Od samego rana kierowałem się na północ, w mniej znane mi rejony terytorium watahy. Na dodatek trzymałem się linii łańcucha gór o dość łagodnych zboczach, niby falujących pod naporem wiatru. Efekt ten wywoływały łodygi porastającej je roślinności, wijącej się w turbulencjach. W pewnym momencie las zaczął stopniowo gęstnieć, tłoczyć się, cisza stała się gęstsza, aż przeszedł miękko przez zatartą granicę w puszczę. Tu już musiałem przedzierać się, czasem przystawać i ciąć przeszkody pazurami oraz zębami. W pewnym momencie wpadłem na charakterystyczny trop jelenie wirginijskiego, odciśnięty w rudawej glebie, jeszcze świeży. Przypadłem nieco do ziemi i podążałem za śladem, aż nie dotarłem do miejsca, w którym płynął wąski, w tej chwili zamarznięty strumyczek. Jego brzegi były wręcz puste w porównaniu do leśnej gęstwiny, a niedaleko mnie, na prawo, zaspokajał swe pragnienie liżąc lód poszukiwany ssak. Świetna okazja do gonitwy, ale także napełnienia żołądka. Podszedłem jeszcze trochę bliżej, po czym wyskoczyłem z krzaków w stronę stworzenia, które natychmiast zerwało się do biegu. Galopowałem za nim brzegiem strumienia, z mojego pyska wydobywały się kłęby pary. Trwało to dłuższy czas i zaczynało mnie już męczyć, lecz ostatecznie wygrałem ze ssakiem. Z tryumfem stanąłem nad jego ciałem i zacząłem się w spokoju posilać. Pokręciłem się jeszcze trochę po okolicy, po czym wróciłem okrężną drogą do jaskiń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz