niedziela, 14 lutego 2021

Od Pakiego CD. Yira - "Projekt Różowego Słońca" cz.26

To było wszystko. Przygoda kończyła się tutaj, na tej polanie otoczonej z trzech stron zielonymi iglakami. Najlepsze miejsce, jakie mogli znaleźć, i cała trójka dobrze o tym wiedziała. Świat brnął do przodu nieustępliwie, nie pozwalał żadnej istocie żywej zostawać gdzieś z tyłu, w jednym miejscu. Rodziły się kolejne oseski, umierały stare osobniki. Nowe znajomości pojawiały się w życiach poszczególnych istnień, podczas gdy inne znikały w zapomnieniu lub przerywano je na siłę, z potrzeby, z nadmiaru emocji albo z winy osób, które myślały, że do siebie pasują, a tak naprawdę zgrzytały ze sobą niczym niedopasowane koła zębate. Trójka towarzyszy znała te następstwa świata, nawet Zuva je rozumiał, mimo że wcale nie żył na wolności tak długo i jak dotąd te dwa wilki, jeden o barwie atramentu, a drugi do złudzenia przypominający lisa, były jego jedynymi przyjaciółmi. Dlaczego więc to rozstanie tak bardzo kłuło i nawet Paketenshika, niemal zawsze opanowany, wyrzucający emocje na drugi plan, zaczął czuć łzy napływające do oczu? To nie będzie łatwa chwila. Nigdy nie miała być.

Myślami wrócił do dnia, kiedy pierwszy raz spotkali Myuu.2, wtedy tak dziwną, nienaturalną, wręcz ekstraterrestrialną istotę. Wtedy z daleka wyczuli chemiczny zapach, zwiastujący naprawdę nieciekawe wydarzenia, jakie wydarzyły się w tamtym miejscu. To była pierwsza czerwona flaga, jaką spotkali podczas swojej wędrówki i gdyby byli choć ciut mądrzejsi (albo bardziej bojaźliwi, wszak głupotę od odwagi dzieli bardzo cienka żyłka, którą łatwo nieświadomie przekroczyć) już wtedy puścili by się pędem z powrotem do domu, zdołając wykrztusić z siebie tylko, że wyprawa była zbyt niebezpieczna na jej kontynuowanie. Gdy dotarli na miejsce pomimo swoich uprzedzeń czarna, spalona trawa pokrywająca całą polanę, gdzie wydarzył się tajemniczy wybuch, rozsypywała im się pod łapami na pył, barwiąc futro i miękkie poduszki na czarno. Dla każdego zdrowo myślącego stworzenia lasu taki widok wydawał się przerażający i świadczył tylko o złych rzeczach. Oni oczywiście nie byli inni, jednak zanim zdołali zareagować jak na dzikiego wilka przystało, w ich głowach rozbrzmiał tajemniczy głos, mówiący jak najbardziej logicznie i wyraźnie należący do myślącej, rzeczywistej istoty. Będący głównym pomysłodawcą na tą przygodę Yir wystraszył się obcego głosu stworzonego z kilkunastu różnych głosów, należący jednocześnie do kobiety i do mężczyzny. Dwa różne instrumenty będące jednym, pojedynczy głos przypominający echo, jednocześnie wcale nim nie będący. Tymczasem Paketenshika w tym obcym głosie wyczuł neutralne nastawienie. Być może było to nienaturalne, ale istota odzywająca się w ten sposób wcale nie miała złych zamiarów. Wręcz przeciwnie, gdzieś pod maską opanowania i zupełnego braku zainteresowania rozbrzmiewała pojedyncza nuta, niczym wołanie wilka na tle śnieżnej lawiny. Potrzeba pomocy. Nadzieja, że obcy przybyli z dobrymi intencjami i nie zrobią krzywdy tak jak wcześniej ludzie. Doprawdy dziecinna naiwność ukrywana lodowym dystansem. Wtedy rudzielec nie miał pojęcia, czym było to przeczucie. Teraz, znając historię Zuvy, doskonale je rozumiał. Zwykłe pytanie "Coście za jedni?" zaowocowało w nietypową przyjaźń opartą na potrzebie towarzystwa i poszukiwania pomocy. Każdy wyniósł coś z tej przygody, zmienił się wewnętrznie. Dorósł. To była pierwsza wyprawa, która tak mocno wpłynęła na Paketenshikę i nauczyciel łowiectwa już teraz zaczął pragnąć więcej. Żeby się rozwinąć. Stać się kimś zupełnie innym niż był, kiedy dołączył do Watahy Srebrnego Chabra. To było głupie i dziecinne życzenie, ale nie zamierzał odpuścić pod naporem rozsądku. Jeśli będzie musiał, zacznie życzyć sobie na spadających gwiazdach.

Przez pewien czas przyjaciele stali naprzeciwko siebie w milczeniu. Każdy próbował pozbierać myśli, przygotować się na to, co miało się tu zadziać. Być może różowy kot, na którego czekał cały świat do zwiedzenia i poznania, nie czuł takiej presji i przez to zastanawiał się, dlaczego wilkom tak długo zajmuje, żeby się odezwać. Jeśli jednak tak wyglądała prawda, Paki cieszył się, że ich niedawno poznany kumpel odznaczał się sporą cierpliwością. Każdy potrzebowałby czasu w takim momencie. Nawet jeśli znajomość ta wcale nie trwała nie wiadomo jak długo, wciąż przecież przeszli u swojego boku dużo i mieli prawo się do siebie przywiązać. W końcu przyjaciół poznaje się w biedzie, a każdy z nich w pewnym sensie umarłby, gdyby pozostała dwójka nie była akurat w tej chwili w pobliżu. Najlepiej zdawał sobie z tego sprawę Yir, ale wychowanek lisów także miał tą świadomość. Wreszcie po długim oczekiwaniu był gotowy zacząć jakiekolwiek przemówienie udało mu się sklecić w głowie przez tą niecałą minutę. Wziął głęboki oddech, poszukując wsparcia u swojego partnera, które na szczęście znalazł niemal od razu. Zdołał jeszcze nawiązać kontakt wzrokowy z Myuu.2, co nie było takie proste. No bo jak patrzeć w oczy komuś, kogo już się najprawdopodobniej nigdy więcej nie zobaczy?

– No to... wygląda na to, że tutaj się żegnamy.

– Tak. Na to wygląda.

Zuva wypowiedział to z takim spokojem, że przez ułamek sekundy wilk zastanowił się, czy ten wynik projektu "Różowe Słońce" jest w ogóle w stanie odczuwać emocje. Ale przecież wystraszył się wściekłości rudzielca, prawda? Pewnie po prostu wszystko chowa, żeby nikt się niczego nie domyślił. Nie można było go winić po tym, co przeszedł z winy ludzi.

– To była... dobra podróż. – Paki starał się dobierać słowa w miarę oficjalnie, nawet jeśli było to trudne. – Cieszę się, że mieliśmy okazję cię poznać. Stanowiło to bardzo wartościowe doświadczenie. Mam nadzieję, że teraz uda ci się znaleźć swoje powołanie. Albo samemu je stworzyć, w zależności co preferujesz.

– Dziękuję za twoje miłe słowa. – Kot skłonił głowę w uroczystym geście podziękowań. – Wy również byliście akceptowalnym towarzystwem. – Tu wychowanek lisów wyczuł coś w formie żartu, więc nieznacznie się uśmiechnął. – Nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiliście. Będę trzymać wspomnienia minionych dni w swoim sercu i szczególnie je miłować. Pokazaliście mi świat od zupełnie innej strony, poza szkłem, poza izolacją, kiedy obawiałem się, że czeka mnie tylko dalszy ból. Pokazaliście mi, jak to jest komuś ufać i nie być wystawionym na wiatr. Dziękuję wam za to. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy w o wiele przyjemniejszych warunkach, gdzie będziemy mogli na spokojnie porozmawiać. I posłuchać gitary. – Uśmiech zagościł na kocim pyszczku, świadczący o szczerości tych słów. Zuva naprawdę chciał się kiedyś jeszcze spotkać. Szczerze mówiąc, wcale nie był jedynym. Paki nie wiedział, jak czuje się z tym wszystkim Yir, ale sam marzył o jeszcze jednym spotkaniu, gdzie nie będą musieli pędzić, spieszyć się, a zamiast tego usiądą sobie gdzieś na osobności, popijając herbatę lub grzane wino i porozmawiają jak trójka starych, dobrze znających się przyjaciół.

– Również liczę, że taki dzień kiedyś nastanie. Jednak nie powinniśmy poddawać się złudzeniom i jeśli chcemy się spotkać w lepszych warunkach, powinniśmy sami o to zadbać. Przykładowo umawiając się na spotkanie.

– Co racja, to racja. – Po tych słowach chichot zabrzmiał w głowach wilków, wtórowany przez bardziej fizyczny śmiech Paketenshiki. Nawet stojący bardziej z tyłu atramentowy basior się uśmiechnął, mimo że wyraźnie czuł się niekomfortowo w towarzystwie laboratoryjnej istoty. Nikt mu tego nie winił, biorąc pod uwagę, co przeżył z winy całej tej przygody.

Gdy atmosfera ponownie stała się bardziej uroczysta, para towarzyszy na nowo wzięła się za długie pożegnanie, które i tak obaj celowo przedłużali. Aż dziw, że tak trudno było im się pożegnać. Czyżby powodem była wdzięczność Pakiego za uratowanie życia Yirowi? A Myuu.2 z kolei zapewne uważał w szczególności rudzielca za pewnego rodzaju wybawiciela. Bo pomógł mu podnieść się z dołu, w jakim kot siedział, a następnie ruszył za nim do niebezpiecznego laboratorium, gdzie przecież mogli wszyscy łatwo zginąć. Właściwie to prawie skończyło się pojedynczą śmiercią. Jeden na trzy to bardzo dużo.

– Więc co zamierzasz robić, gdy już się rozstaniemy? Oczywiście o ile wolno mi spytać.

– Jak najbardziej. Myślałem nad wyciąganiem dzikich zwierząt z opresji. Wyciąganie ich z sideł myśliwych, leczenie, jeśli są ranne, dokarmianie w czasach dużej głodówki. Wiem, że z moimi mocami jestem w stanie to zrobić, a jak na razie to w moich oczach najlepsza opcja. Może w późniejszym czasie znajdę inne ścieżki, jednak na sam początek to chyba jedyne, za co mogę od razu się zabrać.

– Wydaje się to świetnym pomysłem. Mam nadzieję, że ci się uda, bo brzmi niemal idealnie dla kogoś o twojej potędze. Pamiętaj tylko, żeby nawet nie próbować robić za swata.

Kolejna fala śmiechu rozległa się wśród przyjaciół. Słońce zaczęło zachodzić za horyzont, korzystając z cieni, by stworzyć niesamowite obrazy dla wszystkich będących na odpowiedniej wysokości nad niemal płaską doliną. To był znak, by wreszcie, ostatecznie się pożegnać. Tym razem zaczął Zuva, prostując się mężnie, zapewne by ukryć tlące się w nim emocje.

– A więc do zobaczenia, przyjaciele, w lepszych czasach. Oby przyszło nam je ujrzeć już nie długo.

– Tak. Bywaj, towarzyszu i trzymaj się ciepło. Niech świat podaruje ci wszystko co najlepsze, a ludzie trzymali z dala od terenów, jakie postanowisz zamieszkać.

– I niech trzymają się z dala od waszych, byście byli bezpieczni i nie podzielili losu istot z wnętrza szklanych tub.

Pomimo dostojności wypowiedzi, z jakiegoś powodu w uszach Pakiego brzmiała dosyć dziecinnie, jakby wcale nie wypowiadał jej potężny stwór o niewyobrażalnej mocy. Przecież ten kot tak krótko żył, a jednocześnie był niezwykle doświadczony i świadomy, co może czekać go w przyszłości. Z jakiegoś powodu wydawało się to... przykre. Nie będzie prowadziła go ciekawość, nie wsadzi pyska w przeróżne szpary, by poszerzyć swoją wiedzę. Będzie zachowywał się dojrzale, bez możliwości poczucia się jak dziecko, którym nie miał szansy nigdy być. A może właśnie będzie na odwrót? Gdy zacznie poznawać świat, obudzi się w nim żądza poznania, zacznie szukać nowych doznań, aż wreszcie spełni się stare przysłowie "Ciekawość zabiła kota, ale satysfakcja go wskrzesiła". Nie dało się tego przewidzieć, jednak mimo to wychowanek lisów i tak się cieszył, że jego przyjaciel nareszcie jest wolny od demonów przeszłości.

Już więcej się do siebie nie odzywali. Odwrócili się, każdy w swoją stronę, po czym ruszyli w przeciwne kierunki. Przez najbliższy czas, być może kilka lat, o ile nie do śmierci, ich ścieżki się nie skrzyżują. Będą biegły osobno, ich życia będą toczyły się we własnych, małych światkach, bez świadomości o drugim oraz co się w nim dzieje. Być może częściowo o sobie zapomną, pamiętając tylko, że radowało ich wzajemne towarzystwo. Gdzie byli? Co się stało? Kiedy to było? Te wspomnienia zostaną zatarte, zasłoni je gruba warstwa kurzu, znikną gdzieś zapewne bezpowrotnie. Zapomną nawet własnych twarzy i imion. Tak wyglądało życie, nikt nie mógł zmienić tego naturalnego biegu rzeczy. W pewnym sensie przypominało to kamień wrzucony do rzeki. Z czasem kamień stawał się coraz bardziej zniekształcony, zmniejszał się, przemieszczał po dnie rowu, aż w końcu był zupełnie gdzie indziej i wcale nie przypominał odłamka skały, którym był, kiedy trafił do zimnej, płynącej wody.

– Naprawdę będziesz aż tak za nim tęsknić? – zapytał znienacka Yir, jak dotąd milczący, niechętny do jakichkolwiek rozmów. Zapewne ze względu na pewne uprzedzenia względem Zuvy, których Paki absolutnie nie dzielił. Wielobarwne oczy wreszcie miały szansę błyszczeć na słońcu i dzięki temu wydawały się o wiele piękniejsze. Niczym miniaturowe galaktyki uwięzione w białych gałkach.

– ...Nie. To nie tęsknota – odpowiedział po chwili namysłu Paketenshika. – Jutro pewnie już wcale nie będę się przejmować, co robi Zuva i jak sobie radzi. To nie wizja rozdzielenia mnie tak zdołowała. To sam moment pożegnania. Wiesz, świadomość, że to już ostateczne słowa i więcej nie pożartujemy sobie razem ze Skinki. Każde rozstanie boli. Ale pomimo, że przy ostatnich słowach czułem w środku pewną pustkę, teraz już mi to nie przeszkadza. Właściwie to zaczynam zapominać, co tam się działo. Wiesz, Yir, nigdy nie powinniśmy przywiązywać wagi do minionych rzeczy. Było, odfrunęło z wiatrem, nic z tym nie zrobisz. Możesz tylko brnąć do przodu, co nie?

– Ta... Jasne... – Atramentowy basior nie wydawał się zadowolony tą odpowiedzią. Pewnie nie chciał słyszeć tak filozoficznych słów, liczył po prostu na bezpośrednią odpowiedź. Cóż, przeliczył się.

Wychowanek lisów żartobliwie trącił swojego towarzysza, posyłając go o niecały krok w bok. Wreszcie byli sami, we dwójkę, a zanim dojdą do Watahy Srebrnego Chabra minie co najmniej kilka dni. Powinni wykorzystać ten czas dla siebie, by ustalić pewne zasady i granice w swoim związku, ale także przyzwyczaić się do towarzystwa innego rodzaju niż zazwyczaj. To nie było coś, co wystarczyło tylko wygadać. Musieli się w to wczuć, przyzwyczaić fizycznie. Oswoić z własnym dotykiem. Czekały ich trudności, gdyż żaden nigdy wcześniej nie był w związku, a do tego takim... wyjątkowym, jak to niektórzy by określili. Dwóch basiorów o przeciwnych charakterach, różnych zainteresowaniach oraz spojrzeniach na świat. Każdy od razu by spostrzegł, że to nie będzie proste. Jednak tak naprawdę oni nawet nie chcieli, żeby było prosto. Jeśli ich relacja zacznie się od problemów i wspólnego ich rozwiązywania, później będzie tylko łatwiej. Tym nastawieniem zamierzali się kierować.

Tego wieczora nieszczególnie przywiązywali wagę do tego, co teraz ich łączyło. Zawędrowali najdalej, jak byli w stanie, zanim słońce na dobre schowało się płochliwie za horyzontem, pozostawiając świat w nocnym mroku. Jego siostra Księżyc również nie była skora do pokazywania się, więc wilki odpuściły sobie poszukiwanie pożywienia. Zamierzali zrobić to dopiero rano. Na razie umościli sobie małe gniazdko wśród wysokiej trawy, ułożyli się w jedną wielką kulkę, zwijając się na kształt podobny do symbolu Yin Yang i zasnęli, zgodnie z przewidywaniami Paketenshiki powoli już zapominając o wydarzeniach minionych dni. Zapewne o czasie, kiedy dotrą do domu, cała ta wycieczka stanie się zaledwie mgiełką gdzieś z tyłu ich umysłów.

Następny dzień zaczął się od pożywnego śniadania, którego oboje jak najbardziej potrzebowali. Pomocnik medyka zdołał złowić sobie kilka ryb, a Paki na osobności upolował szopa. Już teraz w ten prosty sposób uczyli się współżyć ze sobą. Przynajmniej takie mieli wrażenie, bo przecież od kiedy Yir przez wypadek zmartwychwstał załapując się na przejażdżkę do świata żywych z rudzielcem jedyne miejsce, jakie dla niego znaleźli, to była nora wychowanka lisów. Mieszkali razem, choć nie dbali tak bardzo o swoje wzajemne potrzeby. Teraz powoli się to miało zmieniać, więc zaczęli najszybciej jak to możliwe. Następnie nawzajem wyczesali i wylizali sobie futro, by nie kleiło się i nie przeszkadzało w trakcie dalszej drogi. Dopiero po tych wszystkich przygotowaniach ruszyli dalej, trzymając się... bliżej niż zazwyczaj i mimowolnie dogryzając sobie złośliwymi komentarzami. Jednak nawet pod tymi zaczepkami dało się wyczuć pewną dozę troskliwości, która teraz już wynikała ze szczerego i nieskrywanego uczucia. Kiedyś byłoby im głupio tak się o siebie martwić. Teraz nie stanowiło to problemu.

– Ciężko będzie ci iść z tą gitarą – skwitował Yir, nawiązując do instrumentu, który znaleźli w pobliżu spalonej polany. Gdy ruszali w drogę powrotną rudy basior pobiegł po niego i inne rzeczy, jakie zostawili przed wyprawą do laboratorium. O dziwo żaden przedmiot nie został uszkodzony.

– Już ja sobie poradzę, o mnie się nie martw.

– O mnie się nie martw, ja sobie radę dam? – kolejna wredna odzywka z wielu. W zamian oberwał z rudego ogona w pysk. – Po prostu się o ciebie troszczę, chyba mam prawo, nie? To nie jest mały sprzęt...

– Jeśli w pewnym momencie zacznie być dla mnie problemem to po prostu ją zostawię. Ale jednak wolałbym mieć to w domu i móc na tym od czasu do czasu grać. Ty chyba też, co nie?

– No niby tak...

Na takich właśnie wymianach zdań opierały się obecnie ich rozmowy. Nic więcej zwyczajnie nie było potrzebne. Wystarczyło im własne towarzystwo, drobne przepychanki, od czasu do czasu nieme wyścigi o niestwierdzonym celu. Niespodziewane pocałunki. Okazjonalne przytulanie. Czy tak powinno wyglądać zachowanie zakochanych par? Nie mieli pojęcia. No bo skąd? Za to wiedzieli, że w ten sposób są szczęśliwi i wcale im nie przeszkadza, czy zachowują się poprawnie, czy nie. Zresztą czy istnieje jakiś kodeks, jak w ogóle powinni zachowywać się zakochani? Największe historie miłosne, a w szczególności historia Romea i Julii, były zdecydowanie przeciwnościami takowego. Błagam, jak można mówić o wielkiej i idealnej miłości, skoro ta "miłość" zabiła w ostateczności aż sześć osób w ciągu kilku dni? Obecnie rozwijająca się bajka była o wiele bezpieczniejsza. I stuprocentowo mniej śmiertelna. Przynajmniej taki był oryginalny plan.

Tuż przed dotarciem do watahy postanowili zwolnić i spędzić jeszcze jeden wieczór poza jej terenami. Nikomu to nie zaszkodzi, a oni mieli o wiele więcej czasu dla siebie. Przygotowali sobie przytulny kącik, gdzie zamierzali spędzić ostatnią noc, jednak zanim to miało się stać złowili kilka dużych ryb i rozpalili ognisko, by je upiec. Posiłek był smaczny, wręcz nie mogli przestać się opychać do momentu, kiedy więcej po prostu nie byli w stanie zmieścić. Wtedy siedzieli wtuleni w siebie, obserwując rozświetlające najbliższe kilka metrów płomienie, roztańczone na kupce gałęzi. Jak romantycznie się nagle zrobiło... Paki nie mógł się powstrzymać, żeby sięgnąć po gitarę.

– Zaczekaj – Yir położył łapę na rudzielca, żeby powstrzymać go od zagrania pierwszych nut. – Najpierw ja chcę ci coś zaśpiewać. No, może to nie do końca jest śpiew, ale chcę... chcę się odwdzięczyć za to, co usłyszałem siedząc w Pandemonium. Ten jeden raz, skoro mam szansę. Skoro nikt nas nie słyszy...

– Jasne, dajesz – wychowanek lisów uśmiechnął się do swojego partnera i odłożył drewniany instrument na bok. Nie ukrywał, czuł się dumny i szczęśliwy, że trafił na kogoś takiego na Yir. Kto chce sprawić przyjemność w losowych momentach w ich życiu, a nie tylko od święta. Rozsiadł się wygodnie, czekając, aż atramentowy basior zacznie śpiewać. Nie trwało to długo, zaledwie kilka głębokich oddechów.

Trust me, I won't leave
Trust me, I won't leave
Trust me, I won't leave
'Cause I don't got nowhere to go
And I don't got nowhere to be
Trust me, I won't leave
Trust me, I won't leave
'Cause I don't got nowhere to go
And I don't got nowhere to be

Faktycznie bez akompaniamentu muzyki nie brzmiało to jakoś mocno jak piosenka, jednak zaskakująco świetny głos pomocnika medyka i trochę improwizacji nadawały utworowi dodatkowych kolorów. Nie brzmiał tylko jak nieco przerobiony estetycznie wiersz. Brzmiał niesamowicie ładnie. Atrakcyjnie dla uszu. Kusząco. Paki przysunął się bliżej, wsłuchany w słowa... i wpatrzony w piosenkarza. Chyba trochę za blisko. Chyba trochę za bardzo.

I don't wanna see you in pain
I don't wanna say your name in vein
Yeah, shawty 'lready knows that he's my bae
Shawty 'lready knows that he's my today
My tomorrow
Shawty's my miracle, my lotto
He always downs himself
I know my baby is a model
He's a liquid that's been drowning all of my sorrows
Baby, yeah, tomorrow, I'll see you tomorrow

Skończyła się przestrzeń między dwoma basiorami. Stykali się ciałami, wtulali się w siebie w sposób zbyt intymny, by nazwać go codziennym, ani tym bardziej jakkolwiek przyjacielskim. Paketenshika zaczął pieścić łapą swojego partnera po brzuchu, jednocześnie zbliżając swoje usta do jego. Piosenka ustała, teraz w powietrzu rozbrzmiewało tylko trzaskanie ognia i ciche wycie wiatru wśród gałęzi. Ta noc będzie inna od pozostałych, jakie spędzili razem. Już oni o to zadbają.

Rudzielec popchnął delikatnie drugiego wilka, wymuszając na nim położenie się na plecy. Atramentowy nie oponował. Temperatura między nimi - a także w nich - rosła nieubłaganie, napełniając umysły tylko jednym, dzikim pragnieniem. Uśmiechali się do siebie, szczęśliwi, że mogą tak skorzystać z samotności. Kolejne pocałunki lądowały na ustach. Na szyi. Ciche jęki wydobywały się z nich, rozniecając płonący wewnątrz ogień, zachęcając do coraz intymniejszego dotyku. Wreszcie ciała stały się jednością, a przyjemność wzięła górę nad rozsądkiem, każąc schować mu się gdzieś głęboko pod powłokami umysłu.

Tej nocy dwójka basiorów nie zmrużyła oka aż do rana, pochłonięci w konsumowaniu swojej miłości. Spotkanie to miało być sekretem dla wszystkich wilków z watahy i choćby para miała poświęcić własne życia, właśnie tak zostanie. Dopiero koło południa dotarli z powrotem na właściwe tereny Watahy Srebrnego Chabra, gdzie (oczywiście) musieli wytłumaczyć się ze swojej nieobecności. Potem mogli spotkać się ze swoimi najbliższymi, których Yir nie miał, ale za którymi z kolei Paki tęsknił. Pierwsza wybiegła im na spotkanie biała wadera o długich, czarnych włosach.

– Tato! – wykrzyknęła Alkestis, rzucając się swojemu opiekunowi na szyję. Niemal od razu się cofnęła. – Gdzie byliście tyle czasu? Martwiliśmy się, że coś się wam stało.

Wychowanek lisów położył uspokajająco łapę na głowie adoptowanej córki.

– Nie martw się, po prostu nam tyle zeszło. Mam nadzieję, że poradziłaś sobie ze wszystkim podczas mojej nieobecności?

– Oczywiście. Robiłam wszystko niemal książkowo.

– Doskonale! Duma mnie rozpiera, słysząc to. – Uśmiechnął się do niej. – Jest gdzieś Skinka? Wróciła?

– Jestem tutaj, ananasie. Łał... – Lisiczka zatrzymała się w pół kroku, widząc nowe oblicze atramentowego basiora. Zapewne chciała o coś zapytać, ale szczęka opadła jej za bardzo do podłogi, by była w stanie coś z siebie wykrztusić.

– Przystojny, nie? – zagadał Paki, przyciągając jedną łapą swojego towarzysza podróży do siebie.

Wszystkimi zapanował śmiech. Atmosfera szybko zrobiła się sielska, rodzinna. Zorganizowano posiłek, radowano się na nową relację między Yirem i Paksem. Nikt nie wypytywał, co stało się podczas tej wyprawy. Nawet Skinterifiri zdawała się nie być zainteresowana, jakie wydarzenia miały miejsce po jej odejściu. Paketenshice wydawała się podejrzanie beztroska, jakby wiedziała coś, o czym żadne z nich nie miało pojęcia, jednak postanowił strząsnąć z siebie to uczucie i po prostu cieszyć się tak długo wyczekiwanym powrotem do domu. Tak bardzo tęsknił za tym miejscem... Jak był w stanie wytrzymać z dala od niego? Licho wie. Najważniejsze, że wrócił, że może oglądać swoją rodzinę, że wszyscy są cali i zdrowi. Minione dni nie miały znaczenia.

<Koniec. Ciepłych Walentynek>

O mate... Moja pierwsza długa seria skończona :D Aż z tej radości zrobię mały fanpage pod tym postem, bo Agrest mi pozwolił xD

Słów ogółem w całej serii: 31,460

Piosenki wykorzystane w serii:
"My heart only wants to die" - Ryuukitsune (czyt. moje autorstwo)
"Find my way" - Albert Vishi (motyw muzyczny serii)
"Wildflower" - Boyhood
"Trust me" - HELLRTVCK (motyw muzyczny drugiego głównego wątku)

Obrazeczki, jakie powstały ze względu na tą serię:

Obrazek z playlisty

Obrazek Hyarina powstały za moją namową xD

Wizja Hyarina na temat wyglądu Zuvy (Myuu.2)


Ten obrazek został użyty w jednej z części

Obrazek z wiki, będący głównym obrazkiem serii

Inna "cursed" rzecz, tym razem mojego autorstwa

A także wiele śmiesznych memów, z których moim ulubionym do dzisiaj zostaje:

Kocham rzeczy wyciągnięte z kontekstu

Od mojej strony tyle, jestem mega szczęśliwy, że udało mi się ukończyć pierwszą długą serię :D Choć pewnie nie dałbym sobie rady, gdybym nie miał wsparcia swoich kochanych towarzyszy z watahy, którzy z każdą częścią inspirowali mnie do napisania kolejnej. Dziękuję Wam, moje Muminki mordeczki kochane❣

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz