piątek, 15 grudnia 2017

Od Oleandra CD Kanaa'y

- To mógł być ktoś z naszych - powiedziałem w zamyśleniu, ruszając przed siebie ze wzrokiem wbitym w gąszcz, zza którego dosłyszeliśmy strzały.
Szedłem powoli w kierunku odgłosów niechybnie świadczących o jakimś bardzo nieszczęśliwym zdarzeniu. nie mogłem zostawić go tam, kimkolwiek by nie był. To jakiś wilk, chyba stary.
Nie namyślając się nad niczym, wyszedłem na dużą łąkę, na której miałem znaleźć postrzelonego wilka.
- To nie wilk - rzuciłem do tyłu, do pozostałych - to pies.
Tak, to średniej wielkości, czarnobury, chudy pies. Nie pierwszy, którego spotkałem w lesie. Od pewnego czasu kręciło się ich coraz więcej w pobliżu wsi. Ze smutkiem patrzyłem na psowatego, którego przed momentem pozbawił życia myśliwy.
Nie było już czego ratować. W oddali pojawił się człowiek. Rozsądniej na pewno byłoby oddalić się, nie czekając na to, aż zostaniemy zauważeni. Jednak miałem w tamtej chwili jakieś wielkie
poczucie, że muszę tam stać. Nie możemy wiecznie uciekać przed człowiekiem. Być może to właśnie ten czas, gdy po raz pierwszy muszę stać, niczym wmurowany w ziemię. Moje nogi za nic teraz nie poniosą mnie w las.
Myśliwy stanął nad psem, naprzeciwko nas. Chyba mnie zauważył. Niepewnie zatrzymał się, opuszczając ręce bezładnie wzdłuż ciała.
- Co tam się dzieje? - zapytała Kanaa, stając obok mnie.
Nie odpowiedziałem. Wadera bowiem sama zauważyła mężczyznę. Przez dłuższą chwilę staliśmy na granicy lasu, w ciszy wpatrując się w człowieka, który wyglądał na sparaliżowanego świadomością naszej obecności.
- Chodźmy stąd - szepnąłem smutno - już mu nie pomożemy.

  *  *  *

Po kilku godzinach, gdy nadeszła już noc, skończyliśmy tak samo, jak wcześniej zaczęliśmy. Bezemocjonalnie siedząc we trójkę, wraz z Lenkiem w tej co wcześniej jaskini. Murka opuściłą nas i, poczuwszy się trochę lepiej psychicznie, wróciła do swojej jaskini. Nawet nasz spacer zakończył się źle. Bywają takie dni. Wcisnąłem pysk pod przednią łapę, wzdychając ciężko. Nie wiem, dlaczego, ale było mi tak... źle.
Nagle poczułem, że coś nie tak. Ogarnęło mnie nagłe przerażenie. Podniosłem pysk, wydając z siebie równocześnie odgłos podobny do cienkiego jęku, jakby z wewnątrz mojego gardła. Poczułem się, jakbym przeżył ułamek sekundy koszmaru, z którego udało mi się w porę przebudzić.
- Coś się stało? - Kanaa, leżąca nieopodal również podniosła głowę.
- Nie... - zacząłem cicho dyszeć, kładąc głowę na łapach. Przez kilka, może kilkanaście sekund wszystko wydawało się być w porządku. Wtem zaczęło kręcić mi się w głowie. Zacisnąłem powieki, czekając, aż dziwne uczucie przejdzie. Nic takiego się jednak nie stało. Znów niespokojnie podniosłem głowę. Potem spróbowałem wstać, aby przejść gdzieś wgłąb jaskini. Oparłem się o jakąś ścianę i usiadłem.
- Oleander, wszystko dobrze? - moja małżonka troskliwie ponowiła pytanie. Zdołałem jedynie pokiwać głową. Tak, wszystko dobrze...
Wadera wstała. Usłyszałem tylko jej kroki.
- Co się dzieje? - z oddali dał się słyszeć również głos Lenka.
- Nic się nie dzieje! - odrzekłem gwałtownie. Nie powiedziałem nic więcej, czując narastający niepokój.
- Połóż się - powiedziała Kanaa. Nie musiała zresztą, gdyż nogi same się pode mną ugięły.
Dalej właściwie mało co pamiętam. Ułożyłem się na ziemi, z trudem powstrzymując się od jęku boleści. Leżałem tak długo, a z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że był to jeden z najgorszych momentów w moim życiu. Wiem tylko, że kilka dni później gdy wracałem w myślach do tej chwili, wydawała się ona być stanowczo krótsza niż była w rzeczywistości.
Chciałem zasnąć, nie myśleć już nad strasznym huczeniem w głowie jak i wieloma innymi, dziwnymi dolegliwościami, które czułem wyraźnie, nie umiejąc ich jednak opisać. To wszystko przyszło tak nagle... bez powodu...?
Kanaa siedziała nade mną całą noc. Dopiero rano, gdy poczułem się trochę lepiej, zobaczyłem, że i ona nie wygląda dobrze.
- Kanuś... - mruknąłem, próbując podnieść obolałą głowę. Nie odpowiedziała jednak. Rozejrzałem się, wzrokiem szukając Lenka, który powinien być obok nas. Nie zobaczyłem jednak nikogo. Pewnie udał się na polowanie, może niedługo nadejdzie.
- Skarbie - sapnąłem, słabo podnosząc się na przednich łapach. Całe moje ciało było strasznie obolałe. Zajrzałem waderze w oczy. Teraz dopiero zdała się zauważyć mnie.
- Oleander? - powiedziała nieobecnym głosem.
- Jestem tu - resztkami sił przytuliłem ją od siebie - jak się czujesz?
- Nic się nie stało, jestem po prostu jestem troszkę zmęczona.
- Odpocznij - zacząłem, lecz w tej samej chwili zobaczyłem, jak oczy wilczycy uciekają gdzieś do góry.
- Kanaa! - podtrzymałem ją, zabezpieczając przed upadkiem na ziemię.
- Nic mi nie jest... kręci mi się w głowie... - wyszeptała.
- Wiem, kochanie, wiem - przytuliłem ją, kładąc się obok - obje mamy to samo.
Znów zasnąłem. Obudziło mnie przybycie Lenka. Wszedł do jaskini, wraz z Toph, medyczką z Watahy Wielkich Nadziei.
- Tylko ją udało mi się znaleźć - powiedział na wejściu, po czym oboje podeszli do nas. Po pobieżnym zbadaniu mnie, a potem także i Kanaa'y - bowiem ona również okazała się chora, nie tylko zmęczona, pani medyk pokręciła głową i wyrzekła tylko ze smutkiem:
- Nie wiem. Nie wiem, co może im dolegać. Tym bardziej dziwne, że oboje? W tym samym czasie?
Nie potrafiła nam pomóc, jednak zaoferowała, że zostanie tu do czasu, aż nam się nie poprawi, by na bieżąco monitorować nasz stan.

Wieczorem stan zarówno Kanaa'y, jak i mój ponownie się pogorszył. Tym razem jednak prócz zawrotów głowy i dziwnych hałasów, które słyszałem, pojawiła się jeszcze jedna niepokojąca rzecz. Mój bok nagle zaczął dosyć mocno krwawić. Toph obejrzała ranę, która nagle pojawiła się na moim ciele i orzekła, że to skóra pękła z niewiadomego powodu na dosyć dużym obszarze. Gdy na mojej szyi pojawiła się druga, podobna rana, waderze udało się wywnioskować, że to dopiero pierwsze objawy nieznanej dotąd wśród naszych wilków choroby, na którą zapadliśmy Kanaa i ja.

< Kanuś? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz