Wilczyca odeszła w swoją stronę. Zostałem sam na sam, na wprost dyszącego wręcz z wściekłości brązowego basiora. Rzeczywiście, miała trochę racji; wyczuwałem też inne wilki, kryjące się niedaleko w krzakach. Nie miałem raczej z nimi szans w pojedynkę, więc należało jakoś je odciągnąć w miejsce, gdzie okoliczności losu same rozdzielą pościg od ściganego bez zmazy na honorze. Warknąłem krótko, po czym wystrzeliłem prosto na przeciwnika. Dzieliła nas coraz mniejsza odległość. Wreszcie odbiłem się mocno od ziemi i przeleciałem nad wilkiem; w międzyczasie udało mi się stworzyć jakoś grubą, lodową ścianę, która pojawiła się tuż za mną i na jakiś czas mogła ich spowolnić. Kierowałem się bardziej w głąb ich terytorium, równocześnie starając się trzymać w miarę blisko granicy. Nie zapowiadało się na to, żeby mnie dogonili, lecz po dłuższym czasie nawet przy mojej wytrzymałości zaczęło mnie to męczyć. Coraz bardziej wypatrywałem czegoś na horyzoncie. W pewnym momencie pojawiło się coś w rodzaju jaskini po mojej lewej. Ale przyniosło to ze sobą również znajomy, niezbyt dobrze wróżący zapach...zapach człowieka. Mimo to pędziłem dalej slalomem między drzewami, bowiem do głowy nie przychodził mi żaden lepszy pomysł.
Rozległ się huk wystrzału, pocisk świsnął w powietrzu, trafiając w próżnię. Skręciłem gwałtownie w prawo, do Watahy Srebrnego Chabra. Skoro nadarzyła się okazja na rozdzielenie się, nie warto było jej marnować. Pościg zniknął już prawie z pola widzenia, gdy doszedł mnie kolejny grzmot i intensywnie pieczenie w prawej tylnej łapie. Kula utkwiła dość płytko, ale i tak zacząłem kuleć o trzech łapach. Wataha wykorzystała to i zaczęła mnie doganiać. Na wszelki wypadek pokryłem ciało metalową zbroją.
W końcu miałem dość. Zatrzymałem się nagle, pozwalając, by ta cała hałastra przetoczyła się po mnie jak fala ze zgrzytaniem pazurów i zębów stępionych o metal. Wykorzystując moment zaskoczenia przeciwnika, rzuciłem się do gardła najbliższemu, srebrnemu basiorowi. Nie minęło pół minuty, gdy leżał zbroczony krwią obok swoich pobratymców. Pozostała trójka ponowiła atak. Wyglądało na to, że zapowiada się kolejna partia berka, na którego absolutnie nie miałem ochoty. Jednak wróg również był wykończony. Ponownie pobiegłem prosto na grupę i wyskoczyłem w górę, w międzyczasie chwytając się zębami gałęzi drzewa. Siła impetu sprawiła, że zalegająca tam zaspa spadła prosto na wilki. Parsknąłem śmiechem, ale nie traciłem czasu na napawanie się zemstą, lecz pędziłem ile sił, byle dalej.
Wreszcie znalazłem się w znanym sobie miejscu w lesie. Rana krwawiła mocno. Zacisnąłem zęby i jakoś udało mi się wyjąć przeklęty, ludzki pocisk. Dalej mogłem tylko zakopać łapę w śniegu i czekać, aż trochę się zasklepi. Dookoła panowała całkowita cisza. Nikt nie przechadza się o tej porze po tak pięknej okolicy? Tak blisko granicy...Nie, to mogłaby być tylko moja głupota. Nie wydaje mi się, by taki osobnik jak ten brunatny basior był donosicielem, ale...W gruncie rzeczy obie watahy weszły na teren wroga. Właściwie można to wytłumaczyć tym, iż ,,w zamyśleniu" nieumyślnie minęliśmy koniec naszych terenów. Następnym razem trzeba będzie lepiej to przemyśleć, uwzględniając ,,gościnność" sąsiadów.
Wtem usłyszałem charakterystyczne, przybliżające się skrzypienie śniegu. Nadstawiłem uszu. Szybko dostrzegłem jaskrawą, purpurową sierść. Wadera zaczęła biec w moim kierunku.
- Myślałam, że już gdzieś przepadłeś. - powiedziała, spoglądając z ukosa na czerwieniącą się plamę na śniegu.
- Robota człowieka, do wesela się zagoi. - rzekłem na wszelki wypadek, a dla dodania pewności wstałem i rozejrzałem się dookoła. - Mogą być tu jakieś zioła?
< Megami? Niezbyt to wyszło... >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz