Dzisiaj od rana błądziłem po ośnieżonym lesie w poszukiwaniu partnera do ścigania, na dodatek z pustym żołądkiem. Elver najwyraźniej miał własne sprawy, czemu się nie dziwiłem. Lekko prószyło. Płatki wirowały wolno w powietrzu na tle nijakiego, szaro-bladego nieba, by utonąć w morzu wszechobecnej bieli, osiąść na brunatnych gałęziach i pniach drzew bądź moim czarnym futrze, po czym roztopić się wolno, wbijając na chwilę kolejną igiełkę zimna. Na chwilę zatrzymałem się, by przyjrzeć się bliżej jednemu z nich, choć doskonale wiedziałem, jak powinien wyglądać. Tyle, że każdy płatek był inny i unikalny. Obserwowałem kilka minut przeróżne ich kształty, wzorki, rzeźbione przez perfekcyjnego architekta - naturę. Ruszyłem znów naprzód, ale nim zrobiłem więcej niż kilka kroków, wpadłem na trop szaraka. Zadowolony podążyłem w tę stronę truchtem, by rozgrzać zesztywniałe mięśnie. Wkrótce siedziałem już przyczajony w krzakach. Wyskoczyłem z nich nagle, po czym zawróciłem szybko na śliskiej powierzchni, bowiem gryzoń zdążył uchylić się przed ciosem. I tak zaczęła się gonitwa. Powoli, powoli, ale doganiałem ofiarę...i po wyczerpującym biegu miałem swoje śniadanie, a o tej porze powinienem raczej powiedzieć - obiad. Czułem się już szybszy niż wcześniej, ale po zakończeniu uczty pogoniłem jeszcze kilka z nich, przy dwóch kończąc zajęczy żywot i dodając sobie w ten sposób co jakiś czas sił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz