Nagle usłyszałam czyjeś kroki tuż obok mnie. Pomyślałam, że musi to być mój brat. Nie czekając dłużej wyskoczyłam z zimnego śniegu i przygwoździłam go do ziemi. Dopiero teraz spostrzegłam, że nie jest to Zawilec. Był to czarnawy szczeniak z lekko oklapłymi uszami, mniej więcej w moim wieku. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie, które jednak powoli mijało i przeradzało się w złość. Zrzucił mnie z siebie i powoli wstał, po czym otrzepał się ze śniegu.
- Kim jesteś? - Spytałam przyjaźnie merdając ogonem, nie zwracając uwagi na jego niezbyt zadowoloną minę.
Basior podniósł wyżej głowę i powiedział dumnie:
- Jestem Wrotycz
- A ja jestem Kama - przedstawiłam się, po czym dodałam - Pomożesz mi szukać brata?
- Zawilca, tak? - spytał po chwili
Kiwnęłam głową.

< Zawilec? >

środa, 27 grudnia 2017

Od Wrotycza - 4 trening siły i szybkości

Spokojnie minęła noc, a wraz ze wstającym słońcem zaczął się nowy, kolejny w moim życiu dzień. Znów, tak jak poprzednio obudziłem się w dokładnie tej samej pozycji, z pyskiem między przednimi łapami i resztą ciała przekręconą na bok. Zanim zdążyłem znowu zapaść w półsen, szybko wstałem i wyprostowałem się, rozciągając wszystkie możliwe mięśnie. Rozejrzałem się po jaskini. Mama z siostrą jeszcze spały, ojca nie było. Ja też obudziłem się później, niż zwykle. Na zewnątrz było już praktycznie zupełnie jasno.
Wyszedłem na zewnątrz. Podświadomie czułem, że dni robiły się coraz dłuższe, chociaż jeszcze nie było tego widać. Odetchnąłem świeżym, zimnym powietrzem i truchtem ruszyłem przed siebie. Najpierw wolno, a po kilku minutach nieustannego, trochę nudnego biegu, szybciej. Przy okazji postanowiłem przećwiczyć nogi i poskakać trochę, omijając pnie drzew rosnących naokoło. Nie minęło jeszcze nawet kilkadziesiąt minut, a już poczułem pierwsze, nieśmiałe obiawy lekkiego zmęczenia. Z radością stwierdziłem jednak, że przez cały czas na świeżym powietrzu, a praktycznie cały czas w biegu, mam coraz silniejsze mięśnie i lepszą kondycję.
Dzisiaj potrzebowałem odpoczynku, przynajmniej psychicznego. Nie wiedzieć czemu, po wczorajszym spotkaniu z Zawilcem i przy każdym wspomnieniu prób rozgryzienia jego emocji czułem zmęczenie.
Pobiegałem więc trochę po lesie, odwiedziłem moje ulubione jeziorko na Polanie Życia i spokojnie wróciłem do naszej jaskini na chwilę przed zmierzechem. W środku zastałem tylko siostrę, Palette. Siedziała z chmurnym wyrazem na pysku, grzebiąc łapami w ziemi.
- Co tam porabiasz, siostrzyczko? - zapytałem trochę nieufnie, widząc nieprzyjemną minę wadery i usiadłem na ziemi przy wejściu, drapiąc się tylną nogą za uchem.
- Nie wiem... zostawiasz mnie samą, rodzice znikają na całodniowych polowaniach, nudzi mi się.
- Spokojnie - wysiliłem się na uśmiech - los kazał nam urodzić się w tym samym miocie, więc możesz przecież iść ze mną. Dziś jest już chyba za późno, ale jutro wybieram się z Zawilcem w góry. Może we trójkę? - zapytałem i nie bardzo czekając na odpowiedź, ułożyłem się po przeciwnej stronie jaskini.

Od Wrotycza

Już od godziny bezczynnie leżałem w jaskini z głową między łapami. Nie byłem przyzwyczajony do takiej bezczynności. Mój typowy dzień wyglądał zazwyczaj inaczej. Tymczasem dzisiaj rano wyszedłem na zewnątrz tylko na chwilę, pobiegałem po śniegu i znów wróciłem do jaskini. I od tamtej pory leżę tu i kwitnę. Przewróciłem się na bok i westchnąłem głęboko. Nie tego potrzebuję.
Podniosłem się ze swego miejsca. Trzeba by poszukać Palette, moja mała siostrzyczka znowu gdzieś uciekła. Jeszcze coś jej się stanie. Odkąd jako tako usamodzielniłem się i upolowałem moją pierwszą drobną zdobycz, zacząłem czuć się odpowiedzialny także i za siostrę.
Wyszedłem, rozejrzałem się. Poszła gdzieś, no pewnie. A rodzice ledwie przed chwilą zniknęli na polowaniu. Wobec następujących okoliczności, ruszyłem przed siebie, truchtem zbliżając się do granicy lasu. Gdy byłem już pomiędzy drzewami, usłyszałem ponad sobą głośne trzepotanie skrzydeł. Popatrzyłem w górę, lekko rozchylając pysk, zobaczyłem tylko coś przypominającego niebieską latającą jaszczurkę, ale już wiedziałem, co to.
- Mundus? - krzyknąłem.
- Dokąd idziesz, przyjacielu? - zapytał cicho. Jak to miło, że nie traktuje mnie, tak jak niektóre wilki z WWN miały w zwyczaju, głupiutkiego dzieciaka. Tak, bez wątpienia był jedną z tych osób, przy których dobrze się czułem.
- Szukam Palette, gdzieś wybyła - odrzekłem bez zbędnych uprzejmości.
- A to daleko idziesz, twoja siostra jest teraz, jeśli się nie mylę, w towarzystwie wilka zwanego Kurahą. Znasz go?
- Aaa - kiwnąłem głową - chyba kiedyś go widziałem. Co ona tam robi?
- Zapewne miło spędza czas. Może i ty byś chciał? Nie zadajesz się z nikim...
- Nie, znam przecież Zawilca.
- To gdzie on jest? - ptak zniżył głowę i rozejrzał się - wiesz, odkąd poznałem pierwsze szczeniaki, jakie pojawiły się w WSC, zawsze widziałem roześmiane skaczące pyszczki, którym mało łbów nie pourywało od biegania po lesie i potyczek z rówieśnikami.
- Ja przecież lubię walki na niby, nie jestem odludkiem - obruszyłem się.
- Nie dajesz tego po sobie poznać - uśmiechnął się lekko - nie zamierzam namawiać cię do spotkań z przyjaciółmi tylko dlatego, że tradycja tak nakazuje. Ale odszukaj w tym głębszy sens. Walki na niby i bieganie po lesie rozwija mięśnie. I przy okazji ustala się naturalna hierarchia i relacje, jakie będziesz tworzyć w grupie.
- Tak mówisz? - zapytałem bez przekonania.
- Jeśli zechcesz posłuchać mojego zdania na ten temat, powiem ci, że jeśli się postarasz, masz szansę zająć w tej hierarchii naprawdę wysokie stanowisko - kiwnął głową - mogę ci jeszcze wiele rzeczy opowiedzieć, spędziłem z wilkami dużo czasu. Wiesz, muszę ci się przyznać, że nie mówiłbym ci tego tak po prostu.
- Co zatem? - zmarszczyłem brwi - możesz mi o tym opowiedzieć.
- Posłuchaj - odwrócił się wolno - twój tatuś jest moim najlepszym przyjacielem... i tak chyba nakazuje mi mój bandycki charakter.
- Co ma jedno do drugiego? - prychnąłem ze zdziwieniem.
- Może po prostu lubiłem czasami troszkę pozmieniać zasady - zachichotał.
Nie pytałem o nic więcej, choć postanowiłem, że do tego tematu kiedyś jeszcze powrócę.
- A więc idziemy do Zawilca - zakomenderowałem.
- Wiesz, że twój Zawilec ma jeszcze siostrę? - zapytał Mundus.
- Naprawdę? - w głębi duszy nawet ucieszyłem się z tego - no i świetnie. Więcej łap do walk na niby.
Już podobał mi się ten dzień. Moje oczy zabłysły złowieszczo, to będzie świetna zabawa. A jeśli Zawilec i jego siostra to jakieś drewniaki, to postaram się o to, aby żadne z nas nie zapomniało tego dnia...

< Kama? >

Od Jaskra CD Ymir'a

Szczęśliwie, niedługo po tym, jak Toph stwierdziła, że nie mogę wyjść z jaskini, w której panowała zaraza tego dziwnego wirusa, przybył Mundus z dwiema dobrymi wieściami: po pierwsze w jakiś dziwny sposób za sprawą Astelle, która użyła swojej mocy, zostałem tymczasowo uodporniony i przez kilka następnych dni mogę być spokojny o swoje zdrowie. Po drugie, moja partnerka rodzi... W tej sytuacji opuściłem jaskinię czym prędzej, nie czekając nawet na kolejne słowa medyczki. Tak więc w ciągu ostatnich dni doczekałem się potomstwa, dwójki dużych i zdrowych szczeniąt. Lecz wśród dobrych zdarzeń, w tak niepewnym i niespokojnym czasie nie mogło zabraknąć i tych strasznych, na które nikt z nas z pewnością nie czekał. Wkrótce odeszła moja babcia, Murka. Należała do najstarszego pokolenia wilków, które żyły wśród nas. I te wilki powoli odchodzą. Zostali jeszcze tylko Strzyga i Lenek, ale z tego co wiem i temu ostatniemu nie pisane jest żyć długo wśród nas*.
Tak minęły następne chmurne i smutne dni w naszej watasze. Las ucichł i opustoszał, a większość z nas bała się wychodzić ze swoich legowisk, w obawie przed straszną zarazą, której widmo niejednemu spędzało sen z powiek. Także i moje obawy o rodzinę i nasze dzieci powróciły. Zapewne moc, którą Astelle wykorzystała do obronienia nas przed wirusem już się skończyła, znów byliśmy narażeni. Dzieci powoli poznawały świat, nie przebywały już cały czas z nami w jaskini. Trudno było ochronić je przed tym, co czyhało nie wiadomo dokładnie gdzie. Bałem się. Tym bardziej, że dla tak młodych organizmów choroba prawie na pewno byłaby śmiertelna.
Sprawy naszej watahy pędziły w niekontrolowanym tempie, nie sposób było za nimi nadążyć. Problemy nawarstwiały się, nie byliśmy już, jak kiedyś, zajęci tylko teraźniejszością i drobnymi kłopotami, które mogły pojawić się przy polowaniu czy podczas nagłej konfrontacji z ludźmi. Wreszcie, muszę przypomnieć inny problem, który również dotknął naszą społeczność. Samiec alfa Watahy Szarych Jabłoni został jakiś czas temu zabity przez zorganizowaną grupę przestępczą pod wodzą Arcuna, kuzyna mojej partnerki. Od tamtej pory w dobrze zorganizowanej jak dotąd watasze zapanował kompletny chaos, a nasi sąsiedzi stali się istną tykającą bombą.
Pewnego dnia wybraliśmy się na wyprawę do głównej siedziby NIKL wraz z Shino, towarzyszem Kasai i Marmałdem, wilkiem z WSJ, planowaliśmy bowiem przedstawić istotę naszego kłopotu wyższej władzy**. W ramach pomocy NIKL oddelegował jednego ze swoich urzędników, który był już kiedyś na naszych terenach. To on miał pomóc nam rozwiązać chociaż ten jeden problem.

< Ymir? >
* Patrz opowiadanie: Od Oleandra CD Kanaa'y
** Patrz opowiadanie: Od Jaskra CD Kasai

Od Jaskra CD Kasai

Szliśmy dalej cały dzień. Noc spędziliśmy w jakimś niedużym lesie, a nazajutrz z samego rana, jeszcze przed wschodem słońca wyruszyliśmy w dalszą drogę. Nawet nie chciało mi się już myśleć nad tym, jak dotrzemy w końcu do siedziby NIKL'u i co powiem, gdy przyjdzie nam rozmawiać z wysokimi urzędnikami. Westchnąłem tylko ciężko i popatrzyłem na moich towarzyszy. Shino szedł krok obok mnie, wysunięty o krok do przodu przed pochód, Marmałd natomiast wlókł się cały czas z tyłu, smętnie powłóczywszy nogami, wzdychając co chwilę głosem pełnym wewnętrznej frustracji.
- I co teraz? - zapytałem w końcu, po ponad godzinie męczącego marszu w ciszy - nadal wiesz, gdzie mamy iść?
- Mam wrażenie, że już niedaleko  - przytaknął lis - miałem rację, byłem tu już kiedyś. Zaraz za tamtym lasem powinien być wasz NIKL.
- To... - spojrzałem przed siebie - dosyć gęsty las. Nie uważasz? - rzeczywiście, niezmiernie rozległe zarośla rozciągające się przed nami, których nie dało się naraz objąć wzrokiem, były trudne do szybkiego przebycia nawet dla wilka - długo się tamtędy idzie?
- Nie wiem, nigdy jeszcze nie wybierałem się do NIKL'u - odrzekł Shino - ale gdy byłem w tych stronach, słyszałem o nim.
- Ach tak - przystanąłem na chwilę, wziąłem głęboki wdech i znów ruszyłem - zatem idziemy.
Rzeczywiście, las był gęsty, przez dobre pół godziny przedzieraliśmy się przez wszechobecne krzewy i przeciskaliśmy między cienkimi pniami drzew rosnącymi jedno przy drugim. Na szczęście droga do przebycia nie była długa i w końcu stanęliśmy na ogromnej łące. Trawa na niej była podejrzanie krótka, śnieg też nie leżał na całej jej powierzchni, a jedynie w sporych zaspach co kilka, kilkanaście metrów. Rozejrzeliśmy się. Nigdy nie widziałem tak ogromnej, pustej przestrzeni, toteż z początku poczułem się trochę nieswojo. Po przebyciu pierwszego szoku, szliśmy dalej, prosto przed siebie. Już w chwili wyjścia z lasu zobaczyliśmy małe gromadki wesołych wilków, prowadzących głośne rozmowy i wykonujących różne dziwne czynności, których sensu nie byłem w stanie pojąć. Co dziwniejsze, nikt nawet nie zareagował negatywnie na nasze przybycie. Niektórzy śmiali się i machali do nas, radośni jak szczenięta... tak czy inaczej, na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że funkcjonowali zupełnie inaczej, niż to wygląda u nas.
- Przepraszam - zagadnąłem jakieś dwie niemłode już wadery, które nacierały lodem płachty jakiegoś dziwnego materiału, którego w naszych stronach używali ludzie - czy orientują się panie może, gdzie jest główna siedziba waszego zgromadzenia?
- Pfff... - zachichotała jedna z nich i chciała chyba jeszcze coś powiedzieć, lecz koniec końców zrezygnowała i rzuciła tylko - tam - to mówiąc wskazała łapą kierunek, w którym wcześniej szliśmy.
Mijając kolejne dziwaczne zbiegowiska wilków robiących równie dziwaczne rzeczy, dotarliśmy w końcu do dużego, opuszczonego budynku, na którym widniała jeszcze stara tabliczka z napisem "Szkoła..." i coś tam dalej było jeszcze napisane, nie wiem, nie umiałem czytać. Po prostu u nas we wsi stał podobny budynek.
Ostrożnie weszliśmy do środka. Wewnątrz panował gwar, wilki różnych maści i rozmiarów tłoczyły się wewnątrz i przepychały między sobą, co chwila wchodząc i wychodząc z różnych pokoi. Pod nogami przebiegło nam nawet stadko kilku szczeniąt.
Parliśmy cały czas do przodu, nie będąc jednocześnie pewnymi, gdzie tak naprawdę mamy iść. W pewnej chwili na szczęście wypatrzyły nas bystre oczy burej, chudej wilczycy w średnim wieku, bez dwóch zdań pełniącej funkcję stróża tego budynku. Siedziała ze znudzoną miną w jakimś okienku, gdzie wcześniej chyba znajdowała się szatnia. Przywołała nas i zapytała:
- Kim jesteście? Czego szukacie?
- Jesteśmy wysłannikami watah, które chcą załatwić w NIKL'u pewną bardzo ważną sprawę... - zacząłem.
- A to nie do mnie! - obruszyła się, podnosząc łapę w geście oburzenia - to do pokoju czternastego proszę, tam mają właśnie radę. Będą wzywać - powiedziała jeszcze, po czym wyszła z okienka i udała się w nieznanym nam kierunku. Nie pomyślawszy o niczym więcej, stuknąłem łapą w łopatkę Shino, stojącego obok mnie i wykonałem gest, który miał oznaczać mniej więcej "za nią, tędy!". Lis podobnie poinformował Marmałda o naszych dalszych planach, po czym wszyscy trzej ruszyliśmy za wilczycą. W końcu znaleźliśmy się pod pokojem z tabliczką "14". Usiedliśmy na ziemi przed drzwiami. Nie pozostało nam nic innego, niż tylko czekać.
Po około dwóch godzinach bezczynnego czekania, zacząłem już tracić nadzieję, gdy nagle drzwi otworzyły się.
- To wy z tych jakichś tam watah? - zapytał chrypliwym głosem drobny wilczek, który wyjrzał na korytarz. Po naszym potwierdzeniu, zaprosił nas do środka. Tam, na podwyższeniu pod ścianą, na której zawieszona była połamana, czarna tablica, siedziało jeszcze kilka innych wilków, które zupełnie nie wyglądały na władców świata, takich, jakimi zawsze wydawał się być NIKL.
- Tak więc, co was sprowadza? - zapytał jeden z nich - tylko prosimy szybko, zaraz kolejna narada, nie mamy jak przeznaczyć wam czasu. Przyjęliśmy was poza terminem.
- Właśnie... - inny przez ramię jednego ze swych towarzyszy popatrzył na przedmówcę - żeby się nie spóźnić, bo nie mamy czasu...
- No, nie mamy - przytaknęli inni.
- Czemu kazałeś ich przyjąć? - kontynuował drugi wilk.
- Zajmują nam strasznie dużo czasu, a nie wyrobiliśmy w tym roku normy - pierwszy bezradnie rozłożył łapy.
- A, no właśnie, właśnie - znów dało się słyszeć wśród pozostałych.
- Koledzy - przerwał lekko cwanym tonem jeszcze inny - załatwmy to szybko i idziemy na zebranie!
- Tak - przytaknęła niemal chórem reszta. Wszyscy popatrzyli teraz na nas. Ze zdenerwowaniem przełknąłem ślinę.
- Otóż - zacząłem ceremonialnie - przybywamy jako reprezentanci Watah: Srebrnego Chabra, Wielkich Nadziei oraz Szarych Jabłoni.
- Aż tyle? - zaśmiał się jeden z basiorów. Zawahałem się przez chwilę, lecz kontynuowałem:
- Tak, mamy bowiem wewnętrzny problem, którego nie potrafimy rozwiązać. Przybywamy po kogoś, kto pomógłby nam go rozsądzić. U naszych sąsiadów, w Watasze Szarych Jabłoni, którą reprezentuje obecny tu wilk - wskazałem na Marmałda - zapanował chaos, ponieważ pewna grupa przestępcza pozbawiła życia samca alfa, sama przejmując nieformalną władzę.
- Ach tak - przerwał inny wilk - chwilę. Kto tu jest od tamtych terenów? - zawołał głośno, na co odpowiedział mu inny głos, którego właścicielem był wilk siedzący gdzieś na zapleczu pokoju.
- Ja!
- To chodźże tu, mamy dla ciebie interesantów.
Z innego pomieszczenia wyszedł wilk o jasnobordowej sierści. Przyjrzał się nam i założył na szyję niebieską wstążkę ze złotym krążkiem, którą wcześniej trzymał w łapie. Usiadł obok swoich kompanów. Znałem go przecież! No tak, kilka lat temu był już na naszych terenach*.
- No, kto tam do mnie? - zapytał z westchnieniem.
- To my - odrzekłem - przychodzimy z kłopotem, który liczymy, że pomożecie nam rozwikłać na drodze prawnej.
- Ależ oczywiście - odrzekł niechętnie wilk - przecież jesteśmy tu dla was, tak...?
- Czas nam się kończy - wtrącił nagle inny wilk, patrząc na drobny zegarek, który trzymał w łapie.
- Ach, tak, tak - dały się słyszeć inne głosy i w sali zapanowało poruszenie.
- No dobrze zatem, ten tutaj pójdzie z wami - powiedział szybko inny basior, wskazując swojego towarzysza ze wstążką na szyi, na co tamten pokiwał głową - a na razie niestety kończymy, bardzo nam spieszno na ważną naradę. Do widzenia - zakończył, na co pozostali zaczęli w pośpiechu zbierać się do wyjścia.
Chcąc nie chcąc, wyszliśmy z siedziby NIKL'u z jednym jeszcze wilkiem, którym był tym razem wspomniany wyżej urzędnik. W drodze powrotnej postanowiłem lepiej wyjaśnić mu okoliczności naszego międzygranicznego sporu.

< Kasai? >
* Patrz opowiadanie: Od Beryla CD Margo

Murka odchodzi!


Murka - powód: śmierć, nie pisanie opowiadań przez długi czas

Od Wrotycza - 3 trening siły i szybkości

Otworzyłem oczy i naraz z nutką zadowolenia zorientowałem się, że nadszedł kolejny dzień, a z nim kolejne beznadziejne poczucie nudy. Przekręciłem się na brzuch, kładąc pysk między przednimi łapami i westchnąłem głęboko, po czym odwróciłem głowę spoglądając na pozostałych członków mojej kochanej rodziny, wszyscy spali.
Powoli podniosłem się na przednich łapach, lubiłem wstawać jako pierwszy, choć dziś i tak spałem dosyć długo. Być może po wczorajszej przygodzie pod lodem w jeziorze.
Słysząc tylko odgłos skóry z poduszek swoich łap stukającej w ubitą, skalistą ziemię wewnątrz jaskini.
Wyjrzałem na zewnątrz. Od wczoraj stanowczo się ochłodziło. Zjeżyłem sierść na grzbiecie, czując to przyjemne powietrze. Odwróciłem się jeszcze na chwilę, by mieć pewność, że wszyscy nadal śpią i wyszedłem przed jaskinię, chwilę później, po wstępnej, krótkiej rozgrzewce puścić się będem przez las, pomiędzy leżącymi na ziemi oblodzonymi pniami i gałęziami śpiących krzewów. Biegłem bez konkretnego celu, próbując wyciszyć myśli. Przez dłuższą chwilę słyszałem tylko swój oddech, przyspieszający w miarę przebytych metrów.
Nagle gdzieś w oddali, pomiędzy drzewami zobaczyłem tego małego królika, białego, koślawego szczeniaka, który urodził się niedawno u alf tej drugiej watahy. Śmieszny był, toteż w pierwszym odruchu postanowiłem skręcić ku niemu i rozpocząć interakcję. Nie wiem dlaczego, ale odkąd zobaczyłem go pierwszy raz, czułem przyjemne zwędzenie w mięśniach, nakazujące mi podroczyć się z nim trochę.
- Co tu robisz? - krzyknąłem z uśmiechem już na wstępie, na co wilk drgnął i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Wyszedłem, żeby się pobawić. Kim jesteś?
- Ja jestem synem Astelle i Jaskra, pary alfa Watahy Wielkich Nadziei. A ty pewnie ten mały z drugiej watahy.
- Jestem Zawilec - odparł bez cienia emocji na pysku. Zaniepokoiło mnie to. Choć teraz przynajmniej wiedziałem, jak ma na imię.
- Spoko spoko. Chodź - ruszyłem w prawo i kiwnąłem głową w tym samym kierunku. Mały podążył za mną.
- Gdzie idziemy? - w jego oczach nadal nie mogłem wyczytać niczego, co wskazywało by na cień jakichkolwiek uczuć.
- Na polanę... - odpowiedziałem z kkonspiracyjnym uśmiechem, prowadząc Zawilca na miejsce mojego wczorajszego wypadku. Doszliśmy tam wkrótce, a oczywiście pierwszym miejscem, w które postanowiłem się udać, było wybrzeże jeziorka pośrodku Polany Życia.
- Zobacz - wskazałem łapą pokrytą świeżym śniegiem talfę lodu, na której nie było już widać śladu moich niedawnych kroków - jaka ładna woda. Lubisz pływać?
- Nie wiem - wzruszył ramionami - nie próbowałem w takiej wodzie.
- Spróbuj - to mówiąc popchnąłem go tylną łapą. Zaskomlał cicho, przejechał po lodzie niemal pół metra i zatrzymał się. Z niezadowoleniem postukałem łapą w ziemię - co się stało?
- Chyba nic - ponownie wzruszył ramionami.
Ostrożnie przedostałem się na lód, zaraz obok niego.
- Dzisiaj się nie wykąpiesz - zauważyłem, z udawanym żalem kręcąc głową - woda jest za twarda.
- Jak to? - zapytał - od czego to zależy? Pływałeś już tutaj?
- Ja? Oczywiście - odrzekłem z dumą - jeszcze wczoraj jezioro znakomicie nadawało się do pływania. Ale teraz niestety jest za twarde.
- Chyba oszukujesz... - w jego głosie usłyszałem nutę nieskrywanego zawodu, na pysku jednak w dalszym ciągu nie było żadnych uczuć.
Tak? A co, przyjemnie byłoby widzieć mnie pod tym lodem, co?? Zawarczałem i długo się nie namyślając, skoczyłem na białego szczeniaka. Ten niczego się nei spodziewał i reagował dosyć wolno, toteż nie namęczyłem się, by przewrócić go na grzbiet i wytarzać w śniegu. Nie wziąłem przy tym pod uwagę, że moja masa, plus masa drugiego wilka, razy jeszcze siła, z jaką ciskałem nami po lodzie, da w sumie wystarczająco dużo, by na gładkiej pokrywie pojawiła się rysa. Najpierw mała, potem rozcięta na dwie. W skrytym w śniegu lodzie powstała w końcu sieć pęknięć, tuż pod moimi łapami. W końcu dostałem lekkiej zadyszki, a Zawilec wykorzystał tą okazję, by dać nogę. W szale działania chciałem nawet podążyć za nim, lecz w ostatniej chwili krucha powierzchnia załamała się pode mną. Po raz kolejny wpadłem do wody, teraz na szczęście nic nie mogło przeszkodzić mi w wydostaniu się na zewnątrz. Przerębel była zaraz nade mną.
Powiosłowałem chwilę w lodowatej widzie i wśliznąłem się z powrotem na lód. Jak niepyszny położyłem uszy po sobie i podreptałem, cały ociekając zamarzającą szybko wodą, na ląd, gdzie czekał już na mnie Zawilec.
- Nic sobie nie zrobiłeś? - zapytał.
- Nie pytaj - mruknąłem, ominąwszy go ze zniżoną głową.
- Jak chcesz, jutro popływamy razem - tym razem powiedział to nieco pogodniej.
- Potrafisz przez chwilę nic nie mówić? - odsłoniłem rząd białych kłów, z gniewem w oczach przenosząc wzrok na wilka.
- Przepraszam... wiesz... możemy wybrać się jutro w góry.
Uśmiechnąłem się, najpierw trochę sztucznie i przerysowanie, ale z biegiem czasu mój uśmiech przemienił się w szczerą emocję. Westchnąłem cicho, pokręciwszy głową. Tak, bo czemużby nie. Chyba nie miałem innego przyjaciela.

Od Kasai CD Jaskra

Zaczęłam poszukiwania niedaleko wsi. Pierwsze znalezione przeze mnie ciało, wyglądało co najmniej źle. Otwarte rany, z których krew sączyła się jeszcze po śmierci, o czym świadczyły ślady na śniegu. Nieźle się napracowałam, zanim udało się podpalić zwłoki. Byłoby o niebo prościej, gdyby nie były praktycznie zamarznięte. Ale czego ja oczekiwałam w środku zimy? Zapach nie był przyjemny, choć dzięki temperaturze ledwo wyczuwalny. Ze zgrozą wyobraziłam sobie, w jakim tempie zaczną się rozkładać te wszystkie ciała, gdy się rozmrożą. 
Starałam się nie podchodzić zbyt blisko i utrzymywałam płomienie, póki z ciała nie pozostał popiół. Dla pewności, wypaliłam jeszcze miejsca, w których zauważyłam krew. Dopiero wtedy pomyślałam, że mogłam przemienić się wcześniej i liczyć, że ogień na powierzchni mojego ciała zniszczy wirusa, zanim się zarażę. Jak zwykle, mądry wilk po szkodzie. Mogło być już za późno, ale przybrałam demoniczną postać i szybko ruszyłam dalej.
Zdążyłam spalić jeszcze kilka ciał, zanim niebezpiecznie zakręciło mi się w głowie. Wróciłam do wilczej postaci, zupełnie wbrew własnej woli, ale nie byłam już w stanie tego kontrolować. Niemal upadłam, próbując zrobić parę kolejnych kroków. Położyłam się w śniegu, z nadzieją, że zawroty głowy niedługo przejdą.
Gdy poczułam się nieco pewniej, wróciłam do pracy. Oddalałam się coraz bardziej od wsi, niestety już nieco wolniej. Bolały mnie mięśnie, o których istnieniu nie miałam nawet pojęcia. Upadłam po raz kolejny, a gdy próbowałam się podnieść, poczułam jak strużka ciepłej krwi spływa mi po karku. Nie byłam nawet pewna gdzie powstała rana, wszechogarniające zimno zdawało się doskonale koić ten rodzaj bólu. Nie było jednak aż tak źle, miałam jeszcze szanse na powrót i znalezienie pomocy. Nie miałam jednak pewności, że pozbyłam się wszystkich ciał, ani czy niedługo nie dołączą do nich kolejne. Po paru minutach chłodnej kalkulacji wszystkich "za" i "przeciw", zdecydowałam się zostać niedaleko wsi.

< Jaskrze? >

Od Kurahy CD Palette

Zawołana przez rodziców waderka, odbiegła zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Otrząsnąłem się z szoku. Przyznam, że tego się nie spodziewałem, a mimo młodego wieku, niewiele rzeczy jest w stanie mnie zdziwić. Przy czterech ogonach towarzysza ciotki, trzy to dosyć normalna liczba, jak sądzę, choć ich kolory były niecodzienne.
Niespiesznie wyszedłem na brzeg. Mogłaby się chociaż pożegnać, pomyślałem, otrzepując sierść z wody. Siedziałem jeszcze chwilę w tamtym miejscu, licząc na jej powrót, ale po chwili straciłem cierpliwość. Ruszyłem truchtem przed siebie, rozglądając się za jakimś zajęciem. Nie było mi jednak dane takowego znaleźć. Przez paręnaście minut skakałem więc tylko, od jednej śnieżnej zaspy do drugiej. Dotarłem tak do miejsca, w którym teren lekko się obniżał. postanowiłem zbiec w dół, ale nie pokonałem nawet połowy drogi, gdy usłyszałem swoje imię. Odwróciłem głowę w biegu, co jak się okazało, nie było najlepszym pomysłem. Potknąłem się o ukryty w śniegu kamień i poturlałem w dół pagórka, po drodze przemieniając się, chyba z samego przestrachu. Moją jakże wesołą wycieczkę brutalnie przerwało drzewo. Gdy mój wzrok odzyskał pełną ostrość, z gałęzi tej przerośniętej rośliny spadła na mnie pokaźna ilość śniegu. 
- Nic ci nie jest, Kuraha? - Usłyszałem rozbawiony głos Palette. 
- Jestem cały... chyba - zapewniłem.
Wydostałem się spod śniegu, nawet nie kłopocząc się zmianą z demonicznej postaci. Wyglądało na to, że nadeszła moja kolej na zaskakiwanie.

< Palette? >

wtorek, 26 grudnia 2017

Od Oleandra CD Kanaa'y

Minął więc następny dzień w tej samej, przytłaczającej już w tej chwili jaskini. Następny dzień na bezsensownym leżeniu i patrzeniu w ścianę. Trochę nawet rozmawialiśmy z innymi chorymi, w takim stopniu, w jakim każdy z osobna był w stanie. Nie dowiedziałem się niczego wiążącego, ani o polityce, sytuacji w WSC, ani o tematach, o jakich zazwyczaj rozmawiałem na oficjalnych rozmowach z członkami naszej watahy. Ot tak, po prostu pogadaliśmy sobie beztrosko, nawet trochę się pośmieliśmy.
Prawdziwa twarz naszych kłopotów powróciła do nas wieczorem, ukazała się znów w całej swojej tragicznej postaci. Na zewnątrz szalała wichura, a nasza grotka odcięta była od reszty watahy. Toph krzątała się po wnętrzu, zmieniając opatrunki i podając zioła każdemu z nas, gdy coś zakłóciło spokój tej chwili. Były to słowa Kanaa'y, która w pewnym momencie przerwała ciszę, z niepokojem mówiąc:
- Murka... Murka... słyszysz? Oleander, popatrzcie, czy ona nie oddycha?
Gwałtownie postawiłem uszy i podniosłem wzrok. Toph w mgnieniu oka znalazła się przy waderze, wyciągniętej na boku w głębi jaskini. Również wstałem, chwiejnie próbując podejść do chorej. Jednak medyczka powstrzymała mnie gestem łapy i smutno pokiwała głową.
- Tak, to już koniec - powiedziała cicho. Usiadłem na ziemi, ze smutkiem patrząc na białą wilczycę, a raczej jej ciało. dopiero teraz, gdy leżała w bezruchu na zimnym, skalistym podłożu tamtej części jaskini zobaczyłem, jaka jest chuda. Zrobiło mi się smutno. Smutno na sam jej widok. Miała już swoje lata, to mogło się zdarzyć. Musiała odejść właśnie dzisiaj, bez słowa. Tak jak Andrei.
Zastygliśmy w milczeniu, tylko Lerka, chyba właśnie obudzona z głębokiego snu słysząc nasze słowa podczołgała się na przednich łapach do swojej matki.
- Mamo? Co się dzieje... co się dzieje - w jej cichych słowach dało się usłyszeć cień paniki.
Nie było już jednak kogo ratować. Murka już więcej nie otworzyła oczu.
Tak jest zawsze. Ktoś umiera, ktoś inny żyje. Minęła noc, zaczął się kolejny dzień. Pogoda była lepsza, niż wczoraj. Zza chmur wyszło słońce. I nasze myśli były bez wątpienia pogodniejsze. Obudziłem się, czując jakąś niewyjaśnioną, dobrą energię, która wręcz biła od mojej małżonki. Popatrzyłem na nią, jeszcze nieco zaspanym wzrokiem. Wadera przeciągnęła się i widząc na sobie moje spojrzenie, uśmiechnęła się lekko.
- Lepiej dziś wyglądasz, wiesz? - powiedziałem szeptem, odwzajemniając uśmiech.
- Stanowczo lepiej się czuję - przytaknęła - wydaje mi się, z każdą godziną jestem bardziej pewna, że to nie chwilowa poprawa, że choroba ustępuje.
- Naprawdę? - westchnąłem z ulgą, uśmiechając się szerzej - dzięki Opatrzności! Będziesz zdrowa, Kanuś, na pewno - przytuliłem ją mocno.
Powiedzieliśmy Toph o zaistniałych okolicznościach. Rzeczywiście, wilczyca-medyk pozwoliła mojej partnerce na opuszczenie izby chorych, razem z dziećmi już jutro. Na razie można było dziękować losowi, że przynajmniej jedno z nas wyszło cało z tej straszliwej choroby i przetrwało epidemię, a nasze dzieci są zdrowe. Nasza całkowita radość była jednak przedwczesna. Rankiem następnego dnia, gdy Kanaa wraz z dziećmi miała opuścić jaskinię leczniczą, jedno z naszych dzieci zaczęło się dziwnie zachowywać. Konkretniej biały samczyk, nazwany Zawilcem, ciężko oddychał, niespokojnie kręcił się i popiskiwał. To mogło oznaczać tylko jedno... Toph obejrzała szczenię. Bałem się jej werdyktu, który jednak okazał się równie bezlitosny, jak sam fakt widma choroby.
- Ma tego wirusa - załamała łapy medyk - nie martwcie się - dodała smutno - wiele szczeniąt nie przeżywa dzieciństwa. Możecie przynajmniej przygotować się na najgorsze.
Nie, nie chciałem się na to przygotowywać. Nie będę gotowy. Po tak długim wyczekiwaniu...
- Kanaa, cóż mogę ci radzić, zabieraj jak najszybciej drugie szczenię, zanim do jego ciała przedostaną się wirusy. Jest mała szansa, że to się jeszcze nie stało - kontynuowała Toph.
- A co z drugim? - w oczach zielonej wilczycy pojawiły się łzy.
- Najprawdopodobniej musi tu zostać.

< Kanaa? >

Od Jaskra CD Kasai

- A więc? - zapytałem zacisnąwszy zęby z rosnącą bezsilnością, wpatrując się w moich towarzyszy: zestresowanego lisa i mało rozgarniętego basiora. Westchnąłem ciężko - ma ktoś jakiekolwiek pojęcie - zacząłem wolno, łamiącym się głosem - w którą stronę mamy teraz iść? Jakiekolwiek...
Shino nie zdążył nawet odpowiedzieć, natomiast Marmałd zbliżył się do mnie o krok i stanął przede mną pełen gniewu.
- No proszę - zmarszczył brwi - miałeś prowadzić nas do NIKL'u, a nie wiesz nawet, w jakim kierunku memy iść?
- Nie powiedziałem, że zaprowadzę nas tam - zaprzeczyłem energicznie - nie powiedziałem nawet, że wiem, a którym kierunku mamy iść. Dziwię się, że ty tego nie wiesz. Przecież wasza wataha już kiedyś nasłała na nas...
- Dobrze już, dobrze - uciął szybko i ruchami pełnymi tłumionej agresji odwrócił się ode mnie na pięcie i zaczął iść w przeciwną stronę - po co przypominasz!
- Żeby uświadomić ci... - ponownie chciałem mu to wytłumaczyć, lecz znów przerwał:
- Nieważne! - ryknął - jesteś tu wodzem? To prowadź!
- Słuchaj mnie, Marmałd - jednym skokiem znalazłem się przed nim i przycisnąłem go do ziemi. Dopiero teraz zaczął sprawiać wrażenie, że w ogóle docierają do niego moje słowa - nie miałem zamiaru iść z wami samymi do NIKL'u, nie planowałem sam narażać się na to przedsięwzięcie i teraz też nie zamierzam tego robić! - krzyknąłem nie namyślając się długo. Wypowiedziawszy jednak te słowa, zorientowałem się, że... właściwie... czemu nie?
- Więc co, wracamy? - warknął, nadal leżąc mi pod nogami - nie znasz drogi, nie wiemy, co im powiedzieć, nie mamy nikogo, kto mógłby to zrobić.
- Poczekaj - ochłonąłem w jednej chwili - kto właściwie powiedział, że nie znamy drogi? Ja mówiłem coś takiego? - zacząłem półżartem, czując nagle przypływ jakiejś niespodziewanej energii. I doszedłem do wniosku, że chcę powiedzieć to przecież zupełnie na poważnie - chwileczkę, możemy w każdej chwili znać drogę. Znajdziemy kogoś, kto nam ją wskaże - wbiłem wzrok w dal - a przemawianie? Poczekaj momencik, ja nie dam rady tego zrobić? - zapytałem w zamyśleniu jakby sam siebie - czy ty zasugerowałeś, że nie dam rady przedstawić naszych racji urzędnikom? - powiedziałem wolno i przeniosłem wzrok na zdziwionego wilka. Ten zdawał się przez chwilę zastanawiać nad odpowiedzią, potoczył oczyma wokoło, po czym odrzekł cicho, przełykając ślinę:
- Ja tak nie powiedziałem.
- Zatem idziemy? - zapytał Shino z wyczekiwaniem, dopiero teraz na niego spojrzałem. Stał kilka metrów dalej niż my.
- Idziemy - zmrużyłem oczy, idąc w kierunku lisa - chwileczkę...
- Coś się stało? - cofnął się o krok.
- Nie, nie... - wolno zniżyłem głowę i przeszyłem go podejrzliwym spojrzeniem - czy ty wiesz, w którą stronę mamy iść?
- Wydaje mi się, że jest tylko jedna droga, która prowadzi w tamtą stronę, przechodziłem kiedy tędy - odpowiedział niepewnie lis.
- Słucham? Dlaczego nie powiedziałeś, jak pytałem?
- Nie chciałem przekrzykiwać Marmałda, pomyślałem, że poczekam. Idziemy? - chrząknął i wyprostował się.
- Pewnie - przytaknąłem ochoczo, również prostując się, lecz nie spuszczałem z towarzysza podejrzliwego wzroku - idziemy dalej.

< Kasai? >

Od Kanaa'y CD Oleandra

- Ale... co z dziećmi? - spytałam - Jeżeli się zarażą to... - nie dokończyłam czując olbrzymią gulę w gardle
- Niestety - Mundus ponuro rozłożył skrzydła w geście bezradności - ja nie mogę nic na to poradzić. Przykro mi.
W jaskini zapanowała głucha cisza. Błękitny ptak wbił wzrok w ziemię. Oleander wyglądał jakby na nieobecnego, a reszta wymieniała ze sobą ponure spojrzenia.
Przysunęłam Kamę i Zawilca do siebie, obejmując ich drobne ciałka swymi łapami, zupełnie jakbym chciała ich w ten sposób uchronić przed okropnym losem. Wizja ich chorych była naprawdę przerażająca, tym bardziej, że wnioskując z tego co mówił wcześniej Mundus, nie przeżyliby tego. Ponadto istniało całkiem duże prawdopodobieństwo, że inni chorzy także z tego już nie wyjdą, a przynajmniej nie żywi.
Poczułam, jak z moich oczu zaczęły kapać słone łzy.
Oleander powoli wstał, chwiejnymi krokami do mnie podszedł i położył się tuż obok mnie na twardym gruncie.
- Wiem, że to trudne, ale musisz być silna - powiedział starając się ukryć niepewność w swoim głosie - Dla naszych dzieci. Potrzebują ciebie.
Spojrzałam na szczenięta, które już powoli zasypiały w moich objęciach. Wytarłam łapą łzy spływające po mojej twarzy i wzięłam głęboki wdech, aby trochę się uspokoić.
- Będzie dobrze - dodał po chwili basior
Obyś się nie mylił...

< Oluś? >

Od Kasai CD Oleandra

Dotarliśmy przed jaskinię alf jeszcze przed południem. Normalnie poczekałabym z przedstawieniem Oleandrowi nowego członka naszej małej społeczności, aż śnieg trochę stopnieje, ale wizja spotkania Mundusa i kolejnego żmudnego przesłuchania, wymusiła na mnie podjęcie szybkiej decyzji. 
Na miejscu nie zastałam jednak nikogo. Westchnęłam i już miałam zawracać, gdy nagle, pojawił się przed nami Mundus. 
- Gdzie jest Oleander? Albo chociaż Kanaa? - uprzedziłam jakiekolwiek pytania z jego strony.
- Nie wiesz o epidemii? - Ptak zmrużył oczy.
- Co... - Przechyliłam głowę i zerknęłam kątem oka na siedzącego obok bratanka. Jeszcze tylko epidemii mi brakowało. - Chcesz powiedzieć, że są chorzy czy tylko zadajesz bzdurne pytania?
- Oczywiście, że są. Przecież właśnie to powiedziałem. A wszystko za sprawa wirusa VC...
- To nieistotne - przerwałam. - Bardziej interesuje mnie źródło, Mundek.
- Ach, racja. Najprawdopodobniej dostał się do nas ze wsi. Zachorowała większość psów, ciała niektórych porzucono w lesie. Wiedziałabyś, gdybyś nie zaniedbywała tak obowiązków.
- Och, daj mi spokój - warknęłam. - Teoretycznie, można się zarazić nawet będąc w ich pobliżu, mam rację?
- W środku zimy to dosyć trudne, ale tak, jak najbardziej - przytaknął ptak, uśmiechając się lekko.
Zastanawiałam się chwilę. Ktoś powinien się tym zająć, ale przez brak Shino u boku, nie miałam z kim zostawić Kurahy, a narażanie go na kontakt z wirusem nie wydało mi się dobrym pomysłem.
- Znajdę je i spalę. Tak będzie najskuteczniej. Będziesz jednak musiał mi pomóc.
- Mam latać i szukać psich zwłok czy coś takiego? Chyba podziękuję.
- Skądże znowu. - Uśmiechnęłam się. - Chciałabym żebyś miał oko na Kurahę, póki nie wróci Shino.
- No nie wiem czy to dobry...
- Dzięki, Mundek, jesteś wielki! - rzuciłam szybko, wyminęłam zdezorientowanego bratanka i skoczyłam w las, nim ktoś jeszcze zdążył wnieść słowo sprzeciwu. Zostawienie go z ptakiem było obecnie najlepszą opcją, a i tak nie było ich zbyt wiele.
Miałam tylko nadzieję, że lis szybko wróci z wyprawy do NIKLu.

< Jaskrze? >