Minął więc następny dzień w tej samej, przytłaczającej już w tej chwili jaskini. Następny dzień na bezsensownym leżeniu i patrzeniu w ścianę. Trochę nawet rozmawialiśmy z innymi chorymi, w takim stopniu, w jakim każdy z osobna był w stanie. Nie dowiedziałem się niczego wiążącego, ani o polityce, sytuacji w WSC, ani o tematach, o jakich zazwyczaj rozmawiałem na oficjalnych rozmowach z członkami naszej watahy. Ot tak, po prostu pogadaliśmy sobie beztrosko, nawet trochę się pośmieliśmy.
Prawdziwa twarz naszych kłopotów powróciła do nas wieczorem, ukazała się znów w całej swojej tragicznej postaci. Na zewnątrz szalała wichura, a nasza grotka odcięta była od reszty watahy. Toph krzątała się po wnętrzu, zmieniając opatrunki i podając zioła każdemu z nas, gdy coś zakłóciło spokój tej chwili. Były to słowa Kanaa'y, która w pewnym momencie przerwała ciszę, z niepokojem mówiąc:
- Murka... Murka... słyszysz? Oleander, popatrzcie, czy ona nie oddycha?
Gwałtownie postawiłem uszy i podniosłem wzrok. Toph w mgnieniu oka znalazła się przy waderze, wyciągniętej na boku w głębi jaskini. Również wstałem, chwiejnie próbując podejść do chorej. Jednak medyczka powstrzymała mnie gestem łapy i smutno pokiwała głową.
- Tak, to już koniec - powiedziała cicho. Usiadłem na ziemi, ze smutkiem patrząc na białą wilczycę, a raczej jej ciało. dopiero teraz, gdy leżała w bezruchu na zimnym, skalistym podłożu tamtej części jaskini zobaczyłem, jaka jest chuda. Zrobiło mi się smutno. Smutno na sam jej widok. Miała już swoje lata, to mogło się zdarzyć. Musiała odejść właśnie dzisiaj, bez słowa. Tak jak Andrei.
Zastygliśmy w milczeniu, tylko Lerka, chyba właśnie obudzona z głębokiego snu słysząc nasze słowa podczołgała się na przednich łapach do swojej matki.
- Mamo? Co się dzieje... co się dzieje - w jej cichych słowach dało się usłyszeć cień paniki.
Nie było już jednak kogo ratować. Murka już więcej nie otworzyła oczu.
Tak jest zawsze. Ktoś umiera, ktoś inny żyje. Minęła noc, zaczął się kolejny dzień. Pogoda była lepsza, niż wczoraj. Zza chmur wyszło słońce. I nasze myśli były bez wątpienia pogodniejsze. Obudziłem się, czując jakąś niewyjaśnioną, dobrą energię, która wręcz biła od mojej małżonki. Popatrzyłem na nią, jeszcze nieco zaspanym wzrokiem. Wadera przeciągnęła się i widząc na sobie moje spojrzenie, uśmiechnęła się lekko.
- Lepiej dziś wyglądasz, wiesz? - powiedziałem szeptem, odwzajemniając uśmiech.
- Stanowczo lepiej się czuję - przytaknęła - wydaje mi się, z każdą godziną jestem bardziej pewna, że to nie chwilowa poprawa, że choroba ustępuje.
- Naprawdę? - westchnąłem z ulgą, uśmiechając się szerzej - dzięki Opatrzności! Będziesz zdrowa, Kanuś, na pewno - przytuliłem ją mocno.
Powiedzieliśmy Toph o zaistniałych okolicznościach. Rzeczywiście, wilczyca-medyk pozwoliła mojej partnerce na opuszczenie izby chorych, razem z dziećmi już jutro. Na razie można było dziękować losowi, że przynajmniej jedno z nas wyszło cało z tej straszliwej choroby i przetrwało epidemię, a nasze dzieci są zdrowe. Nasza całkowita radość była jednak przedwczesna. Rankiem następnego dnia, gdy Kanaa wraz z dziećmi miała opuścić jaskinię leczniczą, jedno z naszych dzieci zaczęło się dziwnie zachowywać. Konkretniej biały samczyk, nazwany Zawilcem, ciężko oddychał, niespokojnie kręcił się i popiskiwał. To mogło oznaczać tylko jedno... Toph obejrzała szczenię. Bałem się jej werdyktu, który jednak okazał się równie bezlitosny, jak sam fakt widma choroby.
- Ma tego wirusa - załamała łapy medyk - nie martwcie się - dodała smutno - wiele szczeniąt nie przeżywa dzieciństwa. Możecie przynajmniej przygotować się na najgorsze.
Nie, nie chciałem się na to przygotowywać. Nie będę gotowy. Po tak długim wyczekiwaniu...
- Kanaa, cóż mogę ci radzić, zabieraj jak najszybciej drugie szczenię, zanim do jego ciała przedostaną się wirusy. Jest mała szansa, że to się jeszcze nie stało - kontynuowała Toph.
- A co z drugim? - w oczach zielonej wilczycy pojawiły się łzy.
- Najprawdopodobniej musi tu zostać.
< Kanaa? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz