Spojrzał na białą waderę z nieskrywanym zaskoczeniem malującym się grubą warstwą farby na pysku. To był pomysł! I do tego bardzo dobry. Tylko skąd u licha w krainie pokrytej grubą warstwą tartego lodu wytrzaśnie budulec na sanki? Będzie musiał się rozejrzeć po okolicy, a to zajmie sporo czasu. Oby Simone była przez ten okres bezpieczna.
– Brzmi jak plan, ale muszę poszukać jakichś gałęzi i innych rzeczy, które mogą się przydać. Dasz sobie radę sama? Możesz obłożyć łapę śniegiem, by mniej bolała.
– Jasne, idź – odpowiedziała, już teraz obtaczając złamanie śniegiem za pomocą zdrowej łapy. Skrzywiła się nieznacznie, co nie uszło uwadze basiorowi, jednak nie była to reakcja mocniejsza od spodziewanej przy tak poważnym urazie. Właściwie to rudzielec był zaskoczony, że obca tak dobrze znosi obecną sytuację. Była twarda, dało się to po niej poznać.
– Będę w pobliżu. Jakby coś się działo, zawołaj mnie – powiedział jeszcze na odchodnym.
Simone zbyła go krótkim "no dobra" i zajęła się sobą, podczas gdy on ruszył na zacne poszukiwania materiału na sanie. Starał się nie odchodzić za daleko, jednak szybko do niego dotarło, że nie uniknie jakiegoś dłuższego spaceru. Inaczej po prostu nic nie znajdzie i nie będzie w stanie spełnić kaprysu... wykonać całkiem niezłego planu wadery. Choć rozglądał się uważnie dookoła, przyglądał się każdej gałązce wystającej spod białego śniegu, nie mógł znaleźć nic co mogłoby choćby posłużyć na platformę, na którą położyłaby się Simone, żeby on mógł ją ciągnąć. Sytuacja przedstawiała się naprawdę nieciekawie. Może gdyby upolował jakąś sarnę, mógłby wykombinować coś z jej skóry. Chociaż jeleń byłby lepszy...
Atak zaczął się tak samo nagle, jak zawsze, i tak jak poprzednimi razy wychowanek lisów kompletnie nie był na to przygotowany. Ze światem dookoła kręcącym się jak na karuzeli zdążył tylko pomyśleć, że dziękuje Niebiosom za ich opatrzność i że nie pozwoliły one, by obca wadera zobaczyła jego najsłabszą stronę. Następnie świat rozświetliła nieistniejąca dla wszystkich innych stworzeń dookoła błyskawica i Paketenshika utknął niebezpiecznie daleko między nieznanymi sobie wymiarami.
Czuł, jak różne światy rozrywają go na części, każdy próbując przyciągnąć do siebie, korzystając z pola grawitacyjnego niczym o wiele większe i bardziej nieregularne planety. Pojedyncze tkanki odrywały się od siebie, dzieliły z dokładnością obsydianowego skalpela, uciekały do wymiarów, które im najbardziej się podobały, choć tak naprawdę wciąż pozostawały w miejscu, najpewniej nieświadome, że nigdzie nie idą. Prawdopodobnie powinien towarzyszyć temu ból, ale... tak naprawdę basior nic takiego nie odczuwał. Jedynie dyskomfort wynikający z bycia rozkładanym na kawałki niczym zestaw klocków albo szmaciana lalka. Ból zwyczajnie nie istniał w tej przestrzeni, w tym nieczasie, gdzie można było zerknąć w przeszłoś, w przyszłość albo do alternatywnych wymiarów. Dla uwięzionych tu istnień istniała tylko dezorientacja i przejmujący strach, z którym nawet najodważniejsi nie byli w stanie walczyć. Był to strach pierwotny, zakorzeniony w strukturze DNA komórek żywych stworzeń. Emocja starsza niż czas.
W ułamku sekundy, zaledwie kątem oka rozcinanym na osiem równych części przyuważył w jednym z wymiarów sanie. Nie jakieś duże, dla zwierząt pociągowych, a takie używane przez dzieci gdzieś na Alasce. Jeden husky był w stanie spokojnie je pociągnąć, a co dopiero taki wielki psowaty jak wilk. Bez zastanowienia Paki chwycił widoczne sanie i przyciągnął do siebie. Niekoniecznie wiedział, dlaczego to zrobił i jakie to będzie miało zastosowanie, ale szczerze mówiąc w obecnej sytuacji nie za bardzo czuł się na siłach myśleć.
Powrót był równie gwałtowny co początek i dokładnie tak samo nieprzyjemny. Rudzielec stał w śniegu, pochylony, jakby ktoś właśnie uderzył go w brzuch. Oddychał głęboko, a jednocześnie spokojnie. Zbyt spokojnie. To nie był naturalny oddech i czuł to zarówno on, jak i wiewiórka przyglądająca się mu z drzewa.
– Nieciekawie to widzę... – mruknął do siebie i rozejrzał dookoła, sprawdzając, czy może jakieś nieciekawie wyglądające pyski nie zaczaiły się na jego bezrozumne ciało. Na szczęście nikogo nie było, a na dodatek zamiast kogoś było tu coś.
Sanie. Dokładnie te same, które wyciągnął z innego wymiaru. Jak najbardziej rzeczywiste, drewniane, pokryte resztkami śniegu. Z linką gotową do ciągnięcia przez psa.
'To... ułatwia wiele spraw' pomyślał do siebie basior. Założył szelki na siebie i zaczął ciągnąć transport z powrotem do poszkodowanej Simone. Gdy tam dotarł, spojrzenie wadery mówiło samo za siebie.
– Skąd to masz? – zapytała z przestrachem w oczach.
– Znalazłem. Niebiosa najwyraźniej nam sprzyjają – odpowiedział Paki z taką pewnością siebie, o którą sam siebie by nie podejrzewał.
Pomógł wilczycy wpakować się na sanie, oddał jej swój komin, by było jej cieplej na czas drogi i zabrał się za ciężki spacer prosto do jaskini medyka.
<Simone?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz