Westchnąłem, zaciągając się lodowatym, lekko szczypiącym, zimowym powietrzem. Dzisiaj... to chyba najwspanialsze powietrze, jakie można sobie wyobrazić w zimę. Świetnie się będzie zsuwało ze wzgórza. I zasuwało z powrotem pod górkę. Tak, to te momenty, w których czuje się przyjemny acz uciążliwy dreszcz w łapach, które same chcą biec i jak najszybciej wykonać jakąś wymarzoną czynność.
Ruszyłem przed siebie od razu dosyć szybko, dopiero po chwili, gdy poczułem, że mogę się opanować, zwolniłem do leniwego truchtu. Potem znów przyspieszyłem, nie ma we mnie dziś przecież nic leniwego! Chcę biegać jak najszybciej i jak najdłużej, cieszyć się każdą chwilą na nogach.
Po niedługiej rozgrzewce, poleciałem dzikim pędem. Jeszcze tylko dwa kilometry, jeszcze tylko kilometr... niedługo przed celem mojej wyprawy zwolniłem, nie chcąc tracić wszystkich sił na drogę. Przystanąłem pod wysokim, dosyć stromym wzgórzem i odetchnąłem przez chwilę. Nie było jednak czasu na rozmyślania, przystąpiłem do dzieła. Chop, chop, chop, chop w górę. Zaciekle wciągałem się na strome zbocze przednimi łapami, czując, że mało używane w łapach mięśnie intensywnie pracują. Uśmiechnąłem się na myśl o dobrze wykorzystanym dniu.
Potem z górki, z drugiego zbocza, trochę mniej stromy. I z powrotem. I jeszcze raz. I z górki.
Po godzinie takiej zabawy intensywnej rozgrywki byłem już porządnie zmęczony. Wróciłem do domu, przygotowując się psychicznie na ewentualne zakwasy. Z resztą, co mi tam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz