Gdy trafił do ogromnej sali, pokrytej na każdym, nawet najmniejszym calu białymi oraz czarnymi kwadratowymi płytkami, wielkości dwóch boisk piłkarskich, oświetlonej przez lewitujące... cholera, znowu ta cała lewitacja... żyrandole wykonane z jeleniego poroża, zbyt dużego na normalne jelenie, w pierwszym momencie nie był do końca pewien, co się stało. Przed chwilą kłócił się z Paketenshiką o jakąś zupełnie nic nie znaczącą drobnostkę, następnie jego ciało opatulił niezwykle lodowato gorący koc mroku, odcinając jego poruszony wykrzyczanymi słowami umysł od świata dookoła. Został oderwany od dobrze znanej rzeczywistości, połknięty przez nieznanego potwora, dla którego stanowił zaledwie łatwy do rozgryzienia orzeszek, a w ostateczności wypluty na zimną posadzkę wykonaną z marmuru za sprawą wprawnych, jednak absolutnie nie ludzkich rąk. Wiedział, że nie był już w wilczym świecie. Mówiły mu to wszystkie pojedyncze komórki jego ciała. Każdy atom, z którego zbudowana była tkanka żywa, wołał, wykrzykiwał na całe gardło, wrzeszczał gdzieś do podświadomości oraz świadomości, że to było zupełnie obce, nieprzyjazne miejsce. Miejsce, w którym, ze względu na swoje zależne od siedmioramiennej gwiazdy zawieszonej na kominie na szyi moce, absolutnie nie powinien się nigdy znaleźć. Wypychało go, żądało opuszczenia, chciało go wystawić poza własne, zimne, marmurowe mury. W tym momencie był jak żuk bądź pasikonik w ulu pszczół, zdecydowanie nie zaproszony, wręcz niechciany, a jego jedynymi opcjami była ucieczka poza obręb tego inordinatio lub śmierć z żądeł i aparatów gębowych małych, żółto-czarnych wojowników. Pierwsza wydawała się niemożliwa. Druga była zbyt przerażająca. Pragnął z całego serca wydostać się z Pandemonium, jak, według cichej, ukrytej podświadomości, nazywało się to miejsce, chciał owinąć się w czernisty, mrożący doszczętnie koc, by wrócić tam, gdzie był ostatnio, gdzie powinien jeszcze być. Jednakże szanse na taką możliwość były na dokładnie tym samym poziomie, co szanse na przeżycie dla myszy ugryzionej przez czarną mambę. Nie minie dużo czasu, zanim się podda i stanie się pożywieniem dla mrocznych istot ukrytych w ciemnych zakątkach tego demonicznego pałacu. Jego życie było skończone po raz kolejny, ale tym razem nie ostoi nawet pokryta od lat zgnilizną dusza.
Chociaż spotkanie z Mrocznym Kosiarzem stanowiło jedyny pewnik w tej dziwnej krainie Podziemia, atramentowy basior o czarnych, zbyt długich jak na gust wielu włosach, które pierwszy raz od lat zaczęły mu faktycznie przeszkadzać, postanowił odwlekać nieuniknione i zamiast czekać na zakapturzoną, tajemniczą postać z olbrzymią kosą w kościstym ręku, ruszył na zwiedzanie pozornie pustej sali z biało-czarnych płytek. Nie miał bladego pojęcia, czy miał szansę cokolwiek znaleźć, ale wizja wylegiwania się na posadzce, która wyciągała z ciała wszelkie dostępne ciepło, wydawała się o wiele gorsza niż bezcelowe krążenie w jednym, niezmiennych kierunku, prowadzącym tylko i wyłącznie do punktu wyjścia. Wolał już zaledwie udawać, że coś robi, niż faktycznie oczekiwać w bezruchu nadejścia Santa Muerte. Jeśli którykolwiek bóg, co włada śmiercią, postanowi po niego przyjść, zatrzyma się i grzecznie ukłoni, teraz jednak musiał znaleźć sobie lepsze zajęcie. Na odległych ścianach, utrzymanych w dokładnie tym samym fasonie co podłoga, widniały drzwi. Skierował się w ich stronę, była to jedyna rzecz wyróżniająca się na tle wszechobecnej szachownicy, więc najprościej, najlogiczniej w świecie musiała zostać sprawdzona, jednak przy okazji próbował wychwycić jak najwięcej szczegółów otoczenia. Przyglądał się płytkom, zauważając w nich sprawnie ukryte, a jednocześnie kunsztownie wymalowane czaszki różnych zwierząt oraz najprawdopodobniej demonów tu zamieszkujących, o ile nie były to stworzenia z zamierzchłych, nie pamiętanych już przez nawet najstarsze duszyczki czasów. Lub być może po prostu istoty niespotykane na odizolowanych od świata terenów Watahy Srebrnego Chabra. Nie mógł nie zwrócić uwagi, że pomimo iż kości pysków i twarzy były u tych samych gatunków takie same, w jakiś sposób każda się od siebie różniła, a do tego przedstawiała inne, mniej bądź bardziej wyraźne emocje. Odczuwane podczas śmierci, jak podpowiadał umysł Yira, niegdysiejszej ofiary kultu satanistycznego. Wszystkie przedstawiały moment śmierci tych stworzeń, a przypominały nieco przerażające płatki śniegu w wersji horrorowej. Nigdy identyczne, nawet gdy wydawały się bliźniacze, wilk w końcu wyszukiwał wyraźne, rzucające się w oczy różnice. Pandemonium, choć miejsce koszmarów, było samo w sobie niesamowitym dziełem sztuki wykonanym przez pracujące ciężko łapy daemones, musiał to z niechęcią przyznać.
Nieskazitelna czystość biła od marmurowych płytek, zupełnie jakby były szorowane najlepszymi środkami czystości kilka razy dziennie, pomimo że nikt nimi się nigdy nie przechadzał. Teoretycznie pomocnik medyka powinien był w stanie się w nich przejrzeć, w końcu był to idealnie utrzymany marmur. Jednak zarówno jego odbicie, jak i cień pozostawiany przez olbrzymie żyrandole, znikało gdzieś w głębi kwadratów, jakby topiąc się w nich niczym w wodzie, pokrywając cienką warstwą widoczne czaszki, by opaść dalej, głębiej, w nieokreślone odmęty lochów Pandemonium. Ich dziwne, pochłaniające właściwości miały wpływ nie tylko na światło, co podpowiadały umieszczone na skórze receptory zimna, szczególnie wrażliwe na opuszkach łap oraz na czarnym nosie, bo były to jedyne miejsca na wilczym ciele, nieokryte grubym, ciepłym futrem. Ciemnoniebieski wilk o jaśniejszych odmianach na łapach czuł, jak zdobione płyty konsumują dostępne w pomieszczeniu ciepło, kradnąc je, odbierając na własną potrzebę, wykorzystując na nieznany dla zwykłych istnień użytek. W pomieszczeniu wciąż było jakimś cudem znośnie, co zapewne można było zawdzięczać tylko i wyłącznie świecom umieszczonym na jelenim porożu, jednak ciało basiora powoli się schładzało, grożąc w najgorszym wypadku wyziębieniem, jak nie i hipotermią. Tak głupi sposób, żeby zginąć. Tak genialnie dopracowany przez architektów tego miejsca. Wykonali wyśmienitą robotę, tworząc taką powolną pułapkę, z tym stwierdzeniem absolutnie nie dało się kłócić.
~ Słyszysz? Ktoś śpiewa... ~ odezwała się milcząca dotychczas Variai, od tamtego pamiętnego dnia nierozłącznie połączona z duszą brata. Na początku jej miękki, delikatny jak zawsze głos wystraszył skupionego na dziwnej posadzce byłego trupa, potem do niego dotarło, że od tego czasu musi zacząć się przyzwyczajać. Szybko wygładził najeżoną nagle sierść.
Podniósł głowę do góry, zupełnie jakby polował na ukryte w trawie króliki, choć jako jeden z niewielu wilków praktycznie nie udzielał się podczas polowania. Był pomocnikiem medyka, pomagał ratować zanikające, osłabione życia. Nigdy żadnego nie odbierał, z wyjątkiem tych zaglądających do twojej duszy ryb, których oczy były bardziej martwe od dwudniowego truchła. Atramentowe uszy wystające z czarnych, prostych włosów poczęły kręcić się dookoła, bardziej ruchliwe niżeli mysz krzątająca się po własnej, małej norce, próbująca schować swoje niezwykle ważne ziarna traw, stanowiące jedyne zapasy zimowe, jakie posiada w swojej spiżarni. Próbował wyłapać to, co usłyszała jego siostra, zamknięta w heptagramie, choć bardziej uważna i o lepszych zmysłach niż on sam, z materialnym, żywym ciałem. Wstrzymał oddech, próbując zminimalizować dochodzące bodźce, a przez moment nawet zapragnął, by był w stanie zatrzymać na moment akcję serca. Miał wrażenie, że było o wiele za głośne w pustej, odbijającej wielokrotnie echo sali Pandemonium. Nie miał jednak za bardzo wyboru, co zrobić z tym nieprzyjemnym faktem i musiał jakimś cudem wyłapać domniemany śpiew pomimo uciążliwego dźwięku mięsnego młota dobijającego się gdzieś w klatce piersiowej. Nie potrafił się skupić. Nie wychwytywał zupełnie nic swoimi narządami słuchu.
~ Dobiega stamtąd. Zza drzwi. ~ Choć wadera nie miała jak pokazać za pomocą łapy kierunku, z którego dobiegał śpiew, więź obecnie łącząca rodzeństwo pozwalała jej na wykorzystywanie instynktów Yira na własną korzyść. Wskazała drzwi mniejsze od tych, do których wcześniej zmierzał atramentowy wilk, a których ten jakimś cudem nie zauważył. Widniała na nich czaszka - a jakże - do tego przystrojona złoconymi wstęgami oraz koroną. Były trup zwrócił głowę we wskazaną poprzez podświadomość stronę.
– Ćśś! Próbuję się skupić! – zganił Variai, nawet jeśli nie do końca miał jej za złe, że tyle do niego mówi. Chciał mieć towarzystwo, jakieś wsparcie, pragnął tego z głębi serca, więc był wdzięczny siostrze, że cały czas przy nim jest i daje mu tego znaki. Mogła go zostawić, milczeć, jednak tego nie robiła. Nie ważne, co przeszli razem w młodości, co powstawało i niszczyło się między nimi w dawnych czasach. Ile mostów zostało spalonych albo ze względu na Watahę Rubinowego Drzewa, w której oboje się urodzili, dorastali, uczyli, jak przetrwać, jak być wilkiem, a potem ich rozdzieliła, bo nie spodobały im się techniki wilczycy, albo ze względu na samolubność i izolację Yira, ofiary kultystów... i losu. Ona wciąż była dla niego, pomimo tych przeciwności, a on był dla niej. Zupełnie tak, jak za dawnych czasów, kiedy troski świata nie waliły się na ich głowy niczym śnieżna lawina, tak częsta w ich rodzinnej krainie. Zupełnie jak za szczeniaków, kiedy wiedzieli, że jedno na drugie nie wygada, jedno drugiego wesprze i wszystkie przeciwności zwalczą ramię w ramię.
Tak naprawdę nigdy się to nie zmieniło, owe myśli dotarły do umysłu wilka. Nigdy nie poskarżył się alfie ani rodzicielom, że Variai wciąż odwiedzała tereny watahy, poszukując jedzenia. A ona wyciągała Yira z tarapatów, ilekroć przypadkiem napatoczył się na niedźwiedzie polarne, nieomal stając się ich niezbyt pożywnym posiłkiem. Byli dla siebie, choć fizycznie dzielił ich niemały dystans. Wspierali się mentalnie, zostawiając dla siebie notatki, wykonując drobne, pomocnicze gesty. Aż wreszcie na ich terenach pojawili się ludzie i mały, perfekcyjny światek Watahy Rubinowego Drzewa oraz jej poszczególnych członków poległ w gruzach, zamieniając się w piach. Pojawił się strach. Niepewność o jutro. Racje żywnościowe, już dotychczas okrojone przez ciężkie warunki, w jakich radziły sobie wilki, zmniejszyły się drastycznie, powodując głód śmiertelny dla wielu niewinnych istnień. Niektórzy zaczynali znikać bez śladu, jeśli udawało im się kiedykolwiek wrócić, zazwyczaj nosili na sobie ślady działań ludzkich rąk, jak na przykład rany czy dziwaczne, metalowe obroże na szyi, z doczepionymi pudełkami. Podobno ci, dla których los nie pozostawił dodatkowej szansy, trafiali do zupełnie innej grupy ludzi, wyposażonych w ozdobne, kryształowe ostrza, zawsze ubranych w wielkie worki z kapturami, zazwyczaj w kolorze brązu, którzy w pobliżu swoich domostw mieli ołtarze podobne do wilczych, choć większe i pokryte czarną, zaschniętą posoką. Jednak czy dla wilków, na których tereny nigdy wcześniej nie zawędrowały te dziwne, dwunożne istoty, poruszające się w metalowych potworach, gdzie zamykali się w klatkach, choć udawali, że wcale się nie boją i są potężniejsi od polujących tutaj drapieżników, ten podział miał jakiekolwiek znaczenie? Oczywiście, że nie. W ich oczach, w oczach wygłodzonych Canis Lupus, których członkowie rodziny masowo umierali lub znikali w tajemniczych okolicznościach, a we własnym domu poczęły pojawiać się betonowo-szklane konstrukcje, otoczone metalową, bolesną dla skóry siatką, ludzie byli jedni i ci sami, byli potworami, których należy unikać, a w ostateczności zupełnie się pozbyć. Nie wolno było im ufać, ani ich sługom, mniejszym od wilków psom, niby tak podobnym do dzikich czworonogów, a jednak zupełnie oddanym bestiom za metalowymi kratami, bez najmniejszej choćby potrzeby walki o wyzwolenie, walki o wolność, o bezpieczne, swobodne bieganie po równinach, wśród małych kwiatków i mchu, ani o zakodowane w krwi przodków polowanie na stada karibu, niby niebezpieczne, jednak adrenalina była zbyt uzależniająca dla watahy, by przerzucić się na mniej wymagającą dietę. Podobno wśród ludzi dało się znaleźć jedzenie i ciepły zakątek. A co z wolnością? Co z taplaniem się w błocie wymieszanym z topnącym lodem, bez żadnej obroży uwierającej nieprzyjemnie w szyję, ograniczającej ruchy? Czy warto to poświęcać dla odrobiny mięsa w misce, podczas gdy wciąż grozi ci śmierć z ręki ludzkiej, bo nie nadajesz się do wykonywania zadania? Wataha nigdy nie traktowała tak członków, nie pozbywali się ich tylko dlatego, że nie mogli wykonywać przypisanych im zadań. Wtedy po prostu szukało się innych, bardziej pasujących. Dlatego wilki Watahy Rubinowego Drzewa nie potrafiły zrozumieć podejścia psów do ludzi. Wcale nie pragnęły zrozumieć.
Yir strząsnął z siebie dawne wspomnienia na wzór zasiedziałego na sierści kurzu, by wyzbyć się ich z głowy. Te dzieje minęły zbyt dawno, by je roztrząsać, nie było sensu ich sobie przypominać. Bolały, były ranami, które dawno zdążyły się zasklepić, a ich ponowne rozcinanie stanowiło zajęcie tyleż szkodliwe dla ciała, co zupełnie bezużyteczne, bez wartości zarówno dla wilka, jak i dla wszystkich dookoła. Musiał się skupić na tym, co miało miejsce tu i teraz, zamiast wywoływać z odmętów dawno porzuconej pamięci minione czasy. Czasy nieszczęśliwe, naznaczone niewyobrażalnym dla wielu bólem. Tragiczne w skutkach ostatecznych. Teraz tak odległe i znaczące jak zeszłoroczna pogoda. To, co działo się obecnie w Pandemonium, miało o wiele większy wpływ na życie Yira, tego nowego Yira, który odnalazł się w Watasze Srebrnego Chabra, w niej znalazł swoje powołanie, którego tak bardzo mu brakowało przez tyle lat. Yira, który pojednał się z dawno nie widzianą siostrą, posłaną w poprzednim życiu do wszystkich diabłów, a dokładniej mówiąc do Półwymiaru, w którym na dobrą sprawę nie było nic, najgorsze możliwe więzienie dla poszukującej wiecznego spoczynku duszy. Yira, który zakochał się w pewnym rudym wilku o potrójnych ogonach, a w szczególności w jego niesamowitym, niemal anielskim głosie, tak doskonale zawsze zgranym z dźwiękami gitary, zupełnie jakby sam Israfil, anioł muzyki, zstąpił ze swojego wygodnego siedziska gdzieś w Niebie, by zachwycać zwykłych śmiertelników swoimi pieśniami.
Głos, jaki docierał do uszu atramentowego wilka, był mu dobrze znany, o tych samych właściwościach, którymi odznaczał się zawsze od pierwszych chwil swojego zaistnienia. Piękny, ujmujący za serca, przyprawiający o gęsią skórkę. Serce zabiło szybciej, ze zwiększoną siłą uderzając o klatkę z żeber, pragnąc zbliżyć się do obiektu swojego głębokiego uwielbienia. Również i jego właściciel nie pozostał obojętny na te pragnienia, sam je odczuwał, stały się jego myślą przewodnią, jedynym odzewem pojawiającym się w głowie. Musiał za nim podążać, musiał jak najszybciej znaleźć się tuż obok ciepłego, marchewkowego futra, wtulić się w nie tak jak czynił to niemal co noc od wybuchu laboratorium. Zobaczyć ponownie te cudne, złote oczy, wejrzeć się w nie swoimi własnymi, tęczowymi o bliżej nieokreślonym kolorze, bo wciąż się zmienia w zależności od światła z zewnątrz. Nie chciał już patrzeć przez czarną zasłonę specjalnie zapuszczonych włosów. Pragnął zobaczyć świat w jego prawdziwych barwach i kształtach. Chciał ujrzeć swojego ukochanego tak, jak wyglądał w rzeczywistości, bez wpływu tej niekomfortowej firanki. Na to istniał tylko jeden sposób, on o tym wiedział. Był gotowy na poświęcenie swojego spokojnego, bezpiecznego od nieciekawych komentarzy życia, by osiągnąć obecny cel.
Podniósł lewą łapę do twarzy i odgarnął grzywkę na boki, odsłaniając skrywane przez lata oczy. Świat wydawał się nagle taki... jasny. Ciepły. Wyraźny. Nie rozumiał, w jaki sposób wytrzymał przez cały ten czas, nie widząc pełnego piękna swojego otoczenia, które nie raz przecież podziwiał, przesiadując godzinami przed wejściem do nory dzielonej z Paketenshiką. Chwalił się, odczuwał dumę, opowiadając, w jakim cudownym miejscu mieszka. A jednak dopiero teraz dotarło do niego, jak mało tak naprawdę widział. Co nim prowadziło? Strach. Zawsze strach. Głównie strach. Strach odbierał mu wszystko, na czym mu kiedykolwiek zależało. Musiał z tym skończyć. To była jedyna opcja.
Rozejrzał się po odświeżonej, nowej wersji sali Pandemonium, gdzie czerń przeplatała się z bielą na kształt jednej wielkiej szachownicy. Czaszki schowane w marmurowych kafelkach nagle stały się o wiele wyraźniejsze, zwracały na siebie uwagę. Zdawały się wołać. Błagały o bycie zauważonymi, przepychając się jedna przez drugą, jakby w niekończącym się Dance Macabre. Groziły. Śmiercią. Zepsuciem. Wiecznym zimnem. Niczego nie obiecywały, być może z wyjątkiem wiecznego cierpienia u ich boku. Stały się niczym kolorowe papugi pomalowane na szarej, płaskiej ścianie. Wabiły wzrok. Śmiały się. Płakały. Wyrażały emocje, których nie było się w stanie opisać w żadnym z istniejących języków. Na ich widok przerażenie pętało ciało byłego trupa, uniemożliwiając jakikolwiek ruch, choćby najmniejszą walkę, nawet jeden pojedynczy krok w stronę upragnionych drzwi. Przecież nie powinno się tak dziać, przecież widział już śmierć, spotkał się z Przewoźnikiem Dusz, odwiedził świat pośmiertelników. Widział scenerię, przeżywał katusze, których nie życzyłby nawet swojemu najgorszemu wrogowi, bo sięgały swoimi krwistymi mackami zbyt głęboko do świadomości, by się kiedykolwiek wydostać z ich śmiertelnej pułapki. Złamał już się nie raz, roztrzaskiwał na proch niczym zrzucona z ogromnej wysokości waza, bardzo krucha, delikatna. Bezużyteczna. Podnosił się z tego, sklejał na nowo, zmieniając się w zupełnie inną osobę już od samych fundamentów, nigdy nie mogąc wrócić do tego, kim był kiedyś. Czysto teoretycznie jako ocaleniec nie powinien być już wrażliwy na takie widoki. A może właśnie było na odwrót? Może odzywało się w nim to całe PTSD, zespół stresu pourazowego? A atak paniki nie wynikał z samej obecności dziwacznych czaszek wyrytych demonicznymi pazurami, a raczej z winy wspomnień, które wywoływały gdzieś z odizolowanych zakątków umysłu. Nie z zakurzonych, pokrytych pajęczynami półek, do których wilk zwyczajnie nie lubił zaglądać, tylko ze szczelnie zamkniętych na kilka kluczy komód, które nigdy nie powinny zostać otwarte, nawet w absolutnej ostateczności.
– Dancing... The wind... You'll hear it whispering... – głos na powrót przebił się do świadomości pomocnika medyka, całkowicie ją wypełniając niczym woda wlana w puste naczynie, nie pozostawiając choćby odrobiny miejsca dla strachu. Pragnienie pojednania na nowo pojawiło się w sercu basiora, ciągnąc do przodu, wymuszając ruch sparaliżowanych strachem łap. Choć wymagało go to niezmiernej ilości wysiłku, wilk brnął do przodu, jakby przez melasę, jakby wpadł w jezioro pełne ropy zamiast czystej, krystalicznej wody. Dusił się, tonął. Kroki stawiał powolnie, ciężko, a przynajmniej tak mu się wydawało. Nie miał pojęcia, nie mógł wiedzieć, nie było mu to dane, że w rzeczywistości idzie normalnym tempem, zwykłym spacerem, a nie naśladując walkę o życie tonącego osobnika swojego gatunku. Miał wrażenie, że spędza długie minuty na wykonaniu jednego kroku, jednak była to tylko iluzja opętanego umysłu. Walczył z nieistniejącą mazią, nieświadomie coraz bardziej przyspieszając kroku, wyrywał się z jeziora nafty, posoki, w czymkolwiek pływał, diabli wiedzą, podczas gdy dla wszystkich wrzeszczących czaszek dookoła puszczał się właśnie biegiem, najpierw powolnym, potem szybkim cwałem przez ogromną salę Pandemonium. Świat przesłonił mu mrok, czarne kropki, dokładnie takie same jak podczas duszenia się lub zbyt gwałtownego zrywania się na nogi, nie widział błyskawicznie zbliżających się do niego drzwi. Nie był w stanie ich zobaczyć. Nie wiedział, że za chwilę uderzy w dębowe drzwi głową, rozpędzony do prędkości żadko spotykanej u wilków, ryzykując poważnym uszkodzeniem głowy, zarówno mózgu, jak i czaszki. Zorientował się dopiero, gdy jakaś potężna siła skutecznie - i niezwykle boleśnie - go spowolniła, a następnie ustąpiła pod energią kinetyczną nabraną podczas wariackiego biegu. Yir przebił się na drugą stronę drzwi praktycznie nieświadomie, do tego omal nie tracąc przytomności. Tylko dzięki jakiemuś nieznanemu cudowi nie zamknął oczu. Poczuł olbrzymią falę bólu uderzającą w kości mózgoczaszki, a gdzieś po włosach zaczęła spływać ciepła, pachnąca metalicznie krew. Na ten moment wiedział już, że była to, niestety, jego własna krew.
Czy się tym przejął? Być może na początku zmartwiło go to, na dodatek był kompletnie zdezorientowany, co tylko było błyskawicznym nawozem dla strachu kiełkującego gdzieś w środku jego nieruchomego ciała. Jednak kiedy tylko usłyszał ten upragniony głos, głos, za którym tak bardzo tęsknił, cały ten strach usechł niczym gałązka pozostawiona samej sobie na pustyni, zmienił się w sypki, lekki proszek, niesiony przez wiatr hen daleko, jak najdalej od serca atramentowego basiora, by zniknąć gdzieś w otchłani nieistnienia, zostać zapomnianym, porzuconym, zaledwie wspomnieniem podobnym do śladów palców na szklanej powierzchni, które z łatwością można było zmyć. Ból skutecznie ćmił zmysły, tego można było się spodziewać, jednak nie był w stanie zaćmić radości, która zapuściła swoje korzonki w ogrodzie duszy, podlewana najlepszą, najwydajniejszą wodą w postaci głosu Paketenshiki. Nagle koszmar czarno-białych płytek o kościstych twarzach się skończył, słońce rozświetliło świat, ogrzewając wszystkich swoim miłosiernym promieniem. Hallelujah!
– Yir, coś ty zrobił! – wyrwało się z ust rudzielca, obecnie pochylającego się nad półprzytomnym basiorem. Sięgnął ostrożnie łapą do grzywki i delikatnie, jakby pracował z niezwykle wrażliwym urządzeniem, zdolnym rozsypać się na części przy najmniejszym, nieprawidłowym ruchu, albo jakby wykonywał skomplikowany zabieg chirurgiczny, nałożył ją z powrotem na tęczowe oczy. – Grzywka ci odfrunęła.
– Wiem. Zabierz ją z mojego ryja.
Zgodnie z poleceniem, czarne włosy ponownie otaczały wilczą twarz niczym minimalistycznie wykonana ramka obrazu, zamiast przesłaniać ją na wzór marnej firanki z taniego sklepu. Były trup mógł się przyglądać całkowicie czarnym, marmurowym płytkom, na których pewnie spływająca z jego głowy krew pozostawała ledwo widoczna. Tym razem kamienne kwadraty nie były przystrojone w żywe czaszki, właściwie to zdawały się być całkowicie jednolitne, bez wzorów ani skaz, za to kradły jak najwięcej światła mogły, korzystając z przywileju otwartych... wyłamanych na oścież drzwi. Były szczęśliwe, radowały się, że mogą wreszcie napełnić swoje marmurowe żołądki czymś, czego żadne zwierzęta nie jadły, za to rośliny pochłaniały każdego dnia, by rosnąć i się rozwijać, by wyprodukować potomków, by zapewnić sobie przetrwanie siebie i całego gatunku. Tylko marmur się nie rozrośnie, nie zużyje tego pochłanianego światła do jakichś logicznych, zrozumiałych celów. Będzie tu tkwić, niedługo pewnie na nowo zamknięty w ciemności, z odłamkami światła na wieczność uwięzionymi pod twardą taflą. Ciepłą. W tym pomieszczeniu płytki były ciepłe. A może to on był tak wyciśnięty z ciepła własnego ciała, że każda inna powierzchnia wydawała się przyjemnie ogrzana? Na pewno Paki był gorący, jego temperatura dawała o sobie znać nawet z odległości, która dzieliła ich ciała. Paki zawsze był gorący.
– Kocham cię – wyszeptał z wysiłkiem Yir, próbując chwycić się uciekającego z płuc powietrza. Ciężko przychodziło mu oddychanie w tej pozycji, w tym stanie, nie wspominając już o samym, zawsze męczącym mówieniu, jednak musiał wydobyć wreszcie z siebie te dręczące go słowa. Koniec czekania, koniec niepewności, koniec strachu. Należało otworzyć bramy serca, przyjąć do środka to, co los miał w zanadrzu, inaczej ryzykowało się buntem. Czy od środka, czy od zewnątrz, to nie miało znaczenia, oba kierunki zniszczyłyby mury otaczające najpotrzebniejszy do życia narząd, powodując niewyobrażalne zniszczenia, zdolne zburzyć i tak wielokrotnie odbudowywane filary. A nie wiadomo było, czy na ponowne naprawy starczyło budulca. Równie dobrze mogło się to skończyć kompletnym załamaniem.
– Wiem. Ja ciebie też. – Wychowanek lisów położył się obok nieruchomego ciała. Tym razem jednak od przodu, nie jak zawsze od tyłu, pozwalając sobie na odrobinę rzadko spotykanej u dwóch basiorów intymności. Wtulił głowę w klatkę piersiową, przy okazji nieco przypadkiem, nieco niechcący podnosząc komin pomocnika medyka, kiedyś jego własny, w stronę pyska właściciela. Im obu zrobiło się przyjemnie ciepło.
– Wiesz? – zauważył atramentowy wilk. Czy był aż tak nieostrożny, że udało się wychwycić od niego te uczucia?
– Tak. Przyznałeś się podczas kłótni. "Przynajmniej łatwiej by mi było powiedzieć, że cię kocham i że nie mogę bez ciebie żyć!", nie pamiętasz?
Nie pamiętał. Faktycznie musiał być nagannie nieostrożny. Ale nie przeszkadzało mu to, wręcz przeciwnie, cieszył się jak małe dziecko po dostaniu pozwolenia na skorzystanie z placu zabaw, że poszło to tak łatwo. O wiele łatwiej niż mu się śniło przez te miesiące, przez te niekończące się noce. Koszmary okazały się zaledwie nocną marą, a nie nieprzyjemną rzeczywistością, za co był wdzięczny Ojcu oraz Matce, bóstwom wyznawanym przez rodzinną Watahę Rubinowego Drzewa. Na twarzy rozświetlił się uśmiech, szczery, wyrażający radość i dawno nie spotkany spokój ducha. Kiedy ostatnio czuł się tak błogo i bezpiecznie? Nie mógł sobie przypomnieć. To było tak bardzo dawno temu... Zbyt dawno, by rozkopywać te wspomnienia, zdmuchiwać z nich kurz i ściągać pajęczyny. Liczyło się tu i teraz. Dwa wilki, dwa ciała, wtulone w siebie, leżące na ciepłej, czarnej posadzce, bez pojęcia ani przejęcia, co przyniesie jutro i czy w ogóle jutrzenka otuli ich kiedykolwiek znowu swoim blaskiem. Mogli umrzeć, ale umrą obok siebie.
Mroczny koc owinął ich obu zimnymi ramionami i zabrał ze sobą, z dala od Pandemonium. Nagle głowa Yira przestała tak bardzo boleć, przestała się lepić. Nie wiedzieli, gdzie trafią, ale wcale się nie bali. Mieli siebie.
<Paki?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz