sobota, 20 lutego 2021

Od Nymerii – „Samotna wśród tłumu”, cz. 5

Czas na zimowy sen. Na pewno będzie mi lżej gdy nastanie w końcu wiosna. Czekałam na dobre zakończenie już niemalże rok. Zostało mi napisać własne, choć nie do końca prawdziwe. Ja łagodnie uśmiechnięta, przechadzająca się po terenach naszej watahy, czułam jak dookoła gwiazdy gasną. Nie mogłam jednak dłużej już, musiałam sobie pójść. Niby powinno być mi lżej, gdy dookoła tylko przyjaciele i rodzina. Jednak wiem, ze miejsca nie zagrzeje tu. Miałam bzika, ale mi przeszło. Chyba mi ciut wstyd…

- Kocham Cię, Agrest. – mówiłam tej majowej nocy, gdy widziałam te iskierkę w złotych oczach. Ah te oczy, gubiłam się w nich nie raz… I tylko raz pozwoliłam, się nim zawładnąć do reszty. Patrzyłam w te złote oczy i marzyłam byś nie oddał ich innej. Zabierz mnie ze sobą. Myślałam wtedy: Spędzimy razem najlepszy czas życia. Proponujesz mi wszystko. Jesteś dżentelmenem, czy chcesz, bym ci padła nisko? Sama nie wiem, a i tak zgadzam się na wszystko. Czekaj, czekaj, jeszcze noc jest młoda. Uciekamy w ciemność, głaszczesz mnie po szyi.  W tej chwili wskoczył na mnie i z nieukrywaną satysfakcją przesuwał się po moim ciele. Nic już nie pamiętam co się dalej działo… Głośny krzyk, chyba Tiska, obudziła mnie rano.

- Nymeria!

- Co jest!? – krzyknęłam zaspana, przecierając oczy łapami. Mój sen zawładną moim ciałem, wywołując w nim dreszcz. Kilka sekund później nic już nie pamiętałam. Z moich snów uciekasz nad ranem. Pomyślałam, dobrze wiedząc kogo ten sen dotyczył. Cierpki Agrest, ale jednocześnie słodki jak bez…

- Wstawaj, musisz trenować dopóki Twój ojciec ma czas. – powiedziała krótko matka, a ja wstałam przeciągając się. Cały czas jednak myślałam o tych złotych oczach, które pojawiały się w moim śnie. Siebie się nie da oszukać. Strach jest ten sam każdego dnia. Spotkam go dzisiaj? Czy może jednak zobaczę dzisiaj tylko szron na trawie? Wyszłam z jaskini i zobaczyłam prawie zwęglone odnogi dzika przed ogniskiem.

- Śniadanie. – powiedział matka.

- Różowe racice nie są ładne. – powiedziałam rodzicielce łapiąc w pysk jedną z nóg. Chrupiąca skórka rozpuszczała się w moim pysku, dodając smaku suchemu jak wiór mięsu. Jedząc patrzyłam w swoje odbicie w uderzających o brzeg falach. Wiem, że nie jesteśmy perfekcyjni. Ale nigdy nie czułam czegoś takiego do nikogo. Złote oczy zaczęły nawiedzać mnie nie tylko w snach. Mój umysł myślał już tylko o nich, o złocie ukrytym w szarości dnia, to było jedyne co chciałam ujrzeć. I chciałam skoczyć bez asekuracji, jednocześnie tańcząc w deszczu, w tym złotym deszczu.

- Dawaj, Nym. Nie ma czasu. – ponaglała mnie matka, gdy kończyłam śniadanie. Ostatni kęs dokańczałam w drodze do stepów, gdzie czekał na mnie ojciec. Siedział jak zawsze, niczym posąg, czekając na nasze przybycie, jakby w medytacji. Otworzył oczy, gdy wyczuł nasze przybycie i od razu przywitał się z matką, krótkim zetknięciem pyska.

- Myślałem, że już dzisiaj nie przyjdziecie. – powiedział krótko, jakby nagannie. Ja nie czułam jednak skruchy. Codziennie ćwiczyłam po dwanaście godzin, a resztę dnia spędzałam na odpoczynku i śnie. Śnie, który motał mi w głowie, jednocześnie kłamiąc o moim krótkim, nic nie znaczącym życiu. Obok jest on wciąż… i nie ma go jednocześnie. Może to nie nam pisana jest miłość… taka bez pamięci, aż po życia kres.

- Dzisiaj spróbujesz wniknąć do mojego umysłu. – powiedział ojciec, gdy zostaliśmy sami. Siedziałam naprzeciw niego, patrząc nieprzeniknionym, beznamiętny wzorkiem. Tylko na tyle było mnie stać. Na jego znak, zdjęłam obręcz krępującą moją łapę, i zaszarżowałam jego umysł. Basior upadł na przednie łapy, starając się odeprzeć atak. Kilka minut opierał się moje mocy, jednak nie miało to większego skutku. Po kilku chwilach widziałam już  wszystko co chciał ukryć. Szybko jednak, założyłam z powrotem obręcz, krępującą moją moc. Za dużo już wiedziałam, mimo że wiele już zapomniałam to nie chciałam wiedzieć więcej.

- Przepraszam… - szepnęłam cicho, tym razem ze skruchą. Mój brak opanowania w mocy, budził we mnie obrzydzenie. Jak ktoś mógłby mnie pokochać? Uczynić swoją? Skoro jednym ruchem mogłam ukraść wszystkie jego sekrety? W jaki sposób mogłam stać się tą dobrą waderą z przepowiedni, a nie tą złą, która straciła swój umysł na rzecz wariactwa innych.

- Magnus? – usłyszałam głos z daleka. Mój ojciec wstał ostatkiem sił i spojrzał na przybysza z szacunkiem godnym poddanemu. Ja starając się zrobić to samo, zniżyłam swój wzrok do ziemi, wcześniej jednak widząc znajome mi już złoto.

- Potrzebujemy nowej zwierzyny do jaskini medycznej. Wygląda na to, że epidemia ospy się ciągle poszerza. – powiedział wysoko postawiony przybysz. Ojciec skinął lekko głową na te słowa, dając do zrozumienia, że spełni to zadanie. Pierwszy raz widziałam ojca tak uległego przed kimś kto nie był moją matka. Zdążyłam jednak skrzyżować swój wzrok z przybyszem, zdając sobie sprawę, kim był. Złote oczy, szara, niczym nie wyróżniająca się, sierść. Ale te oczy. Złote, wołające oczy. Te wspomnienia w mojej głowie, nie przestające tańczyć. Mówiące mi, ze albo będę wszystkim…. Albo nigdy nic nie będę znaczyć.

<CDN>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz