Wiatr wieje nosząc ze sobą suche, ostre, pustynne piaski. Słońce ogrzewa bezkresne połacie bezwodnego oceanu piachu. Jadąc przez środek pustyni możesz nie natknąć się na nic lub natknąć się na dającą nadzieję fatamorganę. Tym razem jednak jest zupełnie inaczej. W samym sercu pustyni Gobi rozlegle rozciągają się poustawiane w rządkach namioty. Wśród nich zobaczyć można zmęczonych podróżą lub walką żołnierzy. Krępi i niscy jak na Mongołów przystało, z twarzami opalonymi słońcem a skórą lepiącą się od potu i gładką od codziennie złuszczającego ją piasku.
Teraz, gdy słońce chyli się ku
zachodowi, a wiatr zwolnił by dać wytchnienie tymczasowym mieszkańcom tego
miejsca, można usłyszeć odgłosy radości poprzetykane pijackimi przekleństwami.
Przy ułożonych pod nocne ognisko kłodach, siedzi część wojska, którą
pozostawiono do pilnowania obozu i opiekowania się rannymi. Ich pozycja, choć
bezpieczniejsza, nie wywoływała w nich radości. Brak chwały i szacunku od
pobratymców był dla nich gorszy niż śmierć na polu walki. Pozostała im więc
tylko nadzieja, że już niedługo wyruszą w stronę południowej granicy, aby poóc w podbiciu chińskiego państwa Jin.
- Podobno niedługo ma do nas
przyjechać Cirigis – chan. – powiedział jeden z wyższych rangą, dopijając
trunek z dzbana. Pomruk niezadowolenia przeleciał po większości zebranych.
Jedynie trójka młodych żołnierzy uśmiechnęła się radośnie na tą wieść i
spojrzało z zainteresowaniem na dowódcę.
- Jaki on jest!? – zapytał szybko
jeden z nich, nie zwracając uwagi na wywracających oczami kolegów.
- Kolejni, zakochani. – zaśmiał
się ktoś obok niego.
- No, wiadomo już kto znajdzie
się w jej łożu tym razem. – tym razem śmiech przeszedł salwą po wszystkich
zebranych.
- Zaraz… jej? – można było
usłyszeć zdziwienie w głosie młodziaka.
- Cisza panowie… - zagroził
niskim głosem dowódca. – Każdy z nas był na tym etapie i przeżył to samo. –
mężczyzna spojrzał na młodszego żołnierza i jego kolegów. - Cirigis – chan jest
piękna, silna, niezależna… i dostaje to co chce. Prędzej czy później traficie
do jej namiotu, pewnie razem z kilkoma pielęgniarkami. Z resztą macie dobre
twarze. Nie tak paskudne jak większość tu zebranych. – kolejny pomruk
dezaprobaty przebiegł wokół ogniska. Wszyscy jednak słuchali dowódcy z
szacunkiem i pomimo zabawnych uwag i narzekań, złego słowa powiedzieć o nim nie
mogli.
- Zaraz, zaraz. To nasz chan jest
kobietą? – młodzi żołnierze popatrzyli po sobie z szeroko otwartymi oczami. Ich
zdziwienie szybko jednak przerodziło się w ekscytację, na myśl o przygodnej
nocy z samym władcą.
- Tak, choć nie jest to popularna
widza. Cirigis – chan raczej tego nie rozgłasza, woli nie użerać się z brakiem
szacunku wrogów.
- To wyjaśnia brak przydomku
chanum… Właściwie skąd to wszystko wiecie, czy w takim razie nie powinna być to
tajemnica nawet dla nas?
- Nasz dowódca jest jej głównym
kochankiem! – krzyknął ktoś po drugiej stronie zaczynającego się palić ogniska.
Jeden z żołnierzy siedział przy ogniu, rozpalając je lecz nie z powodu spadającej
temperatury. Słońce już skryło się za horyzontem, po zniknięciu ostatniej łuny
światła z nieba, ogień będzie jedynym jego źródłem, nie licząc skrytego za
chmurami księżyca.
- A co z tymi opowieściami o
spładzaniu siódemki dzieci jednej nocy?
- Podkoloryzowane… choć po jej
wizycie zawsze przynajmniej dwie nasze lekarki są w ciąży, nigdy jednak nie
wiadomo który z nas jest ojcem. – cichy śmiech przeszedł niczym oceaniczna
fala, zmieniając się pod koniec w pełne żenady odgłosy. Kiedy atmosfera zaczyna robić się gęsta, dwóch utalentowanych Mongołów sięga po swoje instrumenty. Z
cuur i igli zaczyna wydobywać się muzyka. Z początku delikatna i wolna jednak
po kilku chwilach każdy żołnierz siedzący w pobliżu ogniska, tańczył do
skocznej, wpadającej w ucho melodii. Dzbany zawierające spirytus walały się po
piaszczystej ziemi, zaraz po dokończeniu ich zawartości. Śmiech, muzyka, wódka
i głośne stąpanie wstawionych żołnierzy niosło się po bezkresnej pustyni budząc
wszelkie formy życia na niej żyjące. Zwykle tak spokojna i cicha, dzisiaj
wzburzona, głośna i nieznośnie żywa. Jednak pomimo głośnych intruzów, pustynia
wiedziała, że to jedynie dopiero początek. A impreza pijanych żołnierzy w samym
jej sercu, była jedynie ciszą przed burzą.
---
Wczesnym rankiem, gdy słońce
ledwo wychylało swoje złote ślepia zza horyzontu, w pobliżu wojskowych namiotów
pojawia się coś nowego. A może raczej… pojawił się ktoś nowy. Ktoś kto gna niepowstrzymany przez nikogo i nic na świecie. Kogo siła jest jak dotąd niezwyciężona.
Siła ta, niesiona na barkach dzielnych wojaków, wzrastała z każdą wygraną i
podbojem. Nie zważając więc na nic, gnała szybciej niż pustynny wiatr, szybciej
niż wschodzące słońce, by powitać swoich poddanych, dziękując im za oddanie i
siłę, którą dzięki nim zyskała i jeszcze zyska. Zbliżała się już do miejsca docelowego, w
którym nikt nie był jeszcze gotowy na jej przybycie. Puste dzbany po trunkach
walają się wśród leżących, nieprzytomnych ciał, przyprószonych poruszającym się
na wietrze piaskiem. Tylko część z imprezujących była w stanie dotrzeć do
swoich namiotów i spokojnie dopełnić nocy na swoich posłaniach. Większość z braku
sił i koncentracji, zaległa obok dogasającego ogniska i kończących się dźwięków
muzyki. Jeden z młodych żołnierzy podniósł lekko skacowaną głowę, a gdy ujrzał
mały, zbliżający się punkt na linii horyzontu, wokół którego wzbijały się kłęby
piaskowego dymu, już wiedział kto nadciąga.
- Wstawajcie. – powiedział zachrypnięty,
a gdy towarzysze nie zareagowali, odkaszlną by uwolnić się od chrypki, po czym
krzyknął. – To ona! CIRIGIS – CHAN!
Wśród namiotów zawrzało.
Gorączkowe sprzątanie, doprowadzanie munduru do porządku i stwarzanie pozoru
trzeźwości. W końcu każdy wiedział co oznacza jej powrót. Wraz z nią tysiące
żołnierzy wróci z podboju, a ich powrót da szansę na chwałę tym, którzy zostali
pozostawieniu w tyle. To była ich szansa by przysłużyć się swojemu kraju oraz
swojej władczyni, która wiedziona zwycięską passą, każe im pognać dalej. Poprowadzi
ich na następne ziemie, by sięgnąć po tak długo wyczekiwaną przez nią władzę. Nie
minęło dużo czasu nim Cirigis-chan stanęła wśród swoich poczciwych wojaków,
dumnie wypinając pierś, patrząc na nich z grzbietu swego rumaka. Patrzyła na
szacunek i przerażenie na twarzach żołnierzy i napawała się tym. Żaden z nich nie
był w stanie jej odmówić, a dziś w nocy, zabawi się z każdym, którego wskaże.
Choć czuła, że wszyscy byli dla niej tylko pionkami w tej zabójczej grze i
większość z nich nigdy już nie wróci do swoich domów… to bez pionków nie ma
gry, nieprawdaż? Dbała więc o nich, szerzyła historie, które częściowo
prawdziwe, częściowo nie, ale docierały do ich uszu dając to czego pragnęli.
Silnego, niezwyciężonego i śmiejącego się ze swoich wrogów władcy.
- Huh! Hah! Huh! Hah! –
zabrzmiało z gardeł żołnierzy czekających na jej ruch. Ona zgrabnie zsiadła z
konia, chwyciła podany jej dzban z wódką i wypiła do dna jednym duszkiem.
- Cirigis-chan! – krzyknęli. A
ona wiedziała, że teraz gdy już podbiła państwo Jin… każda kolejna granica
stanie przed nią i jej wojskiej otworem. Bowiem jej historia się
dopiero zaczyna i wierzyła, że niejedna pieśń powstanie, by uczcić jej życie
tak bardzo ważne dla historii świata.
- Dalej bracia! Pijcie bracia!
Walczcie bracia! Do upadłego! Aby tylko wódki nie zabrakło, ponieważ jesteśmy
Mongołowie I tylko sam diabeł może nas wcześniej wziąć! – krzyknęła, a jej głos
odbił się od horyzontu i rozgrzmiał na całej pustyni Gobi, zwiastując to… o
czym pustynia już bardzo dobrze wiedziała. Burzę piaskową większą niż ktokolwiek,
kiedykolwiek zobaczy.
KONIEC, a może dopiero początek?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz