Chcecie dać nam do zrozumienia, że jesteśmy pozbawieni podstawowej wiedzy na temat tego, co dzieje się na naszej ziemi? Brawo, proszę, jaki domyślny. Dokładnie to, co mieliśmy kilka wypowiedzi wcześniej.
Chabrowe wiewiórki skaczące po sosnach... na te słowa naprawdę wzdrygnąłem się z zaciśniętymi zębami, czując, jak przez moje ciało przebiega zimny, nieprzyjemny prąd. Po raz drugi podczas tej rozmowy odkleiłem wzrok od Agresta i utopiłem czujne, drapieżne spojrzenie w mizernej, szaropiórej postaci u jego boku. Prędko się opanowałem, ale myśli nie stygły tak szybko. Wie? Nie mógł wiedzieć. To nie wchodzi w grę. ... A jeśli, to niby skąd? Moim jedynym towarzyszem podróży był zimny wiatr. A gdyby ktoś mnie widział, nie mówiąc o przemianie... już dawno siedziałbym za kratkami. Zatem wykluczone. Zresztą może i w tych falujących gałęziach naprawdę był jakiś rudy stwór. To musiał być czysty przypadek, niefortunna gra słów. Może faktycznie przykułem jego uwagę jako wiewiórka, lecz nie mógł się niczego domyślać. A jednak... wciąż czułem to bolesne ukłucie wątpliwości.
Wiemy tyle, ile trzeba i jeszcze troszkę więcej. Przyznaję, zgrabne powiedzonko, i strasznie irytujące. Czy blefował? To było jasne jak słońce, pogrążał się w matni strachu i smutku, choć ta pewność siebie i sztuczna determinacja na zewnątrz były godne podziwu. Jednak co do jednego mieli rację; WSC miało mocne, sojusznicze wtyki, zaś WSJ było toczącą wschód chorobą, plugawą bakterią, którą należało wyplenić przy pierwszej lepszej okazji. Teraz, gdy wniknął do niej nie mniej nikczemny wirus, stanowiła coś w rodzaju ultracombo. Tyle że wciąż nie miała organizmu ani chociażby wspólnika, którym mogłaby się posłużyć. To była ciekawa, bardzo ciekawa rozmowa.
Spojrzałem mimochodem na frunące obok mnie naczynia, stabilnie, bezszelestnie... Rzucanie ich w ogień byłoby ogromnym marnotrawstwem. Zwilżyłem powoli wargi, po czym z cichym westchnięciem odkorkowałem jedną za drugą. Wszystkie oklapnięte uszy na ten dźwięk przyjęły postawę na baczność, ale nikt nie ośmielił się przerwać ponurej ciszy trwającej niezmiennie od momentu naszego pożegnania z Chabrami, kiedy butelki szybowały ku swoim parom. Tylko Błarka najpierw zlustrowała mnie oburzonym, lekko zaniepokojonym wzrokiem, lecz zaraz przeniosła wygłodniałe spojrzenie na napój.
— Na pohybel skurwysynom! - zaśmiałem się nagle, wznosząc toast. Kilka kropel drogocennej cieszy wsiąknęło w ziemię, ale nie zwróciłem na to uwagi. Moja towarzyszka wreszcie delikatnie się uśmiechnęła. Uśmiech tej wilczycy jak zdążyłem zauważyć był zjawiskiem rzadkim, ale... pięknym. Oczywiście nie lepszym niż Lidki, ale ten widok rozpalał każdy płomyk nadziei. Jak to możliwe, że jeszcze nikomu nie skradła serca? Może zbyt uczciwa z niej istota, wszak tak prosta.
— Ta jes! - odparła z entuzjazmem nasza eskorta, ochoczo zabierając się do picia. Założyłbym się, że z łatwością opróżniliby naczynie za jednym haustem. Tymczasem usłużnie podsunąłem wiśniówkę pod nos waderze.
— Dziękuję. - mruknęła, odwracając łeb.
— A co to było? - spytałem znacząco, spoglądając w tym samym kierunku, do tyłu.
— Dyplomacja. - odparła krótko. Wzruszyłem ramionami, po czym sam pociągnąłem mały łyk z gwinta. Nie ogarniałem tego swym malutkim rozumem, ale potrafiłem uszanować. Nie rozmawialiśmy więcej aż do momentu rozstania niedaleko granicy WSJ. Błarka niezwłocznie udała się zdać raport. Tymczasem ja udałem się w drogę do centralnych rubieży watahy, nieustannie czujnie moniotorując otoczenie. Obserwowali każdy mój krok, lecz raczej nie mieli konkretnego zadania. Byli w gotowości. Zatrzymałem się przy charakterystycznym, niedużym wąwozie przecinającym las, zastanawiając się nad dalszym kierunkiem wędrówki. A raczej złorzecząc z niemałym zdumieniem na to, że w ogóle musiałem mieć takie rozterki. Gdzie się podział ten sukinsyn Atsume? Obiecałem sobie solennie, przysięgłem na własną krew, że więcej sobie na to nie pozwolę, a historia, jako fortuna, kołem się toczy. Lidka nie zasługiwała na żadną z tych rzeczy, i tak już nadużyłem jej cierpliwości. Nie powinienem robić jej nadziei, na które całe szczęście była za mądra. W dodatku byłem w pełni świadomy ceny. Za daleko zaszedłem w swych knowaniach, zbyt wiele poświęciłem. Wiem, czym to się skończy, znam ich aż za dobrze... powiedział rozum, a zepsute serce mu na to fucka pokazało. Czas pozbyć się któregoś raz na zawsze. Muszę iść do przodu, o krok przed światem. Tak, po prostu odwiedzę ją później. Na pewno. Może ostatni raz, przynajmniej na dłuższy okres. Albo i nie, mało to się dziwek kręci po okolicy? Jak to mawiał dziadek: czas i seks wszystko wyleczą.
U karczmarki gromadziło się najwięcej wilków, zwłaszcza nad ranem, lecz to tam spodziewali się mnie spotkać. Mogli już nawet czekać z całym komitetem powitalnym. Przydałoby się ich wytrącić z równowagi, toteż najpierw zboczyłem podczas marszu na południe, w kierunku Borów Dworkowych, gdzie znajdowała się jeszcze jedna łąka będąca popularnym, choć na przestrzeni lat bardziej krwawym miejscem spotkań. Cały czas uważnie, w miarę dyskretnie rozglądałem się dookoła. Krążyła tu nadal nie więcej, niż dwójka szpiegów. W pewnym momencie skoczyłem na najbliższy dąb, wbiłem pazury w drewno i już truchtałem po gałęziach mając nadzieję, że żaden z prześladowców nie umie latać. Ta okazała się płonna, bowiem już po chwili usłyszałem łopot skrzydeł. Wilk nawet nie próbował się specjalnie kryć. Westchnąłem z irytacją. Im dalej w las, tym więcej iglaków, więc poruszanie się górą było strasznie męczące, nie mówiąc już o śliskim śniegu. Spojrzałem na ziemię i w końcu mnie olśniło. Musiałem tylko zadziałać wystarczająco szybko, by nie zdążył zniżyć lotu. Błyskawicznie zacząłem zeskakiwać po kolejnych konarach na dół.
Poruszyłem lekko odrętwiałymi łapami dopiero, gdy serce przestało bić jak oszalałe po większym wysiłku, oddech wrócił do normy, a od złowrogiego szelestu skrzydeł minęło jakieś 20 minut. Niby mógł jeszcze krążyć gdzieś w pobliżu, szukając śladów, ale szanse były bardzo nikłe. Lojalnych, w całości oddanych sprawie RZS członków, którzy siedzieliby tu do wieczora, można było policzyć na palcach obu łap. Lud ten był generalnie rozrywkowy i niecierpliwy. Musiał uznać, że pobiegłem dalej na południe. Wyczołgałem się powoli ze spróchniałej kłody i otrzepałem się gwałtownie ze wstrętem z brudnego śniegu. Pędem udałem się dalej na zachód do doliny karczmarki.
~~~
— Nazwali nas wścieklizną. - zakończyłem krótką relację lekkim, ironicznym tonem, co wywołało salwy śmiechu ze wszystkich stron. Siedzieliśmy w dużym kręgu, prawie wszyscy z naczyniami pełnymi (lub pustymi) do połowy alkoholu. Widać, że utarła się tu niechęć do Chabrów, do tego stopnia, że stanowiła nawet niejako element kultury. Może z powodu wydarzeń z przeszłości, chociaż Jabłonie nie przywiązywały dużej wagi do historii, a może była to zwykła tradycyjna, sąsiedzka wojna. Sami swoi.
— A jak, jesteśmy szybcy i wściekli! - ryknął wojowniczo Błysk, wznosząc nieco drżącą łapą naczynie.
— Cóż, przynajmniej jesteśmy odporni! - rzekła dobitnie Czereśnia, która po ostatniej rozprawie postanowiła zostać kilka dni na wschodnich rubieżach. Przy każdej okazji ogłaszała wszem i wobec, że może zdecyduje się na dłużej. Nikt jednak do tej pory jej nie rozgryzł i nie udzielił zachęty.
— I kto to mówi... - mruknął Anosit zagadkowo, drapiąc się za uchem. Reszta zawtórowała im żywiołowymi okrzykami. Z całych sił starałem się powstrzymać dreszcze podniecenia i lęku zarazem przebiegające po linii kręgosłupa. Zwłaszcza, gdy próbowałem spoglądać do tyłu, na plotkujące wadery. Ojciec powtarzał nam co najmniej dwa razy dziennie, że tchórzostwo to najgorsze, co może być. Dlatego strachowi zawsze towarzyszyła złość, która przeważnie była skutecznym mechanizmem tłumiącym i pozwalała dalej działać. I tym razem nie mogłem poddać się temu pierwszemu, choć pospolita wściekłość była ostatnim, co mogłem czuć w stosunku do Lidki. Takie wilki albo się kocha, albo nienawidzi całym sercem. Problem tkwił w tym, że byłem w bolesnym potrzasku pomiędzy, niemożliwym do wytrzymania, a zarazem bez możliwości wyjścia w jednym kawałku. Ostatni raz rzuciłem okiem, akuratnie, gdy odchodziła, śmiejąc się perliście, z jakimś basiorem. To mnie trochę uspokoiło. Jak dobrze nie być jedynym. Ale najlepszym. Prawda? Poza tym nic specjalnego do mnie nie czuje, a więc nic jej nie grozi.
Te rozmyślania przerwało mi szczęście w nieszczęściu.
— Eothar. - szturchnął mnie Garel, wskazując pyskiem przed siebie. Wszyscy spoglądali w tamtym kierunku z mieszanką strachu, ciekawości, czasem niechęci czy wręcz złości. Również skierowałem swój wzrok ku nadchodzącej grupie i spojrzałem w oczy diabła. Dosłownie zdawało mi się, że wystarczyłoby dokleić rogi, i diabeł jak malowany, może przez ubrudzoną w śniegowym błocie sierść do połowy łap. Szybcy są, albo po prostu nie dali się do końca nabrać na moją kryjówkę. Na pysk w odpowiedzi na uśmiech Derguda błyskawicznie przywołałem mrożący krew w żyłach grymas. Zmrużyłem oczy i odchrząknąłem, prężąc się z godnością.
— Zwalniam się. - warknąłem ostro. - Nie mam zamiaru brać udziału w waszych obrzydliwych planach. Róbcie to, co robicie, ale beze mnie. - w tym momencie czułem niezwykłą dumę i radość, niczym szczeniak prężący się przed oficerem, tak długo czekałem, dusząc w sobie tę piękną przemowę. Tymczasem wszystkich w promieniu kilkudziesięciu metrów, którzy usłyszeli deklarację, zamurowało. Szmer biegł dalej przez dolinę z prędkością błyskawicy. Z satysfakcją obserwowałem czyste zdziwienie, zaskoczenie i może popłoch u rudego basiora. Towarzyszący mu Kwazar nie wyglądał lepiej, tyle że dodatkowo zionął o wiele większą dawką nienawiści.
— Świetnie, tyle że to ja już cię zwolniłem. Nie musisz się popisywać. - odparł Dergud ponurym, niskim tonem, idealna groźba, gdyby nie lekkie drżenie głosu, którego nie potrafił zamaskować. Miałem tu ogromną ochotę na słowną przepychankę, ale zrezygnowałem z tego pomysłu. Wlepione w nasze postacie dziesiątki par oczu patrzyły ogromnie zdezorientowane i oszołomione, szukając wroga. Ale prosty lud nie rozumiał i nigdy nie zrozumie, że tu nie ma wroga. Nie ma bohatera. Nie ma dobrych. Nie ma złych. Jest moc. Są siły, które ścierają się ze sobą. Proste równanie.
— Co do...? - mruknął basior najbliżej mnie.
— Będzie dobrze. Zaufajcie mi. - odparłem cicho, zagryzając wargi.
Przeniosłem wzrok na dwójkę barczystych strażników, w tym Svela, stojących za posłami. Położyłem po sobie uszy, tym razem spoglądając w oczy wilka z wyrzutem, więcej niż odrobinę zaniepokojony i zmieszany. Czyżbym już przesadził, czy to za dużo na jego nerwy?
— Dwa tygodnie jeszcze nie minęły. - wysyczałem ciszej, postępując krok naprzód, tak, by tylko najbliższe otoczenie, wliczając Derguda, mogło mnie usłyszeć. Całe towarzystwo milczało, wpatrując się jedynie wyczekująco. Znikąd pomocy, donikąd ucieczki, nikt jeszcze nie ogarnął powagi sytuacji. Pewnie powinienem się cieszyć, że miałem zaszczyt samemu oddać się w ich łapy. Zwykłych przestępców, jeżeli nie zginęli podczas walki z kolegami na śmierć i życie (niektórzy strażnicy nawet się nie spieszyli i oglądali takie bójki wręcz z popcornem pod łapą) powalano z powrozami na miejscu. - Dogadać się? Nie ma o czym mówić. - warknąłem głośniej na odchodne, jakby w odpowiedzi na myśli basiora, bardziej w stronę tłumu, którego wszystkie uszy były postawione na sztorc.
— I ch*j mnie to boli. - mruknął wilk na ucho, gdy przechodziłem obok, wzruszając ramionami z kamienną miną. ,,Stróże prawa" zamknęli za mną pochód.
1699 słów
To wygląda jakby wjechał w to rozpędzony tir...
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz