niedziela, 28 lutego 2021

Od Kali - "Campo di Fiori*" Opowiadanie konkursowe

...Czyli krótka opowieść o wolności i o zniewoleniu.

Na podstawie piosenki:
Kuban Cossacks -  Ой ти, Галю/Young Halya

Zasłona ciemności opadała na pradawny las niczym morska fala równająca bezlitośnie morskie wybrzeże, pozbawiając je najmniejszego wspomnienia o odciskach łap, jakie zdążyły przewinąć się dziesiątkami w tym miejscu podczas trwania niewiarygodnie prawie długiego, czerwcowego dnia. Spalona czerwonym słońcem kraina stygła powoli, wysyłając do rozciągniętego w górze, ciemnego jak gagat nieba ulotne wiadomości na białych strużkach mgły, lżejszych od dymu i piękniejszych od jedwabnych nici.
Z każdym kolejnym krokiem, lekkim jak stąpanie wyćwiczonej latami żmudnej praktyki baletnicy albo najznakomitszego szpiega, jaki stawiała po wydeptanych ścieżkach, coraz bardziej pozwalała zatracić się sobie we wrażeniu, że tylko ona jedna pozostała na tym świecie; tylko ona jedna, w przytłaczającej, a jednak na swój sposób przyjemnej, a co ważniejsze nie całkiem pozbawionej znaczenia samotności doświadczała smaku wszystkich kolorów białej prawie nocy, niczym święta kapłanka poświęcając swoje ziemskie dni na wysłuchiwanie śpiewu nieomylnej nigdy natury.
Nawet wiatr nie przemykał tej nocy po lesie, pewnie jak tylko on miał w zwyczaju. Cały ślad ukrytego o tej porze życia zdawał się zamknięty w pułapce żarzącego upału, tworząc na terenie lasu urywek nowej rzeczywistości; świat, do którego nie tak łatwo dostać by się było byle komu.
Błąkając się pomiędzy ukrytymi za mrokiem ścieżkami, szukała kwiatów, których bukietem mogłaby udekorować swoją jaskinię. Już od dzieciństwa potrafiła rozpoznać w sobie tę słabość do pięknych i czystych rzeczy, dlatego teraz, po długich miesiącach zimy bardziej niż kiedykolwiek pragnęła, by każdy świt i każdy wieczór koił ją dyskretnym zapachem nieskończonych pól i łąk, z jakich, zdawało jej się, składał się głównie ten odosobniony, ale na swój sposób nieskończony prawie świat, który znała od wczesnych miesięcy swojego nie tak długiego jeszcze życia.
Noc zdawała się do tego idealną, choć na pierwszy rzut oka nietypową porą. Jakkolwiek piękny zapach potrafiły nieść ze sobą kwiaty u schyłku wiosny, tak zbudzona nim żądza szybko narastała, budząc w waderze nieodparte pragnienie doświadczenia wszystkich bez wyjątku aspektów tego barwnego cudu natury. Nie bez znaczenia był także fakt, że zmysł węchu pozostawał z wilczycą przez prawie cały czas, a kolorowe obrazy musiała racjonować sobie miarą kolejnych nocy, co każdego kolejnego dnia zdawało się zaciągać w jej sumieniu rosnący dług jakiejś palącej niesprawiedliwości.
Bliżej niż do północy było jej już do godziny zaklęć, za którą stała nieuchronna perspektywa zmartwychwstania rozpalonego do białości słońca. Za materiałem obwiązanego wokół szyi szalu zdążyła złożyć już niemały bukiet lawendy, jakby od niechcenia bądź wręcz przeciwnie, z niewytłumaczalnej ambicji, która nie pozwalała od tak zaakceptować najzwyczajniejszej w świecie naturalnej prostoty, przeplatany pospolitymi o tej porze roku białym zawilcami oraz fiołkami o najbardziej dostojnej z barw. Była to na ten moment mieszanka zapachowa bardziej obfita i skomplikowana, niż mogłaby być potrzebna dla tak małego pomieszczenia, w jakim dane było pomieszkiwać młodej posłance, a mimo to wadera nie chciała wracać do domu, zbyt upojona słodkim zapachem rozkwitających o tej porze łąk i próżną nadzieją zobaczenia, jak niebo zapala się chociaż i pierwszymi barwami rodzącego się w tym czasie o tak wczesnej porze, tak okazałego świtu.
By zabić więc choć odrobinę czasu, kontynuowała swą wędrówkę po chaotycznej ścieżce leśnych kwiatów. Nie mogąc znaleźć dla swoich znalezisk żadnego lepszego miejsca, przysiadała co chwilę, wplatając kolejne pachnące świeżością rośliny w gruby wianek, nucąc przy tym najprostsze melodie, jakie mogła odnaleźć w swoim przenikniętym prozaiczną, brutalną rzeczywistością umyśle.
Kiedy skończyła pracę, kwiatowa korona imponowała zarówno rozmiarem, jak i obfitością barw. Rośliny, których użyła, zdawały się idealną kompozycją wszystkich barw tęczy, niemal piękniejszą, niż z największym trudem komponowane symfonie, jakie niekiedy docierały do niej z dalekiego świata. Młodej waderze zdawało się, przynajmniej w tym krótkim, przedrannym momencie, że najpiękniejsze klejnoty nie są w stanie zrównać się z tego rodzaju ozdobą.
Nic więc dziwnego, że kiedy do jej uszu dobiegło odległe szeptanie strumienia, natychmiast odpowiedziała na owo zaproszenie, przebiegając lekkim krokiem kolejne obszary rozkwitającego życiem lasu. Znalazłszy się nad delikatną tarczą srebrnego lustra, które mieściło w sobie cały przepych bezchmurnego, północnego nieba, a które rozbite mogło zostać nawet i przez pojedyncze tchnienie, przysiadła w milczeniu, wpatrując się przez chwilę w wierne odwzorowanie jej małego świata.
Jakie to dziwne uczucie! Wszystko, co widziała w niestabilnym odbiciu rzeki, wydawało się zupełnie obce, jakby naprawdę wyciągnięte zostało z postronnego, chociaż na wskroś bliskiego świata; świata takiego, które zawsze pozostaje na proste wyciągnięcie łapy, a jednak ukryty został umiejętnie przed smutną codziennością.
Wadera nie nawykła do tego, by przypatrywać się sobie szczególnie często. Kiedy miała sprawą ulotnego błogosławieństwa możliwość zerkania, jak inni, na ten ogromny świat, zazwyczaj wolała wykorzystać dany jej czas na bezmyślną nawet obserwację mieniących się daleko na niebie gwiazd. Ostatnim, czym w takich ulotnych, bliskich ekstazie momentach miała ochotę się zajmować, była kwestia tak niepojęcie bliska surowej, chłodnej ziemi, jaką był jej własny wygląd fizyczny.
W ostateczności, czego by nie robiła, każdego ranka i tak przyjdzie jej raz jeszcze ukryć przed światem swoją prawdziwą twarz.
Jakkolwiek słuszne nie byłyby tego rodzaju argumenty, prędzej czy później w życiu tak młodej wadery wychyli się moment, w którym wszelkiego rodzaju filozofie stracą na znaczeniu w starciu z prostymi, ale jakże istotnymi namiętnościami spragnionego życia serca; dlatego zapomniawszy o całym świecie, na cienkiej granicy między letnią nocą a kolorowym świtem, stała nad strumieniem bez ruchu, w milczeniu przypatrując się swojemu udekorowanemu kwiatami obliczu. I, z pewnością, mogła to być wyłącznie chwila zachwytu nad barwami długiego lata, ale wadera była w stanie odnaleźć w sercu delikatne odbicie radosnej dumy, które było dla niej z jednej strony tak obce i nieznane, a z drugiej w pewien sposób nadzwyczaj satysfakcjonujące.
W pewnym momencie, jak gdyby w tej krótkiej chwili zapomnienia zdążyła przekroczyć jakąś niewypowiedzianą, ale najwidoczniej z punktu widzenia kosmologii niesamowicie istotną granicę, jej własny obraz na spowolnionej upałem wodzie zburzyły czyjeś kroki. Kali odwróciła się, pokładając całą swą wolę w tak bezwolnym, że prawie bezistotnym odruchu, a potem cofnęła się, widząc jak ukryte między drzewami cienie zaczynają napierać, w jednym momencie przypierając ją do muru.
Tyle że żadnego muru nie było, a wadera, zwiedziona własnymi obawami, wpadła po same łapy w przezroczystą, mokrą pułapkę. Pomimo początkowego, wyłącznie tylko wizualnego wrażenia, woda okazała się zaskakująco zimna, dlatego mimo usilnych starań waderze nie udało się utrzymać równowagi, w wyniki czego ostatecznie poniżej powierzchni znalazły się nie tylko jej łapy, ale całe, niezbyt imponujące zresztą rozmiarem ciało; wilczyca instynktownie wstrzymała gwałtownie oddech, zaciskając jednocześnie powieki, by zaraz, kiedy spanikowane serce zdążyło się choć trochę uspokoić, przebić się przez powierzchnie ze stłumionym krzykiem na ustach.
Dyszała jeszcze przez chwilę, próbując zebrać w jedną całość przebitki świata, na jaki wydostała się, wystawiając głowę ze strumienia. Z pewnością zaszła na nim jakaś wyraźna zmiana, bo, o ile pamiętała, chwilę wcześniej czuła się na nim całkowicie samotna. Teraz jednak stała przed nią grupa szarych, wyraźnie obdartych wilków; w milczących obliczach wytyczonych ostrymi rysami oraz w wytartych, wypłowiałych prawie oczach, w których jednak żartko odbijało się pogłosie jakiegoś zagubionego światła, wadera była w stanie dostrzec jakąś głęboką osobliwość, jakby rzeczywiście byli to przybysze zza drugiej strony.
– Hej – zaśmiał się jeden z wilków, śmiało wysuwając się na czele grupy, by podać zdezorientowanej waderze pomocną łapę. – Wszystko w porządku?
– W najlepszym – odpowiedziała posłanka, odtrącając gest uprzejmego nieznajomego, by ratować wianek, który zdążył w całym tym zamieszczaniu przechylić się znacznie na lewą stronę jej głowy, grożąc szybkim zniknięciem w wartkim nurcie rzeki. Kiedy tylko zdążyła poprawić nakrycie głowy, strużki chłodnej wody spłynęły z poturbowanej wiązanki wprost do oczu wilczycy, przeradzając jej niezręczny tylko dotąd uśmiech w krótki, ale szczerzy chichot. Zgrabnych ruchem wyskoczyła ze strumienia, strzepując z siebie krople wody, od której chłodu zaczęła już drżeć nieznacznie. Spod mokrej grzywki zerkała na - zyskała teraz absolutną pewność - pięcioosobową grupę.
– Nie musisz się bać – odezwał się ten sam wilk, który chwilę temu zaoferował jej pomoc, a którego Kali zdążyła ochrzcić już w swojej głowie przywódcą grupy. – Przechodziliśmy obok i usłyszeliśmy, jak śpiewasz.
– Jak... śpiewam? – powtórzyła nieśmiało i chyba nie do końca świadomie, jakby zimna kąpiel zdołała wywołać w niej nagły szok. Potrząsnęła głową, zrywając się niespokojnie ze swojego miejsca. – Przepraszam, ale chyba muszę już iść.
– Poczekaj, noc jeszcze młoda – zaśmiał się przywódca, wilk o ciemnej, zwichrowanej sierści, w którą młoda wadera omal nie wpadła, kiedy ów osobnik szybkim, na wskroś zuchwałym ruchem zagrodził jej drogę. Wilczyca, przez chwilę sparaliżowana oszołomieniem, po krótkim namyśle zdecydowała się uznać to za żart. Przysiadła przed postawnym (choć może wydawał się taki tylko przez kontrast z niewysoką waderą), a jej cichy śmiech poniósł się po okrytym ciemnością lesie.
– Kim jesteście i co tutaj robicie? – odpowiedziała, jakby standardowa formułka z podręcznika dobrego stróża prawa była jedynym, co na ten moment przychodziło jej do głowy. Odbicie rozbawienia, jakie niosło się dalej w jej cichym, nerwowym głosie, mogło jednak jakkolwiek załagodzić siłę tego wyrażenia.
– Podróżujemy. – Kali dobiegł niski głos z głębszej części lasu, na którego dźwięk odwróciła spojrzenie od posągowego oblicza wysokiego wilka. Oparty o brzozę stał jeden z jego towarzyszy, krępy basior o popielatej sierści i oczach tak wyraziście brązowych, że, kiedy błyszczały w ciemnościach, zdawały się niekiedy przyjmować barwę szkarłatu świeżej krwi. Kręcone futro dobrze ukrywało blizny, jakimi naznaczone było nieimponujące szczególnie rozmiarem ciało wilka i chyba tylko nadzwyczajny wzrok posłanki był powodem, dla którego zdolna była dostrzec owe szramy, nie mówiąc już nawet o dzielącej ich odległości. Basior sprawiał wrażenie na wskroś znudzonego i zapewne to było powodem, dla którego bezpardonowo postanowił wtrącić się w rozmowę. Chociaż piekło wie, jakie obyczaje panują wśród tej grupy, pomyślała wadera. Już na pierwszy rzut oka wyglądają na obcych. – A jak z tobą?
Ze mną?, zdziwiła się wadera, która zdążyła już chyba na powrót zapomnieć, że w ogóle dotyczyła ją jakaś wymiana zdań z tą obdartą grupą.
– Mieszkam tutaj – odparła szybko. – Nazywam się Kali i, jeśli chcecie, będzie mi bardzo miło przedstawić was tutejszemu Alfie.
– Podejrzewaliśmy, że tak bogate ziemie nie mogą być niezamieszkane – zaśmiała się kolejna postać, wysuwając się z cienia na światło reflektorów. Był to wyraźnie młodszy od towarzyszy, chudy basior o sierści brązowej jak czysta ziemia i błyszczących słońcem oczach, które tworzyły z resztą jego ciała osobliwy, jaskrawy prawie kontrast. – Ale wizyta u Alfy nie będzie konieczna. – Znalazłszy wygodne miejsce w centrum zgromadzenia, przysiadł energicznie, unosząc wzrok do oceanu nieba. Jednocześnie zderzył ze sobą swoje przednie łapy, czyszcząc je jakby z warstw suchego kurzu. – Podejrzewamy, że nim na dobre wzejdzie słońce, zdążymy przekroczyć już granicę.
– Tak, możesz mieć rację – wadera przytaknęła cicho, nie mając bardziej błyskotliwych pomysłów na pociągnięcie rozmowy. – Nasze tereny nie są tak rozległe, na jakie mogą wyglądać.
– Hej, a może – głos wrócił do przywódcy grupy. Kali podniosła wzrok na wysokiego basiora, zauważając, że jego białe kły błyszczą teraz w przyjaznym uśmiechu. – Może chciałabyś zabrać się z nami?
– Zabrać? – Zdziwiona wadera rozwarła szerzej oczy. – Co masz na myśli?
– Cóż, jak to kolega Yasha zdążył napomknąć – wysoki basior spojrzał w kierunku opartego o drzewo, czerwonookiego towarzysza, na co tamten prychnął w odpowiedzi – nasza grupa obrała sobie za cel zwiedzenie świata. Nie mamy stałego domu i każdego dnia nocujemy gdzie indziej.
– Coś jak nomadowie? – spytała wadera. Jej duże oczy połyskiwały z ekscytacji.
– Dokładnie – zaśmiał się basior. – A ponieważ mamy dobre serca, pozwalamy czasem dołączyć do nas jakimś zbłąkanym duszom. Co ty na to?
Kali odniosła nagle dziwne wrażenie, że to wszystko jest tylko snem. Że wkrótce obudzi się w swojej niewielkiej jaskini, a wszystko to, wianek, grupa, propozycja, zniknie jak nietrwały obraz na wodzie.
Wszystko będzie tak, jak było zawsze.
Z jakiegoś powodu ta myśl napawała ją szczególnym przerażeniem.
– Nie daj się prosić – namawiał wesoło basior, widząc, że młoda wadera ma wyraźny problem z podjęciem decyzji. – Zaufaj nam, będzie ci u nas nawet lepiej niż u rodzonej mamy!
O, w to nie wątpię, uśmiechnęła się lekko, nie znajdując w sobie jednak dość odwagi, by wypowiedzieć te słowa na głos. Zamiast tego podniosła powoli spojrzenie na wilka o tak szczodrym, otwartym sercu i uchyliła usta, pozwalając, by słowa same opuściły jej ściśnięte emocjami gardło:
– Ja... chętnie. Chętnie się z wami zabiorę.
– No i wprost cudownie! – zawołał basior. – Panowie, powitajmy nową członkinię naszego stada!
W ciemności lasu poniosły się krótkie, ale niezwykle intensywne wiwaty i pogwizdywania. Kali poczuła, jak jej policzki płoną niewidocznym rumieńcem. Poprawiła swój wianek, ściągając go niżej na czoło, tak, by ukryć przed swoją nową rodziną wzruszenie, które w tak zdradliwy sposób odbijało się w jej jasnych oczach.
Droga mijała szybko, zupełnie jakby młodą waderę niosły skrzydła. Pomimo początkowych obaw nie miała problemów z nadążeniem za piątką basiorów, wręcz przeciwnie, zdawało jej się, że grupa robi wszystko, by jak najbardziej ułatwić jej zaklimatyzowanie się w nowej roli. Rozmawiali z nią otwarcie, jakby znali się od wieków, a przy tym słuchali tego, co miała do powiedzenia, bez wahania odpowiadając na każde z zadawanych pytań. Dbając o dobrą atmosferę, ten czy inny basior starał się wplatać co chwilę w swoje słowa jakiś żart, co, nawet jeśli nie zawsze wychodziło zabawnie, było niezaprzeczanie urocze.
 Szczególnie przyjazny pozostawał Vanya, ten burawy wilk, który zaproponował jej członkostwo. Jakby to na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za nową, nie odstępował wadery praktycznie na krok, a Kali cieszyła się, że została tak ciepło przyjęta.
– To chyba już tutaj! – zawołała entuzjastycznie, widząc jak w szarym świetle przedświtu zza przykrytego lasem horyzontu wyłaniać zaczynają się ostre szczyty pokaźnych gór.
Vanya rozejrzał się po ciemnej okolicy czujnym spojrzeniem dużych, żółtych oczu.
– Jesteś pewna? Mógłbym przysiąc, że od godziny krajobraz w ogóle się nie zmienia.
– Nasze granice są dosyć umowne – uśmiechnęła się wadera – chociaż las ciągle jest tym samym lasem, możesz mi wierzyć na słowo, przedostaliśmy się właśnie poza granicę Watahy Srebrnego Chabra.
– To świetnie – bury basior zaśmiał się anielsko. Kali zauważyła, że Vanya ma nadzwyczaj piękny, delikatny i wysoki głos i mogła tylko wyobrażać sobie, co basior był w stanie zdziałać podczas wieczorków z muzyką przy ognisku. – Nam akurat nie musisz tłumaczyć rzeczy takich, jak ciasnota granic. Wiedz, że znamy ten system na wskroś i najlepiej wiemy, jak wyzwolić się spod jego więzów.
– Och, naprawdę? – zaśmiała się wadera. Słowa Vanyi były tak piękne, że wzruszały ją prawie bardziej niż prawdziwa poezja. – Wiedz jednak, że muszę cię ostrzec. Chociaż wydostaliśmy się z terenów Watahy Srebrnego Chabra, wpadliśmy z wizytą prosto na tereny Srebrnych Jabłoni.
– Hej, Urmat, Stesha! – złotooki basior zawołał nagle donośnym głosem na swoich towarzyszy podróży, kompletnie ignorując ostrzeżenia i prośby młodej wadery. – To dobre miejsca na postój. Rozpakujcie zapasy!
– Jesteś tego pewny? – Wadera chwyciła łapę przywódcy, zerkając w jego drobne, złote oczy z prawie błagalną prośbą ukrytą w spojrzeniu. – Jak mówiłam, to nie są jeszcze niczyje tereny... Minie trochę czasu, nim zdołamy wydostać się na prawdziwą wolność.
– Kali – basior położył łapę na jej ramieniu – nie musimy się niczego bać. Nawet jeśli zyskamy niepożądane towarzystwo, jest nas przecież piątka. Właściwie z tobą nawet szóstka. Ktokolwiek by nam nie przeszkadzał, poradzimy sobie z nim.
– Chyba rzeczywiście masz rację. – Wadera obdarzyła basiora ciepłym, nad wyraz optymistycznym spojrzeniem. – Przepraszam.
Basior kiwnął jedynie głową na znak, że nie chowa żadnej urazy, po czym od razu zwrócił swoją uwagę z powrotem w stronę męskich towarzyszy. Urmat, basior najbardziej wyróżniający się spośród niepozornej grupy, o białej sierści i błękitnych, poszarzałych prawie oczach, wyciągnął z wysłużonej, skórzanej torby dwie wyraźnie napoczęte, brudne butelki z przezroczystym płynem. Grupa basiorów zebrała się wokół, z niecierpliwością czekając na swój przydział powszechnie uwielbianego napoju. Nawet letnie słońce zaczęło wyglądać powoli spoza horyzontu, jakby ono także nie chciało przegapić tak groteskowo prawie dostojnej chwili.
– Kali – do wadery zapatrzonej w ów osobliwy obrządek dotarł niespodziewanie znajomy głos. Odwróciła się, oplatając spojrzeniem wysokiego basiora, który zatrzymał się tuż przy jej boku. – Umiesz tańczyć? – zapytał, sięgając głęboko w jej rozwarte zdziwieniem oczy.
– Tańczyć? – Wilczyca spłonęła rumieńcem. – To chyba... zależy.
– Rozumiem. – Basior uśmiechnął się delikatne. – Stesha, zagraj nam coś! – zawołał do wilka o piekielnie prawie czarnej sierści, który akurat zajmował się jedną z butelek. Oddając ją z odbiciem żalu w ciemnych oczach stojącemu najbliżej bratu, wyciągnął z kieszeni skórzanej torby wysłużoną, pożeraną powoli rdzawym zębem czasu harmonijkę. Po czym, krzywiąc się nieznacznie, wygrywać zaczął na niej prostą, ale niezwykle radosną melodię.
Bury basior chwycił waderę za łapę, porywając ją w wir tańca po skąpanej w delikatnym, bielejącym blasku wczesnego poranka polance. Już po pierwszych taktach wadera porzuciła wszelkie wątpliwości i obawy kłębiące się w jej umyśle, pozwalając prowadzić się muzyce i każdemu z pięciu partnerów, którzy co chwilę wymieniali się nią po bratersku, zupełnie jak wcześniej robili to z butelką. Nawet pan od harmonijki miał swój moment, wdzięcznie obracając niewielką waderę jedną łapą, podczas gdy w drugiej trzymał instrument, próbując ze wszystkich sił utrzymać gnające tempo ludowej melodii. Cokolwiek by nie mówić, przybysze znali się na sztuce tańca, a Kali, wpleciona w rytm obrotów i dziarskich, wysokich podskoków, nawet mimo wyćwiczonej wojskowym szkoleniem wytrzymałości nie mogła powstrzymać zadyszki.
Odurzona emocjami, a może tylko światłem budzącego się na horyzoncie wczesnego, czerwcowego świtu, wadera spostrzegła nagle, że znajduje się twarzą w twarz z młodym przywódcą bandy. I im dłużej patrzyła, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że jest to przystojna twarz, o ostrych, wschodnich rysach i oczach, które swoją barwą prawie dorównywały rodzącemu się dopiero słońcu. Nie uciekła więc, kiedy twarz ta znalazła się nagle zupełnie blisko, co więcej, sama zbliżyła się jeszcze, drżąc w gorączkowym niepokoju, jakby bała się, że chwila ta może w jednej chwili zniknąć jak nadzwyczaj smutny sen.
Słodycz jego ust niemal od razu została przysłonięta poczuciem nieprzyjemnego ucisku na szyi; ktoś jednym stanowczym ruchem odciągnął waderę do tyłu, tak że straciwszy równowagę, uderzyła z impetem w smukły pień młodej sosny. Jęknęła boleśnie, lecz nim zdążyła jakkolwiek zareagować, poczuła, jak ucisk na szyi zaczyna gwałtownie napierać, niemal wytłaczając z jej płuc resztę powietrza. Nieprzytomnie położyła łapę na szyi, drżąc mimowolnie na konkluzję, jaką zaserwował jej jeden ze zmysłów.
To sznur. Gruby i szorstki, konopny sznur, na którym umocowany miała podarowany jej raz przez bliską osobę kompas, owinął się nagle ciasno wokół jej szyi, splatając ją gwałtownie ze szczupłym pieniem iglastego drzewa.
Wadera szarpnęła się niespokojnie. Głowę miała uniesioną do góry, a przez ciasnotę więzów nie mogła nią poruszyć; samo spojrzenie na zebraną przed nią grupę okazało się nad wyraz trudne, a co dopiero jakakolwiek próba przegryzienia okowy. Mogła jedynie drapać w panice szorstki sznur, chociaż i tak doskonale wiedziała, że wiele jej to nie pomoże. Oddychając głęboko, opuściła łapy, mrugając kilkukrotnie, by powstrzymać zbierające się w jej oczach łzy. Spokojnie, błagała samą siebie. To na pewno tylko nieporozumienie. To tylko kolejny żart, prawda?
– C-co... co się... – zaczęła, uśmiechając się szeroko przez zasłonę napierających łez. Nie dokończyła pytania, zaraz bowiem uciszyło ją nieprzyjemne, bolesne prawie drapnięcie, jakie poczuła na jednej z tylnych łap. Wykręcając głowę z realnym chyba ryzykiem skręcenia karku, zorientowała się, że ktoś rzucił jej pod nogi iglastą gałązkę; wadera załkała głośno, rozumiejąc już powoli koszmar swojego losu.
– Błagam was, nie żartujcie – wyszeptała błagalnie, broniąc bolesnego uśmiechu na swojej twarzy. Ponieważ jednak nikt nie kwapił się, by jej odpowiedzieć, przeklęła, unosząc oczy ku niebu, które właśnie zaczęło przybierać kolory czystego, porannego lazuru. Patrząc na świat, który w jej niezwykłych oczach mienił się mgłą, zapłakała, może jedynie ze względu na podrażnienie narządu wzroku zbyt jasnym światłem. Nie, żeby miałoby mieć to teraz jakiekolwiek znaczenie.
Zawyła, bo wszystkie słowa ugrzęzły jej głęboko w gardle. Zawyła boleśnie, z początku nieśmiało i na wskroś rozpaczliwie, szybko jednak podniosła głos, czując, jak kolejne fragmenty drewna lądują pod jej łapami.
Nikt jej nie usłyszy. Była zbyt daleko od domu.
Ostatkiem sił szarpnęła się niespokojnie, płacąc za to potężnym bólem przebiegającym płynnie po jej kręgach szyjnych, jakby były one tylko strunowym instrumentem w rękach utalentowanego artysty. Chociaż przypłaciła za to nadzwyczaj niewygodną ceną, przynajmniej mogła teraz patrzeć w oczy grupy i widzieć dokładnie, jak jeden z jej członków wyciąga piękną, metalową zapalniczkę. Przedmiot pobłyskiwał w świetle rodzącego się w oddali świtu oraz płomienia, który zbudzony zdecydowanym naciskiem silnej łapy, unosił się nad nią, tańcząc w sposób niemal identyczny do tego, jak jeszcze chwilę wcześniej robiła to brązowa wadera.
Nie mówiła już niczego. W milczeniu patrzyła, jak wilk rzuca niedbale przedmiot na stos liści i gałęzi zebranych u jej stóp, uwalniając w powietrze grube strugi dymu. Jak mogła cokolwiek powiedzieć? Czuła się teraz do reszty samotna. Nie mogła znaleźć w wilczym języku ani jednego wyrazu, którym mogłaby pożegnać współbraci, którzy przecież zostaną na tym świecie na chociaż jeszcze jedną, cenną jak diamenty dobę. Chwilę zostaną, poczekają, aż zniknie w pożarze, a potem powitają nowy dzień, tak jak robili to od lat.
Przejęta nagłym, refleksyjnym prawie wzruszeniem w połączeniu z napierającą paniką, załkała, w przerażeniu, a może jedynie w geście zrezygnowania i akceptacji unosząc wzrok ku niebu.
Czy taka jest cena wolności? Czy taką cenę płaci się za pragnienie zwiedzenia odrobiny świata?

Zastanawiałam się, co ujrzysz, gdy spojrzysz na ten świat z lotu ptaka?
Chciałam iść gdzieś daleko stąd.

Zroszone poranną rosą, kwitnące jeszcze w większości gałęzie u jej stóp nie chciały się dobrze palić, podobnie jak wilgotna kora brzozy, która w litościwym prawie geście odtrącała wymierzone ku waderze płomienie. Specyficzny zapach mokrego drewna uspokajał nawet trochę niespokojne serce wilczycy. Pachniał domem. Pachniał ścieżkami, które dobrze znała i przepełnionymi szczęściem nocami. Pachniał... wolnością? Wolność to za duże słowo. Całe życie potrafiła tylko ją sławić, nie poznawszy nawet jej prawdziwego znaczenia. Teraz, kiedy stanęła nieuchronnie przed śmiercią, wciąż nie wiedziała.
Zapach dymu szybko przybierał na sile. Wkrótce stłumił do reszty woń lasu, jak i czystość myśli, jaką do tej pory potrafiła zachować wadera. Odór wzbudził w niej silne odruchy wymiotne, przeplatane dławiącym kaszlem. Serce wilczycy zaczynało gwałtownie słabnąć.

Od dziecka zawsze śniłam, co może być końcem tego niezmierzonego świata.
Coś, co mogłoby przekraczać wszystkie moje życzenia i zaskoczyć mnie swoim absurdem

Podróżnicy tymczasem siedzieli i pili, znalazłszy ponowną drogę do dwóch wypełnionych alkoholem butelek. Jakże podły był to widok dla wadery, która pomimo narastających trudności, wydzierała się ciągle zza zasłony dymu, błagając o ratunek.

Ceną za marzenia o wolności jest chłodne łoże z ziemi.

Jeden z zebranych wpadł nagle na genialny pomysł, by oblać krzyczącą waderę wódką. Niewiele miało to jednak wspólnego z aktem miłosierdzia, bowiem jedynie pojedyncze krople znalazły drogę do ust wilczycy. Reszta jej ciała, podobnież jak podpałka rzucona u podnóża sosny, ledwo posmakowawszy wybornego napoju, zapłonęła jak pochodnia, dostarczając nareszcie odrobinę rozrywki pijanej, na wskroś znudzonej zgrai.
Wadera wrzasnęła, czując pieczenie w oczach, zanim jednak zdążyła się z nim jakkolwiek uporać, ból rozdmuchał się do agonicznych rozmiarów. Ostatnie krzyki wilczycy wypłoszyły jednocześnie wszystkie ptaki, jakie pozostały jeszcze w objętym świtem zagajniku. Tego poranka skowronki nie śpiewały, przynajmniej nie dla niej.

Czasem zapożyczamy sobie statuetkę Boga, kiedy sprawiedliwość ukazuje swoje kły.
I jak piekielnie było wewnątrz tej klatki, tak samo jest na zewnątrz.




Wbrew wszelkim zapowiedziom dnia poprzedniego, aktualna data odznaczyła się w kalendarzu jako dzień nadzwyczaj ponury. Intensywny blask słońca studziła napierająca w powietrzu wilgoć, a zabarwione niespokojną szarością obłoki przebiegały raz po raz po późno popołudniowym niebie, dając zmęczonemu światu nadzieję na orzeźwiające opady deszczu.
Po przesączonej nagłą ciemnością ciężkiego popołudnia puszczy błąkała się dwójka wilków. Wysoki biały basior maszerował dziarsko na czele, popędzając raz po raz swoją towarzyszkę, która, choć obarczona identycznym zadaniem, powoli zaczynała tracić już nadzieję na odnalezienie zaginionej, a przynajmniej to płomienne zaangażowanie, które powinno choć w subtelny sposób towarzyszyć śledczym tuż po otrzymaniu zadania.
Basiorowi nie groziło zapadnięcie na podobną obojętność. Choć od zgłoszenia zaginięcia minęło dopiero trochę ponad dobę, sprawa dotyczyła jednak jego kochanej siostry. Jasne, że młodym waderom zdarzało się nie raz i nie dwa zaplątać się gdzieś w ciekawym towarzystwie, zwłaszcza w czasie trwania najgorętszych miesięcy wczesnego lata, a mimo to Ry odnosił wrażenie, że do jego siostry było to co najmniej niepodobne. Nawet jeśli udałaby się w jakąś podróż, nie odeszłaby bez pozostawienia po sobie żadnej wiadomości. Odkąd sięgał pamięcią, nawet jeśli sam nie starał się bynajmniej o utrzymanie kontaktu, ona sama co jakiś czas zawsze zaglądała do niego, by upewnić się, że radzi sobie z nałogami i nie cierpi przypadkiem zbytnio na samotność. Basior przeklął pod nosem, przypominając sobie podobne chwile. Niepokoiło go to, że nie spotykał się z nią od dłuższego czasu, co gorsza minął już ponad cały dzień, odkąd ostatni raz widział ją któryś z członków wadery. Czegokolwiek pragnął nie myśleć o sprawie, sytuacja malowała się co najmniej w monochromatycznych barwach.
– Hej, Ry. Ry! – ocknął się nagle, słysząc za sobą zniecierpliwiony głos. Przystanął, odwracając się, by ujrzeć przed sobą płonącą zniecierpliwieniem twarz młodej wadery. Espoir należała do stada od niedawna i równie niedawno przyszło jej zająć odpowiednie do basior stanowisko, dlatego Ry nie znał jej zbyt dobrze. Prawdę mówiąc, był to pierwszy raz, kiedy przyszło im współpracować. – Błąkamy się po tych lasach od rana. Nie sądzisz jeszcze, że to daremne?
– Co masz na myśli? – zamyślił się basior. – Zlecono nam poszukiwanie zaginionej i, o ile dobrze mnie wyszkolono, mam wrażenie, że każda godzina się liczy.
– Ile jeszcze tych godzin masz zamiar ciągnąć mnie po pustkowiach? – wadera wzruszyła ramionami. – Zaraz zajdzie słońce, a my nie zatrzymaliśmy się od rana. Nie mieliśmy nawet głupiej przerwy na obiad. – W błękitnych oczach wadery odbijały się żywe iskierki poirytowania. – Mówię jedynie, że powinniśmy wrócić do centrum i zdać raport. Z rana inna drużyna może kontynuować poszukiwania.
Basior zawahał się, spuszczając zamyślone spojrzenie z młodej towarzyszki. Rzeczywiście, to co mówiła zdawało się absolutnie sensowne, a jednak jakieś niespokojnie uczucie kazało mu sprzeciwiać się rozsądkowi, pchając go przed siebie jak w gorączce. Co tam głupi obiad, on czuł, że może, że nawet powinien iść przed siebie, dopóki całkiem nie przyjdzie mu paść z wyczerpania.
– Masz absolutną rację. – Naciągnął czapkę niżej nad oczy, chroniąc oblicze przed chłodnym wiatrem, który odzywał się co chwila złowrogo wśród ciężkich od liści koron wiekowych drzew. – Jeśli chcesz, wróć do domu. Ja jeszcze... – uśmiechnął się, drżąc nieznacznie przy kolejnym podmuchu powietrza, próbując przekonać samego siebie, że to tylko jego zbyt cienka sierść tak reaguje na pojedyncze iskierki chłodu – jeszcze sprawdzę te kilka hektarów.
– Jak chcesz. – Biała wadera wzruszyła ramionami, odwracając się bezceremonialne. – Powodzenia –rzuciła, nim zdążyła zniknąć całkowicie w wypełnionym przeszkodami lesie.
Basior wpatrywał się chwilę w oddalająca się sylwetkę, po czym odetchnął głęboko, raz jeszcze, z perfekcjonistyczną prawie dbałością korygując położenie nakrycia głowy. Obrócił się, po czym, ignorując palenie w domagających się odpoczynku mięśniach i jeszcze mniej przyjemnie uczucie pragnienia objawiające się dławiącą niemal suchością gardła, ruszył przed siebie w kierunku wyglądających zza szarej warstwy chmur górskich szczytów.
W momencie, w którym już powoli zaczęła opuszczać go czepiająca się go dotąd jak najbardziej oddana kochanka nadzieja, wilgotny zapach lasu zmienił nagle gwałtownie kompozycję, spierając się z dymiącym zapachem dogasającego paleniska. Basior zatrzymał się wpół kroku, rażony nagłą ekscytacją. Oczywiście nie wiedział, jaki przełom w prowadzonej przez niego sprawie mógł przynieść ślad dogasającego ognia, ale z pewnością był to powiew nowości po długich godzinach braku jakiegokolwiek tropu. Obwiązawszy ciaśniej szalik wokół swojej szyi, tak jakby obawiał się o niego potknąć, ruszył biegiem przez połacie lasu dzielące go od tak nagłego znaleziska.
Podekscytowany jeszcze chwilę temu basior zamarł nagle bez ruchu, jakby bogowie, w litości nad żalem, który rozdzierał jego serce, postanowili zamienić go w kamień na wzór mitycznej Niobe. Żałośny zapach spalenizny był tak silny, że basior musiał zasłonić nos szalikiem. Odwrócił wzrok, zaciskając łapę na ustach, jakby obawiał się, że alkoholowa gorączka poprzedniej nocy wreszcie się na nim zemści, wyszarpując mu z żołądka skromne resztki przydziałowego śniadania. Ku własnemu zdziwieniu spostrzegł jednak, że z jego oczu płyną łzy. Powoli, jak ciche krople delikatnego, letniego deszczu, po jego twarzy spływały niekontrolowanie chłodne jak lód strumienie.



Wiatr, który szargał koronami drzew, błąkał się po świecie niczym anioł śmierci, który, zabrawszy swą ofiarę, zbiera się do szumnego odlotu na spopielonych skrzydłach. Basior przysłuchiwał się tym zdarzeniom z wnętrza niewielkiej, okolonej cieniem jaskini. Nie śmiał nawet na krótki moment odwrócić oczu od sceny, która malowała się przed jego oczami jako obraz fascynująco niemal żałosny. Płowy basior, dotychczas zawsze dumnie prezentujący swoją imponującą posturę, zdawał nagle skulić się w sobie i załamać. Jego bursztynowe oczy zaszły cieniem, jakby niespodziewanie wygasł płonący w nich ogień, który przecież wszystkim mieszkańcom watahy wydawał się dotąd wieczny na wzór ogniska w świątyni Hestii. Biały basior wzdrygnął się nieznacznie. Po wszystkim, co zdążyło się wydarzyć, porównania tego typu wydawały mu się co najmniej niesmaczne.
Wrażenie, które wzbudzał w młodszym śledczym tego rodzaju obraz było tak surrealistycznie kontrastowe, w głębi serca wprost niewłaściwe, że basior musiał zamrugać kilkukrotnie, by upewnić się, że to wszystko nie było tylko przydługim, wyjątkowo osobliwym snem.
Czy wyglądał podobnie, kiedy ginęła nasza matka? Ry potrząsnął intensywnie głową, próbując odegnać od siebie nieistotne w takim momencie rozważania.
Idąc na spotkanie Szkłu, basior zabrał ze sobą po drodze swoją drugą... swoją jedyną już teraz siostrę. Brązowa wadera przez cały spacer dopytała, co było powodem tak nagłej wizyty i tak stanowczej prośby, by udała się za nim w niewyjawione jeszcze miejsce, z naiwną radością prawie wieszając mu się na ramionach. Basior milczał, starając się nie pokazywać, jak bardzo złamane jest jego serce; zaciskał zęby w świętym prawie milczeniu, skupiając się na walce z łzami, które raz po raz zbierały mu się w oczach.
Po co ta cała szopka, pytał samego siebie, przyciskając szalik do nosa, kiedy stawiali kolejne kroki ku miejscu przeznaczenia. Dlaczego nie mógł jej tego po prostu powiedzieć? Być może uznał, że lepiej dla niej będzie usłyszeć takie wieści w pobliżu całej rodziny, a może kierowało nim jedynie egoistyczne poczucie niechęci wobec powtórzonej konieczności przekazywania tak ponurych wiadomości z osobna każdemu, kto był bliski zmarłej. Tak czy inaczej, zdawał sobie sprawę, że los właśnie jego wybrał na swojego posłańca; i po raz pierwszy w życiu nie śmiał nawet trochę wymigiwać się od złożonej na nim odpowiedzialności.
Spotkanie z płowym basiorem w cieniu niewielkiej jaskini nie było więc tylko złożeniem raportu starszemu stażem współpracownikowi na temat powierzchownego rozwiązania sprawy zaginięcia. Było to coś większego, przed czym basior bronił się dotychczas ze wszystkich sił.
– Do teraz nie rozumiem... – odezwał się, dławiąc się powoli ciszą, która zaczęła już gnić powoli w gęstej atmosferze dusznego pokoju.
– To moja wina – przerwał mu nagle starszy basior, sprawiający wrażenie, jakby wszystkie cienie tego ponurego miejsca znalazły na jego twarzy wspólny punkt przecięcia. – Powinienem ją tego nauczyć. Powinna wiedzieć, jak brutalny potrafi być ten świat. Że nie wolno jej błąkać się w nocy po lesie.
Spod ściany dobiegł go cichy płacz Wrony. Ry obejrzał się za siebie w chwili dezorientacji, po czym bez słowa powrócił wzrokiem na żałosną postać swojego ojca.
– To tylko moja opinia, ale wydaje mi się, że niepotrzebnie się obwiniasz – odezwał się cicho, prawie szeptem. – Była dorosła. Mogła decydować za siebie. Wybrała, co uważała za słuszne, i...
– Nie rozumiesz.
– Jak myślisz, czy sytuacja potoczyłaby się jakkolwiek inaczej, gdyby zamiast Kali to ja znalazłbym się wtedy w tamtym miejscu? Czy ja, czy ktokolwiek inny... Czy istniała szansa, żeby po spotkaniu tak dużej, nastawionej na przemoc grupy ktokolwiek byłby w stanie ujść z życiem?
Przez chwilę odpowiadało mu jedynie ponure milczenie.
– Być może ty nie dałbyś się tak łatwo oszukać.

Niosąc ciężar dotychczas popełnionych grzechów, nadal jest sens w każdym naszym kroku do przodu.

– Hej. – Młodszy basior miał wrażenie, że udało mu się przełamać jakaś ogromną barierę, kiedy przysiadał lekko naprzeciw swojego ponurego rozmówcy. – Nie jestem pewny, czy to cię pocieszy, ale myślę, że zginęła... jakkolwiek bolesna nie byłaby to śmierć... że zginęła za to, co kocha.
Oczy, które zdawały się jednorazowo stracić całą barwą, podniosły się na niego.
– Za wolność – uśmiechnął się smutno, podnosząc się z ziemi równie nagle, jak przed chwilą się tam znalazł. – Wszyscy powinniśmy dzisiaj wypić za wolność.

"Co jest poza tą ciemnością?’’
Rzeczywistość, którą jesteśmy przeklęci od najmłodszych lat.
Pewnego dnia zostaniemy wynagrodzeni,
Zostawiając za sobą ścieżkę ułożoną z trupów.


*dosł. Pole Kwiatów. Tytuł nawiązuje do miejsca egzekucji Giordano Bruno, renesansowego naukowca skazanego na śmierć przez spalenie, jak również wiersza Czesława Miłosza o tym samym tytule. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz