Uśmiechnąłem się do Astelle, widząc na jej pysku niepewność o dalszy los naszej rodziny i dzieci. Pragnąłem z całego serca pokrzepić ją w jakikolwiek sposób, chociaż wiedziałem, że sam uśmiech przepełniony ukrytą troską i wewnętrznym spokojem w tak ciężkiej sytuacji raczej mało da. Wadera popatrzyła na mnie, słabo odwzajemniając uśmiech. Przytuliłem ją mocno, wyczuwając na piersi jej niespokojny oddech.
Następne kilka dni minęło wolno, unikaliśmy wychodzenia z jaskini, jeśli nie było to konieczne. Starałem się zapewnić karmiącej matce jak najlepszy pokarm. Pewnego dnia z samego rana jak co dzień, udałem się na samotne łowy. Także teraz chciałem upolować coś, czym moglibyśmy się pożywić. Dziś jednak było stanowczo gorzej niż w poprzednich dniach. Do południa nie natrafiłem na żaden trop, a gdy w końcu natknąłem się na zająca kicającego kilkanaście metrów ode mnie, goniłem go dosyć długo, przedzierając się stanowczo mniej zwinnie niż on między krzewami i gałęziami sosen. W pewnej chwili, gdy ofiara wbiegła do jeszcze gęstszego, młodszego lasu, w którym szanse schwytania go spadły niemal do zera, zobaczyłem, że traci siły. Jak niestety często mam w zwyczaju, najpierw złapałem kicacza, a potem dopiero pomyślałem nad ewentualnymi zagrożeniami. A może stało się to przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności, akurat tego dnia byłem tak bardzo głodny i wyczerpany poszukiwaniami. Na dodatek robiło się już późno. Nie zauważyłem, że zając poddał się niemal bez walki. Gdy w końcu pochwyciłem go w uścisk i wbiłem kły w jego ciało, czym prędzej popędziłem wprost do domu. Jednak w połowie drogi, coś jakby mnie natchnęło. Zatrzymałem się powoli, upuszczając mięso na ziemię. Dopiero teraz dostrzegłem, że w okolicznościach, w jakich schwytałem zająca, było coś dziwnego. Dlaczego tak szybko się zmęczył i poddał?
Z żalem zakopałem w śniegu jego ciało. Miałem straszne wyrzuty sumienia, zostawiając niespożyte jeszcze ciepłe mięso, które z resztą upolowałem z takim trudem. Oblizałem pysk z krwi, która widniała jeszcze na moich wargach i zrezygnowany wróciłem do lasu jeszcze raz. Może teraz mi się poszczęści.
Tropiłem jeszcze przez dwie, może trzy godziny. W pewnym momencie, ze zmęczenia zacząłem słaniać się na nogach i tracić równowagę. Chyba dziś pójdziemy spać głodni, w tym stanie niczego nie upoluję. Zawróciłem z westchnieniem. Na początku dziwił mnie ten nagły atak niemocy. Nigdy przecież nie miałem problemu z utrzymaniem się na nogach, nawet po wielogodzinnym bieganiu za jedzeniem. Byłem przyzwyczajony, a tymczasem dzieje się coś takiego.
Usiadłem na ziemi. Po głowie krążyło mi wiele myśli, choć naprzód wysuwały się dwie. Nie mogę dać się wykończyć tej słabości, choć już podejrzewam, co spowodowało ten tą nagłą zapaść...
Wstałem i szedłem przed siebie, przez chwilę zastanawiając się, czy nie lepiej będzie zostać tutaj i poddać się, lub czekać na pomoc. Idąc dalej, prawdopodobnie będę roznosić po lesie pewnego bardzo groźnego wirusa...
Czułem się coraz gorzej. Teraz wiedziałem, że to, co Mundus mówił wcześniej o objawach tego syfu, tylko w części opisywało prawdziwe cierpienia chorego. "Huczenie w głowie" to stanowczo za lekkie słowa.
Nie będę iść dalej. Położyłem się w śniegu, nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić. Jednym racjonalnym wyjściem byłoby teraz biec czym prędzej do jaskini, w której Toph leczyła chorych, jednak droga była daleka, a ja byłem tak bardzo zmęczony...
< Astelle? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz