poniedziałek, 1 lutego 2021

Od Ry'a - "Trzy metry pod ziemią" Opowiadanie konkursowe

To był jeden z tych idealnych dni.  
Popołudniowe słońce od wielu godzin wisiało nieruchomo na niebie, dając mieszkańcom ziemi nieodparte wrażenie, jakby było tam od zawsze i na zawsze miało pozostać. Nawet obłoki odsunęły się w cień, oddając hołd królowej nieba, która mocniej tylko wykwitnęła w tej niepodzielnej władzy nad widnokręgiem; kolorowe strużki lekkich jak puch promieni wypełniły niebo niczym osobliwa aureola, ich nadmiar kapał zaś na rozciągający się w dole świat jak farba z pędzla abstrakcyjnego artysty, ogrzewając go nieznośnymi pocałunkami. 
Przejrzysta woda, w której zanurzone były ich łapy błyszczała diamentami, ciepła na tyle, że zdawało mu się, że nawet jej prąd zwolnił leniwie w blasku letniego popołudnia. 
Podniósł powoli wzrok znad dna rzeki i tak dobrze widocznych koniuszków własnych łap zasypanych w mule, przy okazji podrywając impulsywnie jedną z nich, nie będąc gotowym na nagłe spotkanie z płonącą tarczą słońca zawieszoną na zachodnim niebie; kropelki wody, które obudził tym ruchem, opadły na jego twarz, dając uczucie nagłego, ale mimo to bardzo przyjemnego orzeźwienia, choć nie wypada skłamać, że jedna czy dwie niesforne krople nie znalazły drogi do jego oczu, gdzie ten rodzaju ochłodzenia najmniej mu był potrzebny. Mrugnął dwa razy, by wyostrzać obraz, jaki miał przed sobą. Świetliste jak gwiazdy odblaski na wodzie odbijały się w jej roześmianych oczach. 
Jej oczy... 
Uśmiechnął się na ten widok, jakby w nagłym zawstydzeniu od razu opuszczając wzrok z powrotem na pokryte kamieniami dno. We własnym odbiciu, które malowało się na nieskazitelnej powierzchni wody, trochę tylko okaleczałe pod wpływem delikatnego nurtu, zauważył nagle, że jego źrenice kurczą się gwałtownie, a jego ciało przeszywa nagły dreszcz, jakby słońce ukryło się niespodziewanie za hipotetycznymi wyłącznie na ten moment chmurami. Poruszył niespokojnie nosem, chcąc desperacko przekonać się, że zmysł węchu go zwodzi. 
Na próżno. 
Po wygładzonej powierzchni rzeki, jak małe, czerwone węże, płynęły strugi krwi. Z początku delikatne i subtelne jak cienkie wstążki pajęczyny, szybko rozrosły się do tak wielkich rozmiarów, że basior nie miał wątpliwości - tyle krwi mogłaby wyprodukować bez słowa przesady cała armia. W miarę jak dwójka wilków stała nieruchomo, zbyt wybita z rytmu, by jakkolwiek zareagować, szkarłat zaczął groźnie napierać, wypełniając gęstą mazią całe koryto rzeki. 
– Kali! – jego uszu dobiegł jego własny krzyk. Trzęsąc się jakby z odrazy, zastrzygł nerwowo uszami. – Uciekaj! 

 
– Więc? – Poprawiając czapkę, basior nie spuszczał oczu ze stojącej przed nim postaci. – Czy wiadomo, co mogło być powodem takiego zabarwienia wody w rzece?   
Za wyjściem jaskini wojskowej rodził się powoli wieczór; ciepłe światło zachodzącego słońca rzucało na ściany długie cienie, w gargantuiczny sposób przemalowując postacie basiora i jego towarzysza. 
– Jesteś pewien, że nie jesteś po prostu zmęczony? Ostatnio miałeś wiele na głowie – odpowiedział mu spokojny, zdawałoby się tylko pozornie troskliwy głos towarzysza. 
Basior zaprzeczył, kręcąc głową tak energicznie, że ostatnie poprawianie nakrycia głowy szlag trafił - czapka znów opadała mu prawie na oczy, a niestrzyżona grzywka nie poprawiła sytuacji, nadając młodemu wilkowi dziwny, prawdziwie dziki wygląd. 
– Moja siostra też to widziała – powiedział, kładąc nacisk na każde kolejne słowo – jak możemy ignorować sprawę, kiedy mamy świadka? 
– Nie obraź się, ale twoja siostra... Ry. – Drugi śledczy położył mu łapę na ramieniu, na co ten wzdrygnął się z niesmakiem. – Wróć do domu. Odpocznij.  
Mimo tak wyraźnej prośby, basior stał jeszcze przez chwilę nieruchomo, jakby zupełnie nie docierał do niego sens tych słów. 
– J... Jasne. – Nagle zaschło mu w gardle tak bardzo, że zwykłe przełknięcie śliny przyszło mu z ogromnym trudem. – Odpocznę. 

 
Upalny wieczór miał w sobie coś uspokajającego i usypiającego; był jak nagroda w postaci posiłku po męczącym biegu. Słońce umierało w zupełnej ciszy, jak osoba, która za życia zdołała osiągnąć całkowite spełnienie. Zerkając na czerwoną kulę kładącą się na horyzoncie, która rzucała na pobliskie wzgórza cienie żarzącego się pożaru, stawiał powoli łapy na stygnącej wśród cieni ziemi, lekko jak tancerz, ale nierówno na tyle, że wspomniany tancerz musiałby być choć trochę pijany. 
Być może kiedy opuszczał miejsce pracy, chciał rzeczywiście wrócić do własnej jaskini. Być może zamiar ten odprowadzał go przez pierwsze wzgórza i zakręty, coś mu jednak przez cały ten czas szeptało, że dzień nie skończył się jeszcze, i może właśnie to poczucie skierowało go z powrotem na brzeg rzeki. Przysiadł pod pniem sosny najodważniej wychylającej się z niewielkiego lasu, gdzie patrzył przez chwilę, jak barwy płomieni odbijają się na szemrzącej wodzie. Po chwili przymknął oczy, rozluźniony do reszty ciepłem wieczoru. Oddając się marom, wdychał miarowo spalone dniem powietrze. 
W końcu, tak jak mówiło mu przeczucie, to znów się pojawiło. Otworzył oczy, zbudzony dobrze zapamiętanym zapachem. Podszedł bliżej do rzeki, gdzie warkocze krwi jak wielkie ryby płynęły po powierzchni, wolno dysonując w stygnącej wodzie. Zapach napierał, a w porównaniu z bodźcem wzrokowym przebudzał się w wilku powoli jakiś instynkt łowcy; stojąc przy brzegu, odwrócił się najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Strumienie krwi przepłynęły przed jego łapami. Jeden. Drugi. Trzeci. 
Drapiąc się nerwowo po karku, zrezygnował, nie mając innego pomysłu, jak tylko oddać się temu, co podpowiadały mu jego instynkty. I tylko jako tropiciel ruszył pod prąd, trzymając się wiernie łagodnego brzegu rzeki. 
Ciemność całkowicie zapanowała nad lasem. Krocząc przed siebie cicho i spokojnie, oddychał miarowo, napełniając płuca zapachem, w którym wśród świeżości igieł i słodkiej woni świeżej trawy starał się wychwycić także tę subtelną nutę śmierci, która stała się bezpośrednim impulsem do rozpoczęcia nocnej wędrówki. 
Nie zdziwił się szczególnie, kiedy ślad rzeki zaprowadził go najpierw pomiędzy wzniesienia, a potem prawdziwe góry, nie wiedział tylko, co mogło to oznaczać. Zmęczenie obdarło go tak z siły, jak determinacji i teraz w tej najczarniejszej godzinie nocy, tuż przed przebiciem się świtu, jego podróż wydawała się całkowicie pozbawiona sensu.  
Ziewając, pokonał ostatnią przeszkodzę, jaką stanowiły dla niego dziwnie ułożone głazy. Kiedy ponownie znalazł się na prostej ścieżce, jego zmęczone oczy ujrzały, że znajduje się teraz przed niewielkich rozmiarów, sądząc przynajmniej po wejściu, grotą. To z jej środka wypływała wyjątkowo teraz wątła, wciąż jednak bystra strużka strumienia. 
Dotarł więc do źródła. 
Wnętrze jaskini, w której panowały chłodne cienie, wypełniało echo bijającej wody. Białe zarysy na ścianach potraktowanych ciężkim pazurem czasu układały się w abstrakcyjne, trochę niepokojące dzieła sztuki. 
Ruszył dalej przed siebie, jakby to wszystko nie robiło na nim większego wrażenia, a u końca jego drogi, tuż pod przeciwległą ścianą jaskini, znajdowała się średnich rozmiarów sadzawka. I choć jej środek pozostawał spokojny i nieruchomy jak na podobny zbiornik wodny przystało, zdradzając jednak, jeśli się w niego zajrzało, nadzwyczajną głębokość tego rodzaju studni, po bokach woda pieniła się, pazurami chwytając się chłodnej posadzki, by zaraz niczym wąż przemknąć po podłodze i ulecieć gdzieś zapewne w niższe partie gór. Ach, i krew. Każda kolejna strużka ozdobiona była pasmami krwi. 
Basior rozejrzał się po przyciemnionym wnętrzu, wzdychając melancholijnie nad trudnością swego losu. Nabrawszy w płuca powietrza, zatańczył lekko łapami po mokrej posadzce. I wskoczył do środka. 
Zimna woda otrzeźwiła go zupełnie, choć o tej porze wcale nie był jeszcze, a może już pijany. Przerażający chłód, który zadziałał początkowo z siłą prądu przebiegającego po całym jego ciele, by spotkać się w sercu, najpierw ścisnął wszystkie jego mięśnie, budząc w głowie mimowolną, paniczną obawę przed utonięciem. Po upływie krótkiej - chociaż może niekoniecznie z perspektywy basiora - chwili uścisk jednak zelżał, pozwalając wilkowi działać swobodnie i z całkowitym skupieniem. 
Świadom jak cenna jest niewielka ilość powietrza w jego nadwyrężonych miesiącami nałogu płucach, wykonał dwa szybkie ruchy łapami, by zagłębić się trochę w niegościnną pustkę. 
Woda była gęsta od mieszającej się z nią krwi, a mimo to basior był pewien, że zobaczył coś na dnie. Podpłynął bliżej, by przyjrzeć się lepiej. To coś miało owalny kształt. Przypominało śpiącą istotę, która, chcąc schronić się przed mrozem, zwinęła się w kłębek, ukrywając twarz przed nieprzyjaznym światem. 
Trup. To jasne. Jednak niemożliwym było, żeby cała ta krew lała się z jednego tylko ciała... 
Nim zdążył się zastanowić, postać pod nim zadarła nagle głowę, wbijając w przerażonego basiora spojrzenie szarych jak burzowe niebo oczu. 
Basior poczuł jedno wyjątkowo bolesne uderzenie serca, nim woda wdarła mu się do gardła. Przeraził się. Chciał kaszleć, prosty a jednak niesamowicie skuteczny odruch go do tego zmuszał, basior był jednak absolutnie świadomy, że to tylko pogorszy sprawę. Bronił się więc, krztusząc się z łapą zaciśniętą na gardle. Dotychczas wpatrzony jak za sprawą hipnozy w jasne spojrzenie pary oczu, obudził się nagle, czując, że ukryta na samym dnie śmierć wyciąga ku niemu swe szpony. Rozpaczliwym, szarpliwym ruchem zdołał obrócić się, by ujrzeć przed sobą przebijające przez powierzchnie sadzawki słabe światło prawdziwego świata. Przeklął, instynktownie czując, że może to być pożegnanie. 

 
Obudził go niezwykły ból, który przywitał, jakby była to największa rozkosz. Wykrzywiał usta w bolesnym uśmiechu, kiedy jego ciałem zawładnął kaszel. Czuł w ustach słony smak łez, które spływały po jego policzkach. 
Nie, chyba nie był jednak tak dobrym pływakiem, za jakiego siebie uważał, przeszło mu przez myśl, kiedy opadał w wyczerpaniu na ziemię. Przez kilka minut leżał bez ruchu, zbierając siły. Wpatrzony w sufit, chłonął melodię własnego oddechu, która mieszała się harmonicznie z dźwiękiem płynącej korytarzem wody. 
Szczęśliwy na tyle, że z tej radości mógłby właściwie umrzeć, już miał opuścić dziwną jaskinię i wyjrzeć na jasne światło dnia, zawahał się jednak w pół kroku. Nakładając suchą czapkę na zmoczoną głowę, odwrócił się, zerkając raz jeszcze na tajemnicze jeziorko. 
Sprawy nie można jeszcze uznać za zamkniętą. 

 
– No – odezwał się chłodno, przysiadając tuż przy brzegu sadzawki, zbyt dobity zimnem i zmęczeniem, by nawet próbować silić się na uprzejmość. – Co z ciebie za wodnik? 
Zresztą słowa jego były tak nieprzemyślane i ostre także z innego, oczywistego powodu; w głębi serca basior marzył o tym, że widok, jakiego doświadczył na ciemnym dnie tylko mu się przywidział. 
Po chwili pełnej niepewności i napięcia ciszy spod warstwy wody wydobył się stłamszony chichot. 
– Nazwano mnie Zev – echo rozniosło się wśród ciasnych ścian jaskini. Ry rozejrzał się wokół, w zdumieniu licząc, ile razy usłyszał ten sam pogłos. Cztery, objął go dreszcz. Przerażające. – Ale – nie robiąc sobie niczego z szoku, w jakim oczywiście był niedoszły topielec, postać kontynuowała. Ten sam przerażająco beztroski, roześmiany ton rozniósł się po jaskini: – Możesz nazywać mnie tak, jak to zrobiłeś przed chwilą. – Słowa ucichły, na moment ustępując miejsca pustce. – To imię podoba mi się o wiele bardziej. 
– Wodnik? – Ry skrzyżował łapy na piersi, z cichym syknięciem odchylając głowę do tyłu. Nie mógł uwierzyć w to, co dzieje się przed jego oczami, a tym bardziej w to, co sam właśnie robi. – A czy możesz mi powiedzieć, czym naprawdę jesteś? I o co chodzi z tą całą krwią? – dorzucił od razu, nie mogąc za nic powstrzymać pragnienia jak najszybszego dotarcia do sedna. – To jakaś mroczna sztuczka? 
– To krew niewinna, basiorze. – W głosie z dna studni pojawiła się subtelna, lecz ostra nuta stanowczości. A przy tym, choć dużo bardziej ukryte, odezwało się cicho melancholijne brzmienie rodem jak ze smutnej ballady. Basior odniósł przykre wrażenie, że nie zapowiadało to niczego dobrego. 
– Niewinna – powtórzył, kiwając głową. W zamyśleniu zaczął już na nowo podziwiać minimalistyczną powierzchnię sufitu. – A czy sprawiedliwa? 
– Nie ma czegoś takiego jak sprawiedliwość. 
– Więc? – Basior zdziwił się trochę, choć starał się za wszelką cenę nie dać tego poznać po brzmieniu swego głosu. 
– Bo widzisz... – kontynuował głos z głębin. – Powiedz, jak daleko sięga historia naszego świata? 
– Historia świata? Skąd miałbym to wiedzieć? – Skonfundowanie przebiło się przez głos basiora tak szybko i gładko jak pocisk przez szklaną szybę, rozbijając cały jego mały akt na milion drobnych, irytujących kawałków. Co to ma do rzeczy, pomyślał od razu, z jakiegoś powodu nie znajdując w sobie dość odwagi, by zadać głośno tego rodzaju pytanie. 
– Słusznie – zgodziło się echo. – Ziemia ma historię długą na wiele wieków, a większa część jej opowieści składa się na żałośnie nudne rozdziały. Pozwól, że zapytam więc inaczej. – Ry zauważył, że głos rozbrzmiewał teraz znacznie poważniejszym tonem, zostawiając w oddali dźwięki beztroskiego chichotu. – Powiedz, jak daleko w przeszłość sięga historia tutejszych terenów? 
– Masz na myśli watahę? – odezwał się basior, którego ton zdradzał narastającą niechęć, przeradzającą się powoli w tak doskonale znajome wilkowi apatyczne zrezygnowanie. 
– Watahę... – powtórzył głos, który nagle przeszedł do szeptu. Nie pomogło to bynajmniej z ociepleniem wizerunku postaci ukrytej w podziemiach, a cała sytuacja stała się nagle jeszcze bardziej przerażająca. – Więc macie tu watahę? 
– No – rzucił basior, grzebiąc już w materiale porzuconego na podłodze szalika, próbując odnaleźć ukrytą w elemencie odzieży paczkę papierosów. 
– Od jak dawna żyje tu wataha? 
– Bo ja wiem? – porzucił nagle czynność, w irytacji wzruszając ramionami. Usiadł na ziemi i, zerkając na swoje łapy, zaczął liczyć coś na palcach, przeklinając pod nosem sytuację, w jakiej przyszło mu się znaleźć, a zwłaszcza konieczność prowadzenia obliczeń o tak wczesnej porze. – Jakieś... dziesięć pokoleń? – opuścił łapy, z błyskawiczną prędkością wciskając sobie papierosa w usta. – Jakie to ma w ogóle znaczenie? 
– Historia, którą chciałabym ci opowiedzieć, sięga czasów znacznie bardziej odległych. 
– Słucham uważnie – rzucił niewyraźnie zza ściśniętych kłów, nerwowym gestem drżącej łapy odpalając zwitek. Światło żelaznej zapalniczki rozpaliło niewielkie pomieszczenie w taki sposób, że basior przez chwilę odniósł ulotne i nierozumne wrażenie, że na zewnątrz zdążył obudzić się już świt. Można pomarzyć, skwitował ponuro sam do siebie, głęboko i powoli zaciągając się dymem, jakby wraz z tą czynność nadejść miało upragnione ukojenie. 
– Wiele lat temu, daleko przed tym, gdy na tych terenach osiedliły się pierwsze wilki... Wszystko było puste i ciche – Wodnik o kobiecym głosie zgrabnie zaczęła swoją opowieść, jakby miała ją gotową już dawno temu i tylko czekała na sygnał od chociaż trochę zainteresowanego nią słuchacza. – Aż po horyzont ciągnął się ocean stepów, a na spękanej słońcem ziemi nie rosły drzewa ani kwiaty. Tylko kilka wybranych, silnych stworzeń zdołało okiełznać rządzącą tutaj dzikość. Było to miejsce ostre i niegościnne, a w swej dumnej niegościnności niemal uświęcone. – Głos umilkł nagle i z upływem kolejnych chwil zdawać by się mogło, że opowiadająca historię istota już do niej nie powróci. Basior jednak nie odezwał się nawet słowem w obawie przed nieświadomym przerwaniem opowieści i nie wykonał ruchów większych niż niecierpliwe kiwanie głową, kiedy chciwym z niecierpliwości i na wskroś zmęczonym wzrokiem wpatrywał się w mętniejącą sadzawkę. 
– Pewnego dnia na stepy wkroczyła grupa wilków – nadeszła kontynuacja opowieści, głos bajarza był teraz jednak znacznie słabszy, jakby przebijało się przez niego narastające rozkojarzenie. – Być może byli to wygnańcy, którym towarzyszyła nadzieja na odnalezienie nowego domu, być może uchodźcy zostawiający za sobą szlak zniszczonych domów... Prawdę o tej grupie zna tylko czas. Niepodważalnym faktem jest natomiast to, że wszyscy oni wymęczeni byli długą podróżą, a perspektywa marszu przez kolejne kilometry stepów równała się dla nich z pewną śmiercią. Czy to dlatego zdecydowali się zatrzymać się w tym miejscu, a może widok nienależących do nikogo terenów obudził w nich chciwość? 
– Tak, tak, wiadomo - wie to tylko czas – przerwał jej nagle basior. – Nie chcę być niegrzeczny, ale nie mam wcale aż tak wiele czasu. Czy mogłabyś już przejść do sedna? 
– Jesteś okrutny – zaśmiał się głos z dna studni. – Nie mam okazji często porozmawiać z żywymi. 
– Nic dziwnego, że taki kiepski z ciebie rozmówca.
– Daj spokój – z głębi wody wydobył się krótki chichot. – Nie jesteś ciekawy, co wydarzyło się dalej? 
– Nazywaj to jak chcesz – mruknął, sięgając po kolejnego papierosa, kiedy zorientował się, że ten, którego trzymał w zębach, właśnie się wypalał. – Tylko nie każ mi tu siedzieć do wieczora – wzdychając głęboko, wpatrywał się w obłok szarego dymu, który rozpływał się w wilgotnym powietrzu groty. – Nie jadłem nawet śniadania – wymamrotał bardziej już do siebie niż tajemniczego rozmówcy. 
Mógłby przysiąc, że z wody dobiegło go w odpowiedzi podobne westchnienie, wyraz narastającego rozczarowania, trudno jednak było być pewnym realności tak kruchego dźwięku, kiedy jaskinię wypełniał nieustannie szept potoku. Swoją drogą, na dłuższą metę strasznie irytujący, w dodatku z upływem czasu zaczynał budzić w basiorze prawie paranoiczne odczucia. 
– A więc, niewielka wataha postanowiła tutaj zamieszkać – postać zdecydowała się kontynuować opowieść, nie dziwiąc tym wcale jedynego, chociaż prawdę mówiąc tylko pobieżnego słuchacza. – Jednak czekało na nich wiele trudności. Brakowało zarówno wody, jak i zwierzyny łownej. Sytuacja stawała się beznadziejna, dlatego pewnej nocy szaman, który przybył na czele grupy, wybrał z jej członków młodą waderę, którą powiódł w góry. Tam unieruchomił ją, pętając jej łapy i przez całą noc modlił się do duchów, używając jej ciała jako narzędzia i krwi jako ofiary.  
Cisza, która nastała wraz w kolejną przerwą, wydawała się wilkowi nadzwyczaj ponura, a może nawet, choć nie chciał tego otwarcie przyznać chociażby przed samym sobą, niosła ze sobą także pewien upiorny wydźwięk.  
– Gdy o świcie szaman wracał samotnie do swych braci, wyglądało na to, że jego starania nie poprawiły sytuacji nieszczęśliwej grupy. Mając jednak wiarę w swojego kapłana, wataha cierpliwie czekała, choć z każdym dniem zostawało coraz mniej tych, którzy mogli tego cudu oczekiwać. A jednak on nadszedł. W noc najbliższej pełni, gdy wszystkim zdawało się, że dogasał właśnie ostatni wątły płomień nadziei, w górach nagle wybiło źródło wody. Zapewniła ona przetrwanie wilkom, a z czasem nawodniła dolinę, czyniąc ją żyznym i pięknym rajem, jakiego próżno było szukać w czterech stronach świata. 
Znów nastała cisza. Tym razem basior był już prawie pewien, że opowieść została zakończona, a jednak nie miał absolutnie żadnego pomysłu na to, w jaki sposób mógłby się teraz odezwać. 
– To byłaś ty? – powiedział cicho, nie umiejąc wysilić się na cokolwiek bardziej mądrego lub chociaż empatycznego. – Tamta młoda wadera... to byłaś ty? 
– To byłam ja – potwierdził cichszy teraz znacznie głos. 
– To smutne – odpowiedział równie apatycznym tonem basior, w którego zamglonym niedospaniem i nadmiarem wrażeń umyśle nie zdążyła się jeszcze załadować żadna bardziej godna wypowiedzenia konfiguracja wyrażeń. 
Z dna zbiornika usłyszał zduszony chichot. 
– Historia skończyłaby się w tamtym momencie. Może już jest skończona. Minęło tyle lat. A jednak tamtej nocy otworzyłam oczy, jakbym budziła się z długiego snu i zobaczyłam księżyc w pełni wysoko nad moją głową... Nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało. Może to był przypadek, efekt nierozsądnego użycia czarnej magii. A może to dar? 
Basior westchnął cicho, nie odzywając się ani słowem. 
– Wilku? – zapytał nagle głos. 
– Tak? – odpowiedział Ry. 
Ujrzał jakiś ruch kątem oka, dlatego poruszył się niespokojnie, odrywając spojrzenie od wzoru wyrytego na najbliżej ścianie. Woda w sadzawce zrobiła się nagle przejrzysta jak powietrze, jakby przy jednym ruchu wyparowały wszystkie zanieczyszczenia na czele z nieprzyjemnymi plamami krwi. Kiedy basior spojrzał w dół, ujrzał drobną waderę o sinej sierści i równie jasnych oczach. Na całym jej ciele rozsiane były rany o różnej głębokości, które nie krwawiły jednak, jak normalnie powinny w takiej sytuacji; zamiast tego przypominały po prostu sczerniałe blizny. Włosy opadały na ładną twarz wadery, którą zdobił dodatkowo serdeczny uśmiech. I tylko smutek w jej spojrzeniu był tak bolesny do oglądania, że basior zmuszał się, by nie odwrócić oczu. 

Wykorzystano lineart autorstwa gothicwaifu

Zev, a raczej Wodnik, bo tak owa osobliwość chciała siebie nazywać, odetchnęła głęboko, poruszając łańcuchami, którymi splecione były jej chude łapy.  
– Dziękuję, że mnie wysłuchałeś – powiedziała. 
– D... drobiazg – odezwał się niepewnie basior i natychmiast poczuł, że na rozluźnienie sytuacji musi powiedzieć coś głupiego. – Nie będzie więcej krwi w rzece? 
Wadera pokręciła głową.  
– Póki się nie znudzę, nie będzie – zaśmiała się. – A potrwać to może kolejne tysiąc lat. 

 
Świt obudził się tego dnia niepewnie, a jego ciepłe światło już od początku przesłaniała gęsta mgła zbierająca się nad dolinami. 
Basior nie miał pojęcia czy wszystko, co się ostatnio działo, nie było tylko snem. Czy miejsce, w które dotarł, naprawdę istniało? Mógłby przysiąc, że teraz nie pamiętał już, gdzie tamtej nocy postawił kroki. 
Mimo to świt zastał go na brzegu rzeki. Z bukietem u swego boku, rzucał pojedyncze kwiaty na wodę i patrzył, jak znikają wraz z prądem. 
Stokrotki, fiołki i czerwone jak krew maki. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz