Nie docierały już do mnie dźwięki i obrazy z otoczenia, jedynym, co widziałem, były na wpół realne, zatarte i nieczytelne wizje, jakie miewa się czasem w groźnej chorobie. Wiedziałem tylko, że Kanaa wstała z wcześniej zajmowanego przez siebie miejsca obok mnie, choć nie byłem pewien, kiedy to się stało. Nadchodził wieczór, a wraz z nim, jak podejrzewałem, nagłe pogorszenie samopoczucia. Oczywiście jak zawsze, kiedy przewidywałem coś złego, miałem rację również teraz.
Chwilę później, gdy byłem już na skraju wyczerpania i jedyne, o czym marzyłem, to jak najszybsze zaśnięcie i niemyślenie o niczym, poczułem, że obok mnie znów kładzie się moja partnerka.
- Olusiu... - usłyszałem gdzieś obok jej głos - nie wiem, czy to dobry moment, ale los nie wybiera...
Nie do końca słyszałem jej słowa, chociaż bardzo chciałem. Ponadto czułem, że te słowa muszą wieść za sobą coś BARDZO ważnego.
- Kochanie, będziemy mieli dzieci.
Co? To ostatnie zdanie chyba słyszałem! Z całym możliwy do osiągnięcia wysiłkiem podniosłem zmęczone cierpieniem powieki.
- Kanuś - wyszeptałem - naprawdę?
Wadera pokiwała głową, kładąc się jeszcze bliżej mnie. Podniosłem głowę i przytuliłem do siebie małżonkę. Pomimo całej niewyobrażalnej dramaturgii sytuacji, byłem szczęśliwy. To nadeszło tak niespodziewanie...
- Oleander - powiedziała cicho Kanaa, ze smutkiem w głosie - co, jeśli nasze dzieci urodzą się z jakimiś wadami...
- Nie, najdroższa, wszystko będzie dobrze - odrzekłem, za wszelką cenę chcąc uspokoić waderę. Chociaż sam nie byłem tego taki pewien.
- Boję się - dodała wilczyca ciszej.
< Kanaa? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz