Olbrzymi okręt kołysał się leniwie na falach wiatru, zbyt wysoko nad ziemią, by można było nazwać go zwykłym statkiem. Deski, z których został zbudowany, skrzypiały miarowo w swojej własnej muzyce, umilając czas zarówno sobie, jak i postaciom zamieszkującym ten przedziwny środek transportu. Dla wszystkich przelatujących w pobliżu ptaków ich mahoniowa barwa odbijała się na błękitnym, bezchmurnym niebie w podobny sposób co plama atramentu na białej kartce czy jaskrawy kwiat na środku zielonego trawnika. Pod warunkiem, że skrzydlatym istotom przyjdzie do głowy zerknąć w górę, ponad granicę chmur, których obecnie zdecydowanie brakowało i zaledwie pojedyncze obłoczki muskały płetwę balastową ogromnego żaglowca. Słońce, choć boleśnie raziło po oczach i zmuszało załogę do założenia odpowiednich googli przeciwsłonecznych, było witane z radością, z pieśnią na ustach oraz akordeonem w łapach, gdyż tylko ono było w stanie naładować na nowo baterie słoneczne umocowane w trzech wielkich, drewnianych z metalowymi elementami masztach. Część żagli solarnych wykorzystujących energię zgromadzoną w owych bateriach zostały złożone, by zminimalizować zużycie tak potrzebnego do dalekiej podróży paliwa. Podniebny galeon sunęła nieprzerwanie do przodu podobnie do latającego olbrzyma, którego nie ruszały małe stworzenia uwijające się po jego grzbiecie i wnętrzu, próbując bezbłędnie wykonać wszystkie rozkazy od kapitana oraz jego zastępcy, bo gdyby coś pomylili, z pewnością zostaliby wyrzuceni za burtę. Upadek z tej wysokości nie dawał żadnych szans na przeżycie, więc nic dziwnego, że wszyscy starali się jak mogli. Niestety nawet to było za mało i niejednemu zdążyło się oberwać po głowie. Szczęśliwie był to tylko zwykły opieprz od kapitana, rzecz codzienna, która choć nieprzyjemnie stresowała, na dobrą nie groziła poważnymi konsekwencjami. Jak dotąd dzisiejszą najgorszą karą było odebranie obiadu, jednak przecież był to tylko poranek, pomarańczowa tarcza słońca dopiero co wzniosła się ponad poziom horyzontu i w każdej chwili dzienny rekord mógł zostać pobity. Wspomnienie niedawnego kolegi zrzuconego z poręczy statku było zbyt świeże dla członków załogi, by ośmielili się igrać ze słowem kapitana.
Rudy basior o roztrojonym ogonie, ubrany w charakterystyczny i wszędzie rozpoznawalny czarny kapelusz o trzech kątach, przyglądał się całej tej plątaninie łap i ogonów ze swojego mostka, z wściekłością wymalowaną na inaczej niewrażliwym pysku, ale za to z dumą śpiewającą gdzieś głęboko w sercu. Rzadko mówił to swojej załodze, celowo, by nie obrośli przypadkiem w pawie piórka, jednak czuł swego rodzaju spełnienie wiedząc, jaka jest świetna i jak bardzo może na niej polegać. Jak dotąd tylko Ceres okazał się zdrajcą, podkradając dokładnie odliczone na osobę zapasy, więc musiał tym samym otrzymać najbardziej surową z kar. Dokładnie związano mu skrzydła, by nie był w stanie się odratować i następnie wyrzucono za burtę z rozkazu zastępcy kapitana, nawet nie słuchając próśb o litość czy miłosierdzie. Ktoś, kto wyjadał dodatkowe porcje nie zasługiwał na bycie trzymanym na pokładzie, żeby wciąż dostawać jedzenie. To prosta logika. Nikt się temu nie sprzeciwiał.
Żółte oczy śledziły małe, ruchliwe ciało, równie marchewkowe co zasiadający na mostku kapitana basior. Zastępca kapitana, a jednocześnie jego młodsza siostra, zarządzała z niezwykłą wprawą większymi od siebie wilkami, nie okazując ani krzty strachu. Wręcz przeciwnie, to ona siała tą niebezpieczną emocję w sercach załogi, starając się ze wszystkich sił, by nikomu nie przyszło do głowy ją znieważyć ze względu na przynależenie do innego gatunku. W oczach wszystkich innych była agresywna, złowieszcza, jednocześnie dziwnie opanowana i trzymająca siebie samą na wodzy. Inaczej sprawa ta wyglądała dla kapitana, dobrze znającego własną rodzinę, zdolnego do wychwycenia najmniejszych oznak złego samopoczucia. Martwiło go to, choć jak dotąd nie odważył odezwać się ani słowem. Planował zostawić tą rozmowę gdy będą już sami we własnej kajucie, bez możliwości interwencji od strony któregoś z marynarzy, by zminimalizować ryzyko możliwego buntu na statku ze względu na osłabioną władzę. Nawet jeśli ufał załodze, nie mógł sobie pozwolić na tak nieprofesjonalne zachowanie, za które zganiłby go niejeden potężny podniebny kapitan.
Tuż obok pojawiła się ptasia sylwetka, dobrze znana każdemu mieszkańcowi tego statku, tak samo szanowana co kapitan i jego zastępca, pomimo że wcale nie miał tak wysokiej rangi. Nie, w jego przypadku szacunek od strony wilczej załogi wywodził się z czegoś zupełnie innego, o czym większość odważyła się co najwyżej szeptać. Wszyscy wiedzieli, że ten ptak, zaledwie asystent pokładowy, potrafił dostrzec każdą nieprawidłowość w funkcjonowaniu kadry marynarskiej i zgłosić ją głowie okrętu. W ten sposób został nakryty Ceres. W ten sposób nakryty mógł zostać dosłownie każdy i panicznie się tego bano. Wraz z agresywnością zastępcy kapitana oraz autorytetem samego nosiciela zdobionego trikornu stanowili poniekąd świętą trójcę żaglowca. Nietykalną. Niebezpieczną. Absolutnie zaufaną. Choć obecnie ubrani w przeciwsłoneczne okulary wcale nie wydawali się tacy ważni dla pierwszego lepszego szczura lądowego.
– Kapitanie, nasze urządzenia wskazują na wyjątkowo korzystną aktywność promieni słonecznych. W ciągu kilku minut baterie zostaną w pełni naładowane, będziemy mogli ponownie rozwinąć wszystkie żagle i ruszyć pełną prędkością.
– Doskonale, Mundusie. – Rudy basior skłonił głowę w kierunku czapli, a przynajmniej wszyscy twierdzili, że jest to czapla, gdyż sam ptak nie był pewien, do jakiego gatunku należy. – To świetna wiadomość. Kontynuuj monitorowanie urządzeń, mam dziwne przeczucie w kościach, że powoli zbliża nam się burza. A tak dobre wyniki potwierdzają mnie w tych obawach. Wiesz, jak to nazywają, ciszą przed burzą.
– Oczywiście. Zabieram się do pracy, kapitanie. – Mundus ukłonił się zgodnie z pokładową etykietą i zszedł z mostka, na nogach, a nie na skrzydłach, jak większość osób zapewne by się spodziewała. Został odprowadzony milczącym, wymownym wzrokiem, chociaż zdawał się na to nie reagować. Rudzielec wiedział, że była to tylko gra autorska.
Wilki walczyły z takielunkiem, manewrowały urządzeniami prowadzącymi i zbierającymi energię słoneczną, sprzątały, czyściły, ogarniały statek po nocnym odpoczynku, kiedy większość poszła spać i tylko trzech marynarzy pozostało na straży, pilnując, by okręt przypadkiem nie zboczył z określonego kursu. Tupanie łap, krzyki, pojedyncze kłótnie były chlebem powszechnym zarówno u tej, jak u każdej innej załogi, cały ten harmider stanowił nieodłączną część porannej rutyny, występującej jeszcze przed śniadaniem, by jak najszybciej sprowadzić galeon do prawidłowego porządku. Ktoś narzekał na męczące, niesprawiedliwe obowiązki, inna osoba dostała w pysk za krzywe spojrzenie na kumpla po fachu. Dla wielu tu obecnych takie zachowanie symbolizowało dom. Byli w miejscu, z którym trudno będzie im się w przyszłości rozstać, o ile taka chwila kiedykolwiek nadejdzie. Spędzili tu długie lata, ląd widząc zaledwie z tej niesamowitej wysokości, jakim poruszał się żaglowiec O.O. Memory, więc dla nich ta drewniana bryła o trzech masztach zdążyła zająć wyjątkowe miejsce w ich opuszczonych nawet przez matkę nadzieję sercach. Kochali ją, a zdrajców traktowali nawet ostrzej niż wymagało to indywidualne prawo statku. Dla kapitana była to największa z możliwych dum. Wspaniały okręt z równie wspaniałą załogą, której można było zaufać. Sam kapitan William mógł mu pozazdrościć takiego dorobku.
– Kapitanie! – jeden z marynarzy, dokładnie ten sam, któremu odmówiono dzisiaj południowego posiłku, zawołał do basiora na mostku. Młody Admirał, o brązowej sierści i błyszczących spokojem żółto-srebrnych oczach, wyraźnie zdążył zaakceptować swój los i następnym razem będzie pamiętać, by nie utrudniać celowo pracy swoim współpracownikom. – Oficer Lato zgłasza gotowość do wykorzystania pełni mocy!
– Zrozumiano! – odkrzyknął rudzielec. – Skinterifiri – zwrócił się do swojej zastępcy – niech wszyscy przygotują się na aktywowanie żagli solarnych!
– Aj aj, kapitanie! Słyszeliście, gnojki! Rozwijać żagle, aktywować baterie, zabezpieczyć sprzęt! Ruszamy tą zapyziałą łajbę do przodu! – Skinka rozdawała rozkazy, sama u boku załogi krzątając się po pokładzie. Pomimo swojej wielkości spokojnie była w stanie krzyczeć głośniej niż wilki, za co niejeden ją podziwiał. Jako lis poruszała się też zwinniej, co pomagało jej przy wspinaniu się na maszt podczas rozwijania żagli. Czasem jej starszy brat miał wrażenie, że liszka spokojnie poradziłaby sobie z prowadzeniem tej samej wielkości galeonem mając do dyspozycji zaledwie połowę obecnej ekipy, nawet jeśli liczby wyraźnie wskazywały, że było to niemożliwe.
Rozkazy zostały wykonane w rekordowym czasie i po chwili O.O. Memory była gotowa do wykorzystania całości zgromadzonej przez tę krótką chwilę energii słonecznej. Oczywiście nie tyczyło się to silników jonowych napędzanych przez zupełnie inne paliwo, które miały zastosowanie w ekstremalnych sytuacjach zagrażających życiu, takich jak atak kaiju czy silne tornado. Na zwykłe przyspieszenie baterie w masztach całkowicie wystarczyły, a i tak były niezwykle silne. Na dany przez Skinterifiri znak wszystkie wilki i nie-wilki chwyciły się wszelkich stabilnych rzeczy, które nie ryzykowały oderwaniem się od statku i odfrunięciem w głęboką atmosferę. Niektóre, w tym Mundus, który nie posiadał silnych łap, tylko patykowate ptasie nogi, pochowały się pod pokład, gdzie szansa odlotu malała praktycznie do zera. Wszystko to stanowiło zasady bezpieczeństwa, za których nieprzestrzeganie groziła całodzienna praca w kuchni, o ile wcześniej członek załogi nie popełnił samobójstwa swoją własną głupotą. Przez wiele lat podniebnej żeglugi rudy kapitan miał tylko jeden taki przypadek, za co dziękował w duchu niebiosom. Wciąż obawiał się o powtórzenie tej sytuacji, więc pomimo krzyków swojego zastępcy ponowił rozkaz i dopiero wtedy zakomendował gotowość do ruszania.
Żagle rozświetliły się czerwono-żółtym blaskiem, migającym w kanałach energetycznych układających się w geometryczny kształt sześciokątów, niby pszczela spiżarnia, choć całkowicie płaska. Silniki ryknęły, zmuszając się do maksymalnego wysiłku, na jaki mogły sobie pozwolić, a białe panele, z których powstało ożaglowanie ukochanego galeonu, wybrzuszyły się w jedną stronę, jakby wypełnił je dziki, niespokojny wiatr. Takowego oczywiście nie było, tak właśnie wyglądało działanie żagli solarnych, niezwykle szybkich i wykorzystywanych wyłącznie w transporcie podniebnym. Również maszty opanowało światło, rozciągając się po nich na kształt sieci pająka, jednak po kilku agresywnych pulsacjach uspokoiło się i przyciemniało, przypominając już bardziej rozświetlaną od środka żywicę drzewa niż ledy wczepione w kawałek drewna. Zapachniało truskawkami, normalny zapach na okrętach solarnych czerpiących swoją energię ze słońca i o wiele przyjemniejszy niż morskie ryby, których doświadczali zwykli marynarze, żeglujący gdzieś na dole, po szerokich, niebezpiecznych wodach. Pęd powietrza wielu powalił z nóg, chociaż czysto teoretycznie przechodzili przez tą procedurę niemal codziennie i idąc chłopskim tokiem myślenia, powinni się już dawno przyzwyczaić. Prawda była taka, że do włączania pełni mocy nie można było się przyzwyczaić, przez co i samemu kapitanowi zdarzało się poślizgnąć, choć trzymał się kurczowo steru, a ster z kolei przymocowany był tak, że nawet kilku potężnych chłopa nie było w stanie go wyciągnąć. Adrenalina pojawiająca się w takich momentach w krwi była niemal... uzależniająca. Niczym narkotyk podawany igłami w żyłę. To właśnie kochali marynarze obecni na O.O. Memory, to właśnie napędzało ich stale do przodu i choć proces przyspieszenia był rutynowy, nadawał smaku tej żmudnej wędrówce. Stojącemu u boku kapitana Hyarinowi wreszcie po minucie będącej zbyt długą jednostką czasu w takiej sytuacji udało się włączyć pole przyciągające, które umożliwiało załodze bezpieczne poruszanie się po okręcie, pomimo że poruszał się on za szybko w ogólnym rozumowaniu. W końcu ta piękność potrafiła osiągać prędkość dźwięku przy używaniu silników jonowych, należało się przed tym odpowiednio zabezpieczyć.
Teraz dopiero, gdy statek nabrał stałego pędu, zamieszkujący tu marynarze mogli zająć się swoim codziennym życiem. Wybrane osobniki pozostały na straży urządzeń oraz żagli, a pozostali skierowali się do mesy, gdzie czekało już na nich ciepłe śniadanie, przygotowane przez wprawną łapę kuka Kary. Wszyscy grzecznie ustawili się w kolejkę do gara, a następnie usiedli na swoje miejsca, skupiając się głównie na jedzeniu, ale oczywiście nie obyło się też bez sprzeczek, przepychanek oraz posyłania do wszystkich diabłów. Jasne, że spędzając tylko w swoim towarzystwie długie miesiące atmosfera robiła się napięta i istniało niewiele sposobów, by ją rozładować, jednak tak bardzo, jak kapitan przymykał oko na owe sprzeczki, wciąż należało dawać przykład tym kmieciom spod srebrnego kwiatka. Rudy basior podniósł się z miejsca i korzystając z wprawnego gardła swojej siostry uciszył wszystkich biesiadujących.
– No dobra, parszywe gnidy! Wszyscy spisali się dziś na medal z przygotowaniem naszej kochanej Oshun Oxtra Memory do drogi, ale jak zawsze nie potrafiliście obyć się bez tych swoich idiotycznych bójek. Zgadnijcie, kto tym razem dostanie dyżur na zmywaku w kuchni za odstawianie durnia. – Nastała wymowna cisza, wszyscy patrzyli po sobie lub całkowicie spuszczali wzrok. Ci ostatni zazwyczaj byli tymi, co wszczynali jako pierwszy bójki. – Nikt? No dobra, skoro takie z was bęcwały odpowiem na to pytanie sam. Eothar, zdążyłeś już dzisiaj obić dwie mordy! Nie myśl, że nie zauważyłem! W nagrodę za tą jakże produktywną aktywność siedzisz na zmywaku do wieczora, bez możliwości wyjścia na pokład! Dotarło?
– Aj aj, kapitanie... – wymruczał z wyraźnym niezadowoleniem czarny wilk. Trzeba było nie bić innych po mordzie, szujo, pomyślał do siebie rudzielec. Z drugiej strony wcale się nie dziwił, szczególnie Agrest mocno się zaczynał, przechodząc co chwila przed cudzym nosem bez wyraźnego powodu.
Po tym ogłoszeniu załoga dokończyła śniadanie i rozeszła się w swoje strony, a kapitan wraz z zastępcą udali się do prywatnej kajuty, którą dzielili jako rodzeństwo. Tam wreszcie właściciel oraz przywódca okrętu mógł poruszyć dręczący go temat. Rozsiedli się więc wygodnie na własnych kojach, zdjęli maski profesjonalności i spojrzeli na siebie jak rodzina, którą byli. Żadnych oficjalnych zwrotów. Po prostu ich dwójka.
– No, Paki? – pierwsza odezwała się lisica. – O co chodzi? Widzę, że czegoś ode mnie chcesz.
– A ja widzę, że coś jest nie tak. Nie jesteś sobą, Skinka. Coś cię gnębi? Martwisz się czymś? Wiesz, nie chcę, żeby mój zaufany zastępca nagle skapitulował.
W całym pomieszczeniu zasiano mak. To tylko utwierdziło Paketenshikę w przekonaniu, że miał rację, jednak mimo wszystko nie zamierzał narzucać się siostrze. Czy mu odpowie? Czy zatai całą sprawę gdzieś w sobie? Nie miał pojęcia. Nie był w stanie kontrolować jej umysłu, tak właściwie nawet tego nie pragnął, ale jednak wolałby, żeby jego rodzina potrafiła się z nim dzielić swoimi problemami. Może i mieli wysokie, profesjonalne stanowiska, ale no wilki! Bez przesady! Czy naprawdę trzeba przekładać pracę na związki rodzinne? Cała ta sytuacja zaczynała go powoli irytować, chodź siedział w bezruchu, uważnie tylko wpatrując się w sygnały, jakie swoim ciałem wysyłała Skinterifiri. Uciekała wzrokiem, uszy wierciły jej się nie spokojnie. Zbyt intensywnie strząsała skórę na zadzie, co zawsze zdradzało jej niepokój. W kajucie zrobiło się jakoś dziwnie duszno, mimo że znajdowali się nad chmurami, a okna zostały wcześniej uchylone dla wywietrzenia pomieszczeń po całej nocy. Google zalegiwały na stole tuż obok pustego, służącego tylko celom ozdobnym czajniczka oraz obrazu namalowanego jeszcze na początku wyprawy przez Deltę. Twarze marynarzy, którzy zginęli w sposób mniej lub bardziej naturalny, jak mówiono w tych czasach na statkach podniebnych, zostały zakryte czarnymi kółkami z cienkiej tekstury. Nie było tego dużo, co jednocześnie cieszyło marynarza i trochę martwiło. Wiele wypraw, o jakich słyszał, wracało nawet z zaledwie połową startowej załogi. Z kolei piraci nie mieli tego problemu, pod warunkiem, że było się świetnym piratem. Basior przypomniał sobie historie kapitana Jacka Sparrowa, które opowiadała mu mama za młodu, kiedy był zaledwie małym brzdącem, jeszcze niepewnym, co zamierza ze sobą zrobić w czekającym na niego życiu.
– Chcesz odpowiedzi? To masz – lisica brutalnie przerwała rozmyślania brata. – Jestem zmęczona. Nie, nie wiem, czym, ale mam dość. Nie podoba mi się tu. Kręcenie się w kółko, rozkazywanie tej bandzie pomiotów, codziennie to samo. Stara łajba, która leci nie wiadomo dokąd i wyląduje nie wiadomo kiedy. A jeśli kiedyś skończy się słońce? Albo jakiś idiota włączy wysoką moc silników w środku nocy, wykorzystując całą energię słoneczną? Spadniemy. Będziemy martwi. Ryzykujemy tyle dla czego, Paki? Jaki jest powód naszego poświęcenia? Czy naprawdę nie lepiej byłoby po prostu sobie odpuścić?
– Boisz się – zauważył słuchający z uwagą wilk.
– Jasne, że się boję, do diaska! Jesteśmy w pułapce, nie rozumiesz? Jedna nieprawidłowość i możemy już składać sobie życzenia grobowe. Jesteśmy bardziej udupieni niż cholerni górnicy. Chodzimy po tykającej bombie, która zamiast wybuchnąć, pociągnie nas w przepaść i jednoznaczną śmierć. Naprawdę ciebie to nie rusza? Myślisz, że to jest jakaś zabawa? Nie, Paki, to już nie nasze dziecięce wygłupy na stosie desek. To jest rzeczywiste ryzyko. Ta kupa drewna trzęsie się i skrzypi przy każdym mniej korzystnym wietrze, a my tu na niej siedzimy, nieświadomi, ile rzeczy mogłoby pójść źle. A ja już to przemyślałam, wiesz? Nieprawidłowości w obliczeniach, zepsucie się baterii, uszkodzenie żagli solarnych. Mogłabym wymieniać w nieskończoność. Nawet lwy morskie nie mają tego tak źle. Może i podróż zajmuje im dużo dłużej, ale za to nie grozi im aż tyle niebezpieczeństw. Wolałabym być na normalnej łodzi, niż na tym podniebnym żaglowcu.
Paketenshika podniósł się ze swojego miejsca i usiadł obok siostry, umyślnie owijając ją jednym ze swoich trzech ogonów. Nie wiedział, że liszka znosi to tak źle i szczerze mówiąc nieźle go to zszokowało, jednak teraz przynajmniej był w stanie jej pomóc... albo przynajmniej pocieszyć. Gdzieś na zewnątrz pojawił się hałas, jakieś krzyki i tupot wielu par łap, ale ta dwójka nie zwracała na to uwagi. Mając tak wysokie stanowiska mogli sobie pozwolić na zupełną izolację, ignorowanie problemów na statku tak długo, jak nie stanowiły one jakiegoś poważnego niebezpieczeństwa. A jeśli dochodziło do bijatyk to zawsze pojawiał się jeden kabel, który ośmielał się wygadać przed kapitanem, co się dzieje. Nie zawsze była to osoba wysokiego stopnia lub ważnej pozycji.
– Nie martw się, może i jest tu niebezpiecznie, ale hej! Po to są wszystkie zaawansowane procedury, których też jest więcej niż na zwykłym statku morskim. No i mamy nasze zabezpieczenia, co nie? Nie pozwolą nam spaść, choćby wszystkie baterie miały wysiąść. A gdyby statek miał faktycznie jakieś śmiertelne usterki to mamy szalupy solarne, którymi możemy bezpiecznie zlecieć na dół, bez ryzykowania cudzej śmierci. Będzie dobrze, Skinka. Pamiętaj, że jestem tu dla ciebie i będę cię wspierał, tak jak ty zawsze wspierasz mnie.
Mrugnął do niej, a ona wymusiła na swojej biednej, zmęczonej twarzyczce skromny uśmiech. To wystarczyło, żeby się wesprzeć wzajemne, schować obawy gdzieś pod dywan. Nikt nie mógł sobie pozwolić na wątpliwości, w szczególności świetna zastępca kapitana oraz pierwsza oficer, na której polegał cały porządek tego zapomnianego przez świat kutra, którym oczywiście ten galeon nie był, ale trudno było myśleć o nim wzniośle kiedy... faktycznie nie miał powodu, by istnieć i podróżować. Kapitan Paketenshika wiedział, że muszą cały czas kierować się w jedną stronę, jednak sam nie miał pojęcia, dlaczego tam lecą i co na nich czeka. Chciałby móc zapewnić swoją siostrę, że to wszystko ma sens, że kiedyś dolecą do celu, ale jak mógł to zrobić, skoro nie wiedział, jaki jest ten cały cel? Tym samym ile do niego brakowało oraz czy w ogóle możliwe jest dotarcie do niego. Mogli tułać się w nieskończoność, oblecieć cały świat, co chyba zdążyli już nawet zrobić, a nigdzie tak naprawdę nie dotrą. Może Skinka miała rację? To było szaleństwo. Jednak jako kapitan nie mógł pozwolić, by takie myśli pojawiały się w myślach jego podwładnych. Musiał dawać im nadzieję, dbać o nich, choćby to była ostatnia rzecz, na jaką będzie miał siły. Trafiła mu się świetna załoga, niech on będzie równie świetnym kapitanem.
– Kapitanie, obiekt na horyzoncie! Nie jest to statek! – odezwała się zza drzwi Kali, uważnie przestrzegając zasady, że absolutnie pod żadnym pozorem nie wolno wchodzić do kajuty kapitana bez odpowiedniego przyzwolenia.
Paki momentalnie ubrał google, przywdział swój kapitański, zdobiony złoceniami trikorn i wybiegł niczym rakieta na pokład. Stąd już mógł zauważyć czarny obiekt daleko przed nimi, ciągnący za sobą czerwono-czarną smugę ognia i dymu. Zbliżył się do Lato stojącej już dawno na dziobie, która obecnie skupiała się na obserwowaniu obiektu poprzez żeglarską, podręczną lunetę. Brązowa wadera miała zmartwiony wzrok, choć nie wyrażała jakiegoś poważnego niepokoju, przynajmniej na razie. Podała lunetę kapitanowi.
– Wygląda na kawałek skały, ale jak na moje pędzi zbyt wolno na meteoryt. Powiedziałabym, że bliżej temu do jakiegoś zamaskowanego okrętu. Co sądzisz, kapitanie?
– Zdecydowanie. Skała nie paliłaby się w ten sposób. I ten dziwnie regularny kształt... Powinniśmy to sprawdzić. Skinka! – zakomendował.
– Zmniejszyć moc! Alkestis, kieruj nas na obiekt! – rozległy się rozkazy jak zawsze niezastąpionej drugiej kapitan, jak zdarzało się niektórym ją nazywać. Nikt się temu nie dziwił, siła, z jaką Skinterifiri zarządzała załogą, przewyższała kilkukrotnie o wiele mniej bojowego Paketenshikę. Basior był tu bardziej dla układania planów i pilnowania kierunku.
– Aj aj, kapitanie! – odezwał się w odpowiedzi chórek przeróżnych głosów, damskich, męskich oraz bliżej nieokreślonych. Zabuczały silniki, zaskrzypiało drewno, O.O. Memory prowadzona na ten moment przez Alkestis skręciła w stronę spadającego z nieba obiektu dokładnie tak jak zarządził to kapitan.
Wszyscy ze zniecierpliwieniem wypatrywali kawałka podejrzanej skały, która uderzyła w jeden z olbrzymich monumentów stanowiących jedyne stałe obiekty na tej wysokości. Wpływali (z braku lepszych ładnie brzmiących określeń takiego słownictwa morskiego używało się nawet w stosunku do transportu podniebnego, który znacznie różnił się od powietrznego i wcale nie był tym samym) na Zonę Patung, więc przykładano wszelkie starania, by omijać wszystkie skalne statuy wykonane przez nieznaną cywilizację. Lew o byczych rogach odsłaniał wściekle zęby, grożąc niechcianym tu podróżnikom. Peryton, będący hybrydą ptaka oraz jelenia, choć według mitologii był o wiele bardziej śmiertelny niż można by sądzić po tym opisie, otwierał paszczę jakby w celu połknięcia każdego nieuważnego statku, który przypadkiem zawędrowałby pomiędzy wykonane cudzą ręką stalaktyty. Bliżej nieokreślona kreatura o nosie słonia, a twarzy niedźwiedzia wyciągała ku nim macki wyrastające w miejscu uszu. Ktokolwiek projektował te paliwo koszmarów, zdecydowanie mógłby rywalizować z niejednym znanym pisarzem horrorów i spokojnie liczyć na niemałe nagrody. Szczególnie od strony przepływających tędy żeglarzy, który kładli łapy na sercu za każdym razem, gdy jakiś pazur, macka lub róg zbliżył się za bardzo do którejkolwiek burty, jednak szczęśliwie omijały je bez pozostawiania choćby śladu na mahoniowych deskach. Wreszcie po wielu niebezpiecznych slalomach pomiędzy monumentami zbliżyli się do wielkiego ptaka z baranimi rogami oraz dziczym uzębieniem, w którego uderzył śledzony wcześniej przez załogę statku meteoryt. Stąd mogli zauważyć, że "meteoryt" faktycznie był statkiem, dokładnie kapsułą ratunkową, jednak wcale nie był zamaskowany. Jego kształt brał się z wygięć powstałych raczej w wyniku wielokrotnych uderzeń w metalowy egzoszkielet, jakby coś pragnęło dostać się do środka i zabić kogokolwiek tam się akurat znajdował. Albo mógł to być zwykły, niefortunny wypadek, przecież nie można od razu stawiać na najczarniejszą kartę, prawda?
– Przygotować szalupę! Yuki i Magnus idą ze mną, cała reszta zostaje. – Tym razem to Paki rzucał rozkazami, jednocześnie przypinając sobie broń do boku w razie gdyby z tej wyprawy wyszło coś co najmniej groźnego dla nich i ich życia. Był zdeterminowany, by zobaczyć, co dokładnie stało się z kapsułą i czy osoba, która z niej korzystała, jeszcze żyje. Jeśli odpowiedź była pozytywna, a istota w środku nie okaże żadnej agresji, był skłonny przyjąć ich na statek i zapewnić żywność do czasu, aż nie zawędrują do punktu uzupełniania zapasów, gdzie jednocześnie można było odstawić tych, którzy nie mają już ochoty na przygody i zastąpić ich świeżym mięsem armatnim. Choć taka sytuacja jak dotąd zdarzyła się tylko raz, z Yirem, który nie mógł sobie poradzić z chorobą morską.
– Kapitanie, nie zgadzam się – zaoponowała Skinka, jej częściowo zmartwiony wzrok ukryty za googlami słonecznymi. – Zabierz ze sobą jeszcze jedną osobę, dla bezpieczeństwa. Nie wiemy, kto albo co może znajdować się w tej kapsule, moim zdaniem lepiej jest dmuchać na zimne.
– Dokładnie – dołączył do niej Mundus, stając tuż obok lisa, by nadać siły swoim słowom. Na jego niebieskawych piórach odbijało się słońce, dając mu wygląd niebiańskiego posłańca. – Nie chcielibyśmy niepotrzebnie ryzykować. Moim zdaniem warto się dodatkowo zabezpieczyć, chociażby po to, by pilnować się procedur, które dość wyraźnie mówią, że kapitan okrętu podniebnego powinien być jak najlepiej chroniony przez swoją załogę. W końcu tylko ty znasz wszystkie sekrety O.O. Memory. – Ptak wyraźnie nawiązywał do prostej zasady, że członkowie załogi mogą znać się na statku tylko w zakresie, w jakim pracują. Dopiero kapitan ma wiedzę o całym sprzęcie bez żadnych wyjątków i może operować urządzeniami równie dobrze co rozkładać żagle oraz gotować w kuchni. To był niemal niezaprzeczalny argument.
– No dobra. W takim razie Saroe też idzie. Cała trójka wyposażyć się w pistolety laserowe i ruszamy na monument. Skinka, przejmujesz dowodzenie na czas mojej nieobecności. Jeśli coś się wydarzy, ewakuujcie się z Zony Patung. Nie czekajcie na nas.
– Aj aj, kapitanie.
W ten sposób czwórka wilków udała się na wykonanie badań. Wylądowali tuż obok kapsuły, od razu wyskakując z szalupy i powoli, ostrożnie zbliżyli się do obiektu, za którym przemierzyli kilka mil morskich, a nawet wpłynęli na niebezpieczne wiatry Zony Patung, będącej dla niemal wszystkich podniebnych marynarzy synonimem strefy śmierci. A wszystko z winy wszechobecnych monumentów o nieznanym pochodzeniu, pułapki na nieostrożnych i głupich. Minęli wiele wraków, przepływając Oshun Oxtra Memory pomiędzy wykutymi górami, na części z nich wciąż widniały nawet trupy ich załogi. Ale to nie była jedyna rzecz, którą można było dostrzec uwięzioną w szkieletach drewnianych olbrzymów, o nie. Złote monety, wartościowe klejnoty, nawet najcenniejsze naszyjniki przywoływały żeglarzy do siebie, kusiły, błyszcząc w intensywnym słońcu, swoim pięknem przypominając zdradliwe syreny, podające się za idealne kochanki, a jednak tylko czekające na ślepo zakochanych głupców chętnych na przekomarzanki oraz intymne dotyki, by pożywić się ich słodkim od truskawkowego powietrza mięsem.
Rudy basior stanął najbliżej kapsuły, bez choćby cienia strachu przyglądając się jego budowie i obrażeniach, jakie otrzymał, próbując zgadnąć co dokładnie je zadało. Wszystko wskazywało na to, że kapsuła poobijała się o kosmiczne kamienie dryfujące wysoko ponad atmosferą, czyli musiała przylecieć z zupełnie innej planety. Niewyobrażalne zagrożenie bądź sposób na doskonały zarobek, w zależności, co znajdowało się w środku metalowej bryły. Zaczął poniekąd żałować, że nie zabrał ze sobą Hyarina, który oceniłby użyteczność tej kupy żelaza i ukrytych pod nim kabli. Być może wezmą coś ze sobą i oddadzą mu to do użytku, ale o tym zdecydują później, kiedy już będą pewni, co to dokładnie jest. Jak na razie kapsuła pozostawała w bezruchu, a wszystko w niej i wokół wydawało się bezwzględnie martwe.
To jest, dopóki właz do kapsuły nie został wyburzony od środka, a w wyrwie ukazał się pysk kota. Różowego, zmęczonego życiem i całą tą sytuacją, kompletnie łysego kota o niebieskich, świdrujących przez dusze oczach. Jego widok zdecydowanie zaskoczył podróżników, obecnie niepewnych co zrobić w tej całej sytuacji. Wyjąć pistolety i celować? A może stać w bezruchu i czekać na rozwój wydarzeń? Może kot nie był wcale agresywny, a wykorzystanie broni w pseudo-samoobronie odbierze jako atak i sam zacznie się bronić? Było tyle pytań, które biedny kapitan musiał sobie zadać w tej krótkiej chwili, zanim dziwaczny kot zaczął wspinać się w górę, próbując wydostać się z ciasnego więzienia. Był wielki, miał wyraźnie ponad dwa metry wzrostu, a jego postawa zdecydowanie bliżej przypominała ludzką. Wyposażony w trzy palce u... rąk... miał problemy z wspinaczką, nie będąc w stanie się niczego chwycić. Wyglądało to tyleż groteskowo, co przerażająco i każdy z obecnych tu żeglarzy poczuł się przez to co najmniej nieswojo. W pewnym momencie istota poddała się na bezowocnej pracy syzyfowej, puszczając się krawędzi kapsuły i powtórnie wpadając w jej głębię. W środku pojawiło się światło, bardzo szybko zmieniając się w miniaturowy wybuch, który niemal nie zrzucił czterech poszukiwaczy przygód z nóg. Kot wydostał się na zewnątrz, niszcząc całą kapsułę w drobny mak, a obecnie lewitował około pół metra nad ziemią, przyglądając się z uwagą obcym sobie wilkom. Paketenshika wyprostował się dumnie, strzepując z siebie kurz, jaki na niego wleciał wraz z drobnym wybuchem. Nie czuł strachu przed dziwnym stworzeniem tak jak jego towarzysze, nie obawiał się z nią rozmawiać. Wciąż utwierdzał się także w przekonaniu, że jeśli istota wyrazi chęci współpracy, jest skłonny przyjąć ją na pokład Oshun Oxtra Memory.
– Witajcie, podróżniku. Przybywamy w pokoju i z możliwą ekspedycją ratunkową. – Ostatnie słowa były rzucane niczym kości na stół, bez stuprocentowej pewności, czy dobrze wypadną. Kapitan naprawdę nie obawiał się konsekwencji tego spotkania. Naprawdę, linia pomiędzy odwagą a głupotą była cieńsza od obsydianowego ostrza, tym samym niezwykle zabójcza.
– Witajcie, podniebni żeglarze. Wierzę w wasze dobre intencje i dlatego chciałbym prosić was o przysługę. Nazywam się Zuva, pochodzę z innego układu słonecznego, a przybyłem na waszą Ziemię w poszukiwaniu dawno zaginionego przyjaciela. Wszelkie poszlaki, do jakich dotarłem wskazują, że zagnieździł się on właśnie u was. Czy zechcecie wspomóc mnie w moich poszukiwaniach? – Kot rozmawiał w niespotykany u żadnego ziemskiego stworzenia sposób, mianowicie odzywał się bezpośrednio w wilczych głowach zamiast wydawać dźwięki za pomocą strun głosowych oraz jamy gębowej. Dla Ziemian był to dowód na jego odmienność, więc względnie przyjęli, że jak na razie nie kłamie. – Jestem w stanie odwdzięczyć się za tą przysługę na różne sposoby, w zależności od waszego gustu. Decyzja należy do was, przyjaciele.
Paki kiwnął głową i zebrał towarzyszące mu wilki, by wspólnie zadecydować. Propozycja była niezwykle ciekawa, a wizja nagrody skusiłaby niejednego, jednak wciąż wypadało przedyskutować wszystkie zagrożenia, jakie wiążą się z przyjęciem obcej istoty na statek w celu pomocy. Czy na pewno będzie to wszystko warte zachodu? Pierwszy w tej sprawie wziął głos Magnus, myślący chłodno, logicznie i surowo, zawsze i bezwzględnie mając na celu bezpieczeństwo swojego domu, jakim była O.O. Memory.
– Zabrzmię ksenofobicznie, kapitanie, ale według mnie zaufanie temu... czemuś z naszym statkiem będzie złym pomysłem. Wygląda na całkiem potężnego, może zniszczyć naszą O.O. Memory jednym ruchem, choćby przypadkiem. Osobiście odradzałbym podejmowanie takiego ryzyka.
– Nawet jeśli nam to grozi, uważam że zostawienie rozbitka w takim miejscu jest niemoralne. – Saroe starała się brać pod uwagę zdrowy rozsądek, co było jedną z jej najważniejszych cech, którą dzieliła także o wiele cichsza Yuki. – Nie ma żadnego transportu, którym mógłby się poruszać po zonach i strefach naszego świata. Zostawiając go zapewniamy mu śmierć.
– Potrafi latać, już teraz to pokazuje.
– Potrafi lewitować, a to jest ciut inna sprawa. Nie możemy oceniać jego szans na przeżycie po tak prostej czynności.
– To jak zostawiać rozbitka na wyspie na środku oceanu, bo potrafi pływać. Zdobyłbyś się na to, Magnusie? – te ostre niczym brzytwa słowa padły z ust jak dotąd milczącej Yuki. Niebieski basior zamilkł, ukrywając obrazę majestatu we wzroku uciekającym w dół, prosto na łapy. W tym czasie rudzielec przysłuchiwał się tej wymianie zdań, wyłapując wszelkie argumenty, jakie padły od jego towarzyszy. Ten wykorzystany przez Yuki bezsprzecznie przeważył szalę.
– W takim razie postanowione – odezwał się, przerywając konwersację. – Bierzemy Zuvę ze sobą. Jeśli zacznie stwarzać zagrożenie... – kątem oka zerknął na różowego kota – wymyślimy, co z nim zrobić. Jeszcze nie próbowaliśmy rozsadzać zdrajców od środka albo topić ich w kuble wody.
Wszyscy zebrani spojrzeli na swojego kapitana z rozszerzonymi oczami, jednak nie odważyli się odezwać na ten temat. Na galeonie solarnym trudno było znaleźć odpowiednie sposoby karania, szczególnie gdy zdarzali się członkowie załogi, którzy potrafili całkiem sprawnie latać. Kapitan musiał być czasem... kreatywny. Nikt nie mógł się tego czepiać. W ostateczności i tak zawsze pozostawało zastrzelenie, którego jednak szef nie chciał praktykować, bo oznaczało to marnowanie cennych naboi laserowych, trudno dostępnych dla takich podniebnych statków. Były po prostu zbyt niebezpieczne. Z kolei na takie proste, starodawne sposoby jak powieszenie zgodził się tylko raz, kiedy nie mieli lepszego pomysłu, a i tak ostatecznie majtek się z tego wywinął, podając sensowne powody, dla których to nie on strzelał dla zabawy w ptaki. Prawdziwy sprawca nigdy nie został przyłapany, co wciąż czasami niepokoiło Paketenshikę, jednak takowa sytuacja jak dotąd drugi raz się nie powtórzyła, więc dość prawdopodobne, że winowajca dostał mimo wszystko nauczkę. Chyba że faktycznie był to Ry i po prostu nie chciał więcej ryzykować, co było z jego strony mądrą decyzją. Rudzielec odwrócił się w stronę Zuvy.
– Zgadzamy się wam pomóc, jeśli jednak zaczniecie zachowywać się podejrzanie, pozbędziemy się was, zrozumiano?
– Oczywiście. Dziękuję za przychylną decyzję... kapitanie.
Czwórka wilków wpakowała się na szalupę, po czym oderwała się od posągu ptaka z rogami, by wrócić na pokład statku. Zuva podążał tuż za nimi. Na O.O. Memory został powitany chłodno, choć gościnnie, przyniesiono mu jedzenia oraz wody, których odmówił, twierdząc, że nie potrzebuje pobierać pokarmu. Otrzymał własną, osobną kajutę, niedaleko kapitańskiej w razie gdyby czegoś potrzebował, odmówiono mu jednak dostępu do broni, co na szczęście przyjął spokojnie i wyrozumiale. Pakiemu wydawał się zbyt pewny siebie, gdy dowiadywał się o swoim zakazie, ale jak na razie rudzielec wolał tego nie komentować. Przyjęcie nowego członka załogi przeszło raczej gładko, a wydostawszy się z Zony Patung udali się we wskazanym przez niego kierunku.
Pierwsze dni mijały gładko, spokojnie, bez żadnych komplikacji od strony Zuvy ani załogi. Nawet największe rozrabiaki takie jak Eothar Atsume i Agrest trzymali się od kota z daleka, unikając w większości kontaktu, wiedząc, czym może on grozić. Szczęśliwie nie było to dla nich trudne, gdyż kosmiczna istota i tak wolała przesiadywać w swojej kajucie, wychodząc tylko okazjonalnie, by ustalić coś z kapitanem. Jednakże któregoś ranka Zuva nie pojawił się na śniadaniu, gdzie zawsze otrzymywał aktualizacje dotyczące obecnych postępów podróży. Paketenshika żywił nadzieję, że spotkają się później na pokładzie, jednak w miarę jak słońce zniżało się powoli do kresu swojej podróży po nieboskłonie, a kot wciąż nie zaszczycił towarzyszy wyprawy swoją obecnością, w sercu kapitania zasiało się skromne nasionko obawy. Nie miał pojęcia, co mogło stać się z przybyszem, żaden z pytanych wilków także nie miał żadnych poszlak co do samopoczucia obcego. Wreszcie rudzielec postanowił przerwać to niepokojące czekanie i sam odwiedził kajutę przydzieloną do różowego kota. Na szczęście nie okazała się pusta, Zuva siedział na koi w pozycji zupełnie ludzkiej, zupełnie na ten moment nie przypominając zwierzęcia, ale na jego twarzy malowało się zdenerwowanie. Wyglądał, jakby się czegoś bał i Paki nie mógł strzepnąć z siebie tego nieprzyjemnego uczucia. Zbliżył się ostrożnie do gościa na statku, stając tuż przed nim tak, by kot mógł na niego spojrzeć bez podnoszenia głowy.
– Coś się dzieje, towarzyszu?
– Obawiam się, że tak, kapitanie – padło w odpowiedzi. – Czuję nieprzyjemną aurę, która śledzi nas od jakiegoś czasu. Nie chciałbym krakać, ale odnoszę wrażenie, że jest to niezwykle potężna istota o złych zamiarach. Moim zdaniem powinniście postawić odpowiednią wartę.
– Oficer Naoru wyznacza wilki, które mają chronić nasz statek przed wrogimi obiektami. Porozmawiam z nim na ten temat. Czy macie może zastrzeżenia co do jakości podróży? Potrzebujecie czegoś? Pamiętajcie, że jesteście tutaj gościem i mi jako kapitanowi zależy na waszej wygodzie – zmienił temat, by odwrócić uwagę kota od dokuczliwych odczuć.
– Nie, kapitanie. Wszystko w porządku. Czasem co prawda przeszkadza mi hałas dookoła, jednak wiem, że nie da się tego uniknąć. Potrzebuję się tylko przyzwyczaić. Dziękuję za troskę.
Basior skinął głową, po czym wyszedł z kajuty różowego. Zastanawiał się głęboko nad posłyszanymi słowami, już teraz obmyślał wszelkie możliwe scenariusze, choć w duszy wiedział, że tak naprawdę nie jest w stanie nic poradzić jeśli okażą się prawdą. Co mogło się czaić w przestrzeni powietrznej, czego nie wykrywały radary Hyarina ani nie wypatrywały wprawne oczy odpowiednio przystosowanych wilków? Jeśli jest to faktycznie istota, musiała być nie z tego świata, nawet nie z tego wymiaru i nie było szans na pokonanie jej w konwencjonalny sposób. Z kolei o niekonwencjonalne sposoby trudno na podniebnym statku, jakim była O.O. Memory, nawet tak doskonale wyposażonym na każdą okazję. Teraz się okazuje, że jednak nie na każdą. Nawet kapitan musiał to przyznać, choć przyprawiało to jego serce o ból, a dusza spełnionego dowódcy kruszyła się niczym uschnięty liść. Nie mógł pozwolić, by ten liść pozbył się wody całkowicie, należało walczyć o swoje dziedzictwo.
Wszystko zaczęło się już kolejnego dnia, załoga została postawiona na nogi przez krzyk. Wrzask, który roznosił się po ścianach, przetrząsał istotami żywymi niczym sonar, bardzo chętnie wybuchłby wszystkim bębenki w uszach, o ile już nie zdążył tego niektórym zrobić w pierwszych chwilach swojego istnienia. Panika ogarnęła mieszkańców Oshun Oxtra Memory, wszyscy zabezpieczali statek, sprawdzali wszelkie przyrządy, czy może nie było w razie czego jakichś usterek, szykowali broń gdyby doszło do najgorszego możliwego scenariuszu. Bieganina nie pozwalała choćby na chwilę się zatrzymać, odetchnąć, rozejrzeć dookoła i poszukać logicznego wyjaśnienia całego tego bajzlu, ale ono nie było wcale potrzebne. Ptak jeszcze większy od galeonu, całkowicie czarny gorzej niż bezksiężycowa noc, pozbawiony znacznej części piór, przez co sylwetką bardziej przypominał kurczaka z rożna niż normalnego, żywego ptaka, wciąż jednak widocznie zdolny do latania właśnie zmierzał lotem niemal nurkującym w stronę okrętu. Ostrzał na nic się tu nie zdał, stworzenie nie reagowało na ból, leciało tylko wściekłe, że ktoś naruszył jego przestrzeń. Wilki zaczynały tracić nadzieję.
Wtem spod pokładu wyskoczył... wyleciał nie kto inny jak Zuva, lewitując tuż obok kapitana w pozycji bojowej, gotowy na nadchodzącą potyczkę. Ogon machał mu niczym bicz tak jak działo się to u zwykłych kotów, kiedy zaczynały się denerwować, dłonie o trzech palcach zacisnął w pięści, pysk wykrzywił grymas wściekłości. Paketenshika nie miał wątpliwości, że ptak jest tą samą istotą, o której wczoraj rozmawiali, a co więcej sposób, w jaki zachowywał się Zuva świadczył, że dobrze zna to stworzenie, być może nawet się kiedyś z nim spotkał, bo już teraz wiedział, co powinien robić.
– Kalmo! – ryknął do kruka głośniej niż można go było o to posądzić po jego rozmiarach. – Wynoś się stąd i daj mi kontynuować misję, bo inaczej spotkają cię konsekwencje!
Mniemana Kalma zaskrzeczała po raz kolejny, za nic robiąc sobie ostrzeżenia od strony kota. Wyciągnęła pazury do przodu, by złapać w nie nieszczęsny galeon, niezdolny do ucieczki w tak nagłej sytuacji. W odpowiedzi Zuva przygotował pomiędzy łapami elektryczną niebieską kulę energii, szykując się do uderzenia w przeciwnika. Nastąpił zamach. Ptak został rozerwany na tysiące kawałeczków, jednak jednocześnie rozniosła się fala powietrza, która naruszyła statkiem. Trzy wilki wypadły za burtę, nie złapawszy się na czas czegoś stabilnego. Jeden zdążył pochwycić linę, jednak nie była ona wystarczająco silna. Pod ciężarem wadery zaczęła pękać, nitki, z których była zbudowana, puszczały jedna po drugiej. Paketenshika nie zdążył się zastanowić nad tym, co robi. Chwycił nieszczęśniczkę na łapy, by wciągnąć ją z powrotem na pokład, choć jego mięśnie wcale nie były takie wytrzymałe, o czym szybko się przekonał. Poczuł, jak jego miękkie futro ślizga się po poręczy barierki, nie dając dlań żadnego oparcia. Nawet tylne nogi przejechały jak nóż po maśle. Po chwili kapitan spadał wraz z jednym z członków swojej załogi w przepaść, nie wierząc choćby jednym kawałkiem swojej duszy, że uda mu się to przeżyć.
Jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy nagle jego ciało uwięziła wielka bańka, znacznie spowalniając pęd spadania. Była miękka, niczym z gumy, a jednocześnie pozwalała na cyrkulację powietrza, co jeszcze bardziej zaskoczyło wilka. Czuł wiatr od strony łap, klepiący go w brzuch, ale pod żadnym pozorem już nie spadał. Gdy odważył się wreszcie rozejrzeć dookoła, zauważył że z pozostałymi ofiarami wypadku stało się to samo. Teraz opadali w nieregularnej formacji w dół, uwięzieni w gumowych bańkach, w towarzystwie swoim oraz wielkiego, różowego kota, który w pozycji, jakby udawał bociana odpoczywającego na łące, powoli zlatywał u ich boku. Czy nie mógł ich zabrać z powrotem na statek? Najwyraźniej nie. Być może jego moc mu na to nie pozwalała, albo był zbyt zmęczony po spotkaniu z Kalmą. W każdym razie uratował im życia i pozostawało być mu wdzięcznym.
Paki przyjrzał się wilkom, które wypadły z pokładu Oshun Oxtra Memory razem z nim. Oczywiście była tu Tiska, której próbował pomóc i tak sromotnie poległ, co nie powinno przydarzyć się przywódcy. Zauważył także Simone oraz Szkło. Łał, nie sądził, że akurat Szkło będzie jednym z pechowców. Ale kim był ostatni wilk? Był za daleko, żeby dokładnie mu się przyjrzeć. Gdyby rudzielec miał na kogoś stawiać, najpewniej byłaby to Domino. Tak jakieś znajome skrzydła miał ten wilk... A może była to Ashera? Kurde, czy naprawdę miał aż tak słaby wzrok? Musiał wreszcie odwiedzić Florę, to jest, o ile przeżyje obecną sytuację, w jakiej utknął. Na razie brak powietrza, który nie doskwierał na statku ze względu na specjalne urządzenia przystosowane do podróży podniebnej, właśnie zaczynał kraść świadomość wszystkim tu obecnym. Wkrótce wszyscy posnęli z nadzieją, że zdołają się jednak kiedyś obudzić.
Chwila ta nadeszła dużo szybciej, niż mogli się spodziewać. Ocknęli się na ziemi, otoczeni zieloną, wysoką trawą oraz ukorowanymi całą gamą różnego kształtu liści drzewami, szumiącymi sobie spokojnie na wietrze o wiele mniejszym niż hen tam wysoko w górze, na okręcie. Ułożeni w okrąg przez tą samą istotę, która obecnie chowała się przed słońcem pod jednym ze wspomnianym już drzew, a raczej w jego wnętrzu, wydrążonym wyraźnie dawno temu, choć nie wiadomo z jakiego powodu. Może była to katastrofa naturalna bądź po prostu choroba, kto wie. Żaden z tu obecnych nie był przecież botanikiem, nikt nie mógł stwierdzić, co stało się z tą rośliną wiele lat temu. Aczkolwiek z pewnością żałowali, że nie było też z nimi lekarza, który mógłby sprawdzić stan każdego wilka, który wypadł podczas ataku Kalmy za burtę. Kapitan Paketenshika był zmuszony postarać się na własną rękę ich zabezpieczyć. Rozejrzał się po rozbitkach, przy okazji upewniając się, że ostatni, biały Canis Lupus to była faktycznie Domino, teraz obecnie zbierająca się z miękkiego gruntu z niemałymi trudnościami, co właściwie udzielało się każdemu. Jedynymi zdolnymi do ruchu byli rudzielec oraz Tiska, a szczęśliwie się składało, że oboje mieli spore pojęcie o łowiectwie. Mogli wykarmić pozostałych, o ile uda im się cokolwiek złapać, co zdecydowanie będzie trudne w obecnym stanie. Może Zuva będzie miał siły im pomóc? Z jego mocą upolowanie jakiejś sarny czy kilku zajęcy nie powinno sprawić aż takiego kłopotu. Jednakże najpierw trzeba było poruszyć inną sprawę. Paki po kolei do każdego podchodził, pytając o dokładnie to samo.
– Jak się czujecie? Wszystko w porządku? Jesteście ranni? Czy ktoś tu jest ranny? – mówił głośno, tak by wszyscy go usłyszeli. – Jeżeli coś was boli, nie możecie poruszać którąś częścią ciała albo kręci wam się w głowie, natychmiast mi to zgłoście! Trzeba się wami zająć. Simone – zwrócił się do wadery, która miała problemy z oparciem się na jedną łapę. – Co się dzieje? Złamałaś sobie łapę?
– Nie... Przynajmniej myślę, że nie. Chyba ją po prostu skręciłam. Nic mi nie będzie, kapitanie. – Wadera wyprostowała się przed swoim kapitanem, ukrywając ból. Machnęła kilka razy łapą, żeby pokazać, a zapewne jednocześnie upewnić samą siebie, że nie jest złamana. – Mogę jednak was spowalniać podczas podróży. Nie chcę być problemem, więc proszę nie wahać się zostawić mnie z tyłu, jeśli będzie wymagać tego sytuacja.
– Nikogo nie zostawiamy – odpowiedział z naciskiem wychowanek lisów. – Wszyscy zostają ze mną, macie tkwić wzajemnie u swoich boków niczym żołnierze w armii. Znajdziemy sposób, by wrócić na pokład, wspólnie, jeden do jednego. I nie ma mowy, żeby było inaczej.
– Kapitanie, jeśli mogę... – tu odezwał się Szkło, który na statku nieraz pomagał z kompasem i dobrze znał się na kierunkach oraz na trasie lotu Oshun Oxtra Memory. – Jeśli dobrze poznaję punkty orientacyjne, kawałek stąd znajduje się punkt odbioru zapasów. Jeśli się tam udamy, będziemy mogli załatwić sobie szalupę, którą będziemy w stanie wrócić na O.O. Memory.
– Lub równie dobrze możemy z buta udać się w miejsce, gdzie czeka na mnie przyjaciel. I tak będzie to zaledwie maksymalnie tydzień drogi. Gdy już się z nim spotkam, jestem pewien, że on z chęcią wam pomoże wrócić na wasz statek.
Odezwanie się Zuvy, o obecności którego większość rozbitków zdążyła już poniekąd zapomnieć, była tak niespodziewana, że wilki podskoczyły w miejscu. Jego propozycja była... dziwna. Nietypowa. Żaden z nich nie pomyślałby, że obecny problem można rozwiązać w ten sposób. Chociaż z drugiej strony żaden też nie miał jak dotąd pojęcia, kim był przyjaciel Zuvy. Stworzenie z kosmosu nie chciało się dzielić tą informacją z nikim z załogi i jak dotąd nie wiedziano, czy jest to po prostu objawem braku zaufania, co było całkiem logiczne, czy może celowym ukrywaniem sekretu, by nagle wilki nie zmieniły zdania i nie stwierdziły, że jednak nie chcą pomagać różowemu kotu. Teraz dowiedzieli się jednej rzeczy, która jednak spowodowała jeszcze więcej pytań. Przyjaciel kota jest w stanie pomóc im wrócić na statek. Ale jak? Czy jest równie potężny, albo nawet potężniejszy niż Zuva? Czy są z tej samej rasy? Czy może są zupełnie inni? Na żadne z tych pytań przedziwna istota z pewnością nie zamierzała odpowiedzieć. Jednocześnie cieszyło to pozostałości załogi, jak i mocno martwiło, bo wraz z każdą domniemaną odpowiedzią pojawiały się kolejne, coraz bardziej przerażające pytania. Kapitan miał wrażenie, że kiedyś, w sumie już niedługo, będzie musiał przycisnąć kota i wymusić na nim tą skomplikowaną rozmowę. Nawet, jeśli nie będzie dla nikogo w żaden sposób prosta.
Wilki zebrały się standardowo w kupę, żeby omówić szczegóły obecnego planu. Musieli zastanowić się, czy przystaną na propozycję od Zuvy, co w ogóle zrobią w sytuacji, w jakiej na obecną chwilę utknęli, jakie mają opcje. Czy jest jakikolwiek sens wracać na O.O. Memory. Nie no, akurat tu zgadzali się wszyscy; choćby mieli przypłacić to życiem, wrócą na ukochany okręt, który w ich sercach od dawna stanowił dom. Ze smacznymi posiłkami Kary. Z kłótniami między Eotharem a Agrestem. Ze złośliwymi uwagami od strony Mundusa. Tak właśnie wyglądał w ich mniemaniu idealny własny kąt w wielkim, nieprzyjaznym świecie. Gdzie znali wszystkie twarze. Gdzie żadna deska nie miała przed nimi tajemnic. Było tylko to co znali. Co pokochali po tylu szalonych podróżach. Należało do tego wrócić, chociażby nawet z czystego sentymentu. No i oczywiście Paketenshika, jako kapitan po prostu musiał odnaleźć swój okręt, powrócić do ciężkich obowiązków, jakie na nim spoczywały. Inaczej jak miałby się nosić z dumą? Jak mógłby zachować swój honor oraz dobre imię? ...Jak spojrzałby komukolwiek w oczy? Pozostanie na ziemi dla niego w ogóle nie wchodziło w grę.
– Dobra, posłuchajcie, zrobimy tak. Tiska i ja udamy się na polowanie oraz poszukiwanie świeżej, zdatnej do picia wody. Wy w tym czasie odpoczniecie tutaj, na tej polanie, nie oddalając się od niej. Gdy wrócimy, jeśli coś znajdziemy, udamy się tam całą grupą. Jeśli nie, od razu udamy się w stronę, gdzie podobno ma zamieszkiwać ten cały przyjaciel Zuvy. Wszyscy zrozumieli?
– Aj aj, kapitanie.
Jak powiedzieli, tak zrobili. Tiska i Paketenshika udali się na poszukiwanie bezpiecznego źródła wody oraz być może jakiegoś pożywienia, z którego mogli zrobić zapasy na drogę. Szybko się jednak okazało, że tutejsze lasy były puste, wręcz niezamieszkałe przez jadalną zwierzynę, a jedyne zwierzęta, jakie mijali, były zbyt małe do zjedzenia. Nie przepływały też tu nigdzie żadne strumienie czy choćby małe rzeczki, z których szło by się napić. Rudzielec zarządził więc, że wrócą na polanę i jednak wyruszą w podróż bez przygotowania. Im wcześniej wyruszali, tym więcej energii mieli w zanadrzu i mogli sobie pozwolić na dalszą wędrówkę, przynajmniej w pierwszych kilku dniach. Mniej więcej takie było teoretyczne założenie, nikt nie miał pojęcia, jak będzie wyglądać to w praktyce. Bo choć nikt się nie przyznawał, wszyscy panicznie bali się tego, co może ich spotkać tu, na dole, na twardej, nieskończonej ziemi. Od lat nie odwiedzili tego miejsca, wszystkie zapasy, wszystkie nowinki przynosił mały kuter w punktach odbioru zapasów. Jeśli ktoś chciał dołączyć lub odejść, korzystał z szalup będących wyposażeniem galeonu. O.O. Memory od swojego startu wiele lat temu, jeszcze zanim Paketenshika objął przywództwo, zanim na załogę zebrały się praktycznie same wilki, jedynie z towarzystwem lisa, czaplowatego ptaka oraz białej puchatej kulki o nieznanym gatunku, zwanej przez wszystkich Puchło, jeszcze ani razu nie wylądowała. Wszelkie awarie naprawiało się pod niebem, paliwem było światło słoneczne, które jak dotąd zawsze starczyło na 24 godziny ruchu, wraz z zapasem na nocne dryfowanie. Większość załogi już zapomniała, jak to jest mieć łapy ubrudzone żwirem, jak trawa potrafi łaskotać w stópki, jak brzmią drzewa poruszające się na wietrze. Teraz musieli sobie przypomnieć, a fakt ten przerażał ich bardziej od obecności kosmicznego kota na statku.
Wyruszywszy jeszcze tego samego dnia, by noc nie zastała ich zbyt szybko, wilki w towarzystwie pozaziemskiej kreatury przemierzały zielony las, który dość szybko zmienił się w ośnieżone stepy. Nikt nie kwestionował tej logiki, nikt przecież nie był pewien, jak powinien zachowywać się klimat. Tylko Szkło coś mruczał, że nie pasuje mu ta nagła zmiana, jednak w żaden sposób nie wyraził jakiegoś konkretnego niepokoju. Należało iść, nieważne, czy trawy, czy śnieg, czy choćby jezioro miało się nagle przed nimi pojawić i musieli je przepłynąć. Nic z tego ich nie obchodziło. Pojawił się tylko jeden instynkt, tłumiący każdy inny - iść do przodu.
Przez dwa kolejne dni brnęli w śniegu, dając sobie codziennie maksymalnie półtora godziny przerwy, by Paki i Tiska mieli czas i szansę coś upolować dla reszty. Udało im się jak dotąd upolować jelenia, który był pełny ociekającej krwi i surowego mięsa, nieprzyjemnie się go gryzło, sporo się też namęczyli w ogóle rozrywając kawałki, gdyż żadne z nich nie miało noża albo chociażby scyzoryka. A jednak to dzikie, surowe zwierzę im smakowało, byli w stanie bez problemu połknąć to, co dostali i żadne nie było pewne, czy wynikało to z głodu, czy może jednak nie zapomnieli o swojej pierwotnej, dzikiej naturze, jaka dotyczyła ich przez zostaniem marynarzami. Ze zwierzęcia pozostały tylko niejadalne części, takie jak kości, wątroba i mózg. Dodatkowo podczas całego tego "spaceru", wbrew pozorom Simone zaczynała czuć się coraz lepiej i choć wciąż utykała na skręconą przy wypadnięciu ze statku nogę, była w stanie bez problemu nadążać za resztą grupy tak długo, jak nie wyciągali oni kroków za bardzo. Dla większości było to zadowalające tempo, jedynie Zuva zdawał się niecierpliwić, że zajmuje im to dłużej, niż się spodziewał, ale gdy Paki wypomniał mu, dlaczego idzie to tak wolno, i że kot powinien zrozumieć sytuację ziemskich towarzyszy, różowy więcej nie odważył się odezwać.
Podczas zimnej, bezchmurnej nocy, kapitan nie był w stanie zasnąć. Obserwował gwiazdy, przyglądał się ich migotaniu, słuchał ich wesołego, skrzypiącego śpiewu, jednocześnie wspominając dawne, dziecięce czasy. Zazwyczaj o nich nie myślał, ale przebywanie na ziemi przywróciło mu wspomnienia, zarówno te szczęśliwe, jak i te smutniejsze, wszystkie zaś opowiadały tylko o jednym. O jego życiu na stałym lądzie, o dziecięcym szczęściu, jakie kiedyś bezsprzecznie mu się należało. Teraz tego nie było. Nie było wspólnych rozmów, głupkowatych, wrednych żartów, podgryzania się nawzajem. Głos profesjonalności siedzący w głowie niczym jakiś pasożyt, maska nałożona wraz z przyjęciem stanowiska kapitania, nie pozwalały na to. Nieważne, jak bardzo Paki pragnął wrócić do swojego prawdziwego ja, jego umysł trzymały usilnie kraty. Oczywiście, mógł je otworzyć w każdym momencie. Ale tego nie chciał. Wspominając zabawy ze swoją siostrą Skinterifiri, wspinaczki na drzewa teoretycznie niedostępne dla rodziny psowatych, liskowanie Bogu winnych lisów z adopcyjnej rodziny, wiedział, że nigdy nie będzie w stanie do tego wrócić. To bolało. Ale takie było życie i nie mógł powstrzymać biegu, jaki wybrała ta olbrzymia, przeogromna rzeka zwana Czasem.
Nazajutrz wędrówka przez śniegi zimowej pustyni nie wyróżniała się niczym szczególnym. Brnęli w swoim niezmienionym tempie, wymieniając się tylko okazjonalnie słowami. Oszczędzali oddech oraz energię. Skupiali się na ścieżce, jaką niezmordowanie wydreptywał ich kapitan. Zuva lewitował na zmianę po lewej i po prawej stronie korowodu, czasem wyleciał gdzieś do przodu sprawdzić niepokojąco wyglądający teren (nawet jeśli dla wilków niczym się on nie różnił od całej reszty krajobrazu), zdarzało mu się zostawać nieco bardziej z tyłu. Nikt nie przypuszczał, że z tej nicości otoczonej wystającymi czubkami gór nagle zdoła wyłonić się olbrzymie stworzenie, o wiele większe niż to, co kiedykolwiek widzieli. I zdecydowanie nie było nastawione do podróżników przyjaźnie. Gigantyczny wilk o białej sierści, której zapewne zawdzięczał swój doskonały kamuflaż, zawarczał na przybyszy, odsłaniając rząd białych, ostrych zębów. Jego czerwone oczy schowane częściowo za grzywką błyszczały złowieszczo, wyrażając chęć pożarcia istot, które tak bezczelnie odważyły się wejść na tereny basiora.
– To Duch... – wyszeptała niemniej przerażona od reszty Domino. – Czytałam o nim w książkach w bibliotece okrętowej. Zdarzyło mu się skakać do okrętów solarnych i je niszczyć, przy okazji pożerając całą załogę. Jesteśmy martwi...
– Odrobinę zaufania, przyjaciółko – odezwał się Zuva, od razu wylatując na przód korowodu.
Przygotował w łapach kulę światła, tą samą, którą wykorzystał przeciwko Kalmie. Tym razem jednak była ona większa. Dużo większa. Posłał ją prosto w rozwartą paszczę Ducha, który właśnie szykował się do pochłonięcia stawiającego się mu kota. Nastąpiły stłumione fajerwerki. Potwór zapalił się od środka, jego ciało pokryły kolorowe płomienie, a trwało to tak szybko, że basior nie zdążył nawet zareagować na ból. W ciągu kilku sekund było już po wszystkim, załoga była bezpieczna, ich dziwaczny towarzysz opadł na śnieg, dysząc ciężko. Tylko Paketenshika odważył się do niego podejść po wydarzeniu, jakiego byli niestety świadkami.
– Wszystko w porządku? Możesz iść dalej?
– Nie. Ale nie jest to już konieczne. Spójrzcie.
Rudzielec podniósł wzrok zgodnie z poleceniem. Spośród kolorowych iskierek wyłoniła się zupełnie inna od stojącego tu przed chwilą stwora istota. Wyglądała zupełnie jak człowiek, przynajmniej z ogólnego kształtu, gdyż jej skóra była jaskrawo niebieska, a twarz stroiły barwne, małe piórka, otaczające ją niczym ramka. Na strój istoty składała się niezwykle długa suknia o białej barwie, wyraźnie pokazująca jędrne, kobiece kształty oraz subtelnie odsłaniająca jedną ze zgrabnych, smukłych nóg. Gdyby ktoś z tu obecnych był człowiekiem, z pewnością uważałby tą kobietę za niezwykle atrakcyjną. Jednak ponieważ było im bliżej do zwierząt, wydawała im się po prostu ładna. Nic więcej.
Lewitowała nad ziemią w podobny sposób, co Zuva, choć z o wiele większą gracją. Wyglądała jak królowa, bądź ktoś inny wysokiego statusu, z tej racji rozbitkowie z O.O. Memory pokłonili się jej nisko, chcąc okazać szacunek. Pierwszy odezwał się oczywiście kapitan w celu zachowania zasad dobrego wychowania względem tak urokliwej panny. Nie chciał jej urazić, więc miał nadzieję, że nie obrazi się za to, że odezwał się również w imieniu jej przyjaciela. Ale to mimo wszystko pozostawało tylko marną nadzieją, zwiewną niczym dym na wietrze czy firanka w oknie.
– Witajcie, pani. Przybywamy w naturze pokojowej, jesteśmy towarzyszami twojego przyjaciela.
– Tak, widzę – przerwała, a jej głos był też surowy, co władczy i dość nieprzyjemny dla ucha. Odzywała się ustami, jednak jednocześnie była niezwykle głośnia, zdawało się wręcz, że krzyczała na obecne tutaj wilki. – I śmiem też zauważyć, że ze względu na waszą głupotę mój przyjaciel, o szlachetnym imieniu Zuva, jest osłabiony, u kresu swoich sił. Doprawdy, wy Ziemianie jesteście butną, durnowatą i idiotyczną rasą, która nie widzi dalej niż czubek własnego nosa. Myślicie, że wszystko wam się należy, że każda inna rasa jest na wasze usługi, jakbyście byli panami świata...
– Nie, Mewiari. Sam zaoferowałem im pomoc z Duchem, a właściwie rzuciłem się na Ducha bez pytania ich o zdanie. Nie są butni. Wręcz przeciwnie, to dobrzy przyjaciele. Cieszę się, że spotkałem ich po rozbiciu kapsuły – wtrącił się w jej słowa Zuva, który pomimo zmęczenia był w stanie podnieść się na nogi.
– Ach, rozumiem... W takim razie przepraszam za moje surowe słowa. Widzicie, jak dotąd jedyni Ziemianie, jakich spotykałam, byli wredni, rządzili się i pragnęli mnie wykorzystać do swoich własnych, samolubnych celów. Nie sądziłam, że spotkam kogoś... miłego. To ciekawa odmiana. Jak się nazywacie, czworonożny towarzyszu?
– Jestem kapitan Paketenshika, pani. A te wilki to moja załoga, a raczej ci, co wypadli z pokładu wraz ze mną podczas ataku Kalmy. Pragniemy wrócić na nasz statek, jednak postanowiliśmy postawić potrzeby Zuvy nad nasze własne – tu rudzielec podkoloryzował trochę wypowiedź, by pokazać się w lepszych barwach, jednak tak na dobrą sprawę nie mijało się to daleko z prawdą. Nie musieli przecież iść przez śnieżne pustkowie, narażając swoje zdrowie i życie. A jednak to zrobili. Niech kot będzie wdzięczny.
– Witajcie. Jestem Mewiari, pochodzę z tego samego świata, co Zuva. Jako rasa wyższa od jego jestem w stanie ruchem dłoni przywrócić was na wasz statek. Potraktujcie to jako podziękowanie za wasze poświęcenie. Czy przyjmujecie taką formę nagrody?
– Jak najbardziej, pani. Będziemy przeszczęśliwi, jeśli pozwolisz nam wrócić do domu. Co mamy zrobić, by dokonała się wasza wola?
– Zamknijcie oczy, moi drodzy. Odeślę was jak za dotknięciem magicznej różdżki. Czy raczej, dłoni. – Uśmiechnęła się na swój własny, niezwykle udany żart. Zapewne nauczyła się ich tu, na Ziemi. – Przyszykujcie się do powrotu do domu.
Posłuchali jej rady, ustawiając się w równym rzędzie, jeden obok drugiego. Cieszyli się, że wrócą na pokład Oshun Oxtra Memory. Nastąpiło ostatnie pożegnanie z Zuvą. Paketenshika zamknął powieki, a kobieta położyła dłoń na jego oczach.
<KONIEC>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz