niedziela, 28 lutego 2021

Podsumowanie lutego!

 Kochani!
Tym oto sposobem skończył nam się luty. Szybko leci ten nowy rok, prawda?
Powinienem powiedzieć o nim jeszcze kilka słów. Hm, cóż można rzec ponad to, że ubiegły miesiąc zakończył się słodko-gorzko? Wychodzimy z niego z nowymi planami, bogatsi o nowymi doświadczenia i wspomnienia. Czas płynie... I to właśnie jest tyleż przerażające, co piękne. Dziękuję Wam za każde słowo, które zamieniliśmy ze sobą w tym lutym!
A teraz czas na krótkie podsumowanie.

Najbardziej aktywnym wilkiem okazał się Delta, osiągając liczbę napisanych 15 opowiadań,
Miejsce drugie zajmuje dziś C6 i jego 6 opowiadań,
A zaraz za nim widzimy... ach, całą trójkę, oto CiriPandora i Agrest z 4 opowiadaniami! 

Innymi postaciami, które wystąpiły w naszych opowiadaniach, były Skinterifiri Mundus.

Przed nami podsumowanie tegomiesięcznych ankiet:
Wrona, 3 głosy ("Czarna Wdowa")
Eothar Atsume, 6 głosów (Największy Zuol)
Szkło, 8 głosów ("Niczym Zawisza")

Do zobaczenia, Kochani, za miesiąc!
A raczej jutro. A raczej dziś. No, buziaki.

                                                                                            Wasz samiec alfa,
                                                                                               Agrest

Odchodzą!

Ashera - powód: decyzja właściciela

Yuki - powód: decyzja właściciela


Nuit Calme - powód: decyzja właściciela


Naoru - powód: decyzja właściciela

Ceres - powód: decyzja właściciela

Jedno tylko prześladuje nas wszystkich: przemijanie.
Do zobaczenia, Przyjaciele.

Od Kali - "Campo di Fiori*" Opowiadanie konkursowe

...Czyli krótka opowieść o wolności i o zniewoleniu.

Na podstawie piosenki:
Kuban Cossacks -  Ой ти, Галю/Young Halya

Zasłona ciemności opadała na pradawny las niczym morska fala równająca bezlitośnie morskie wybrzeże, pozbawiając je najmniejszego wspomnienia o odciskach łap, jakie zdążyły przewinąć się dziesiątkami w tym miejscu podczas trwania niewiarygodnie prawie długiego, czerwcowego dnia. Spalona czerwonym słońcem kraina stygła powoli, wysyłając do rozciągniętego w górze, ciemnego jak gagat nieba ulotne wiadomości na białych strużkach mgły, lżejszych od dymu i piękniejszych od jedwabnych nici.
Z każdym kolejnym krokiem, lekkim jak stąpanie wyćwiczonej latami żmudnej praktyki baletnicy albo najznakomitszego szpiega, jaki stawiała po wydeptanych ścieżkach, coraz bardziej pozwalała zatracić się sobie we wrażeniu, że tylko ona jedna pozostała na tym świecie; tylko ona jedna, w przytłaczającej, a jednak na swój sposób przyjemnej, a co ważniejsze nie całkiem pozbawionej znaczenia samotności doświadczała smaku wszystkich kolorów białej prawie nocy, niczym święta kapłanka poświęcając swoje ziemskie dni na wysłuchiwanie śpiewu nieomylnej nigdy natury.
Nawet wiatr nie przemykał tej nocy po lesie, pewnie jak tylko on miał w zwyczaju. Cały ślad ukrytego o tej porze życia zdawał się zamknięty w pułapce żarzącego upału, tworząc na terenie lasu urywek nowej rzeczywistości; świat, do którego nie tak łatwo dostać by się było byle komu.
Błąkając się pomiędzy ukrytymi za mrokiem ścieżkami, szukała kwiatów, których bukietem mogłaby udekorować swoją jaskinię. Już od dzieciństwa potrafiła rozpoznać w sobie tę słabość do pięknych i czystych rzeczy, dlatego teraz, po długich miesiącach zimy bardziej niż kiedykolwiek pragnęła, by każdy świt i każdy wieczór koił ją dyskretnym zapachem nieskończonych pól i łąk, z jakich, zdawało jej się, składał się głównie ten odosobniony, ale na swój sposób nieskończony prawie świat, który znała od wczesnych miesięcy swojego nie tak długiego jeszcze życia.
Noc zdawała się do tego idealną, choć na pierwszy rzut oka nietypową porą. Jakkolwiek piękny zapach potrafiły nieść ze sobą kwiaty u schyłku wiosny, tak zbudzona nim żądza szybko narastała, budząc w waderze nieodparte pragnienie doświadczenia wszystkich bez wyjątku aspektów tego barwnego cudu natury. Nie bez znaczenia był także fakt, że zmysł węchu pozostawał z wilczycą przez prawie cały czas, a kolorowe obrazy musiała racjonować sobie miarą kolejnych nocy, co każdego kolejnego dnia zdawało się zaciągać w jej sumieniu rosnący dług jakiejś palącej niesprawiedliwości.
Bliżej niż do północy było jej już do godziny zaklęć, za którą stała nieuchronna perspektywa zmartwychwstania rozpalonego do białości słońca. Za materiałem obwiązanego wokół szyi szalu zdążyła złożyć już niemały bukiet lawendy, jakby od niechcenia bądź wręcz przeciwnie, z niewytłumaczalnej ambicji, która nie pozwalała od tak zaakceptować najzwyczajniejszej w świecie naturalnej prostoty, przeplatany pospolitymi o tej porze roku białym zawilcami oraz fiołkami o najbardziej dostojnej z barw. Była to na ten moment mieszanka zapachowa bardziej obfita i skomplikowana, niż mogłaby być potrzebna dla tak małego pomieszczenia, w jakim dane było pomieszkiwać młodej posłance, a mimo to wadera nie chciała wracać do domu, zbyt upojona słodkim zapachem rozkwitających o tej porze łąk i próżną nadzieją zobaczenia, jak niebo zapala się chociaż i pierwszymi barwami rodzącego się w tym czasie o tak wczesnej porze, tak okazałego świtu.
By zabić więc choć odrobinę czasu, kontynuowała swą wędrówkę po chaotycznej ścieżce leśnych kwiatów. Nie mogąc znaleźć dla swoich znalezisk żadnego lepszego miejsca, przysiadała co chwilę, wplatając kolejne pachnące świeżością rośliny w gruby wianek, nucąc przy tym najprostsze melodie, jakie mogła odnaleźć w swoim przenikniętym prozaiczną, brutalną rzeczywistością umyśle.
Kiedy skończyła pracę, kwiatowa korona imponowała zarówno rozmiarem, jak i obfitością barw. Rośliny, których użyła, zdawały się idealną kompozycją wszystkich barw tęczy, niemal piękniejszą, niż z największym trudem komponowane symfonie, jakie niekiedy docierały do niej z dalekiego świata. Młodej waderze zdawało się, przynajmniej w tym krótkim, przedrannym momencie, że najpiękniejsze klejnoty nie są w stanie zrównać się z tego rodzaju ozdobą.
Nic więc dziwnego, że kiedy do jej uszu dobiegło odległe szeptanie strumienia, natychmiast odpowiedziała na owo zaproszenie, przebiegając lekkim krokiem kolejne obszary rozkwitającego życiem lasu. Znalazłszy się nad delikatną tarczą srebrnego lustra, które mieściło w sobie cały przepych bezchmurnego, północnego nieba, a które rozbite mogło zostać nawet i przez pojedyncze tchnienie, przysiadła w milczeniu, wpatrując się przez chwilę w wierne odwzorowanie jej małego świata.
Jakie to dziwne uczucie! Wszystko, co widziała w niestabilnym odbiciu rzeki, wydawało się zupełnie obce, jakby naprawdę wyciągnięte zostało z postronnego, chociaż na wskroś bliskiego świata; świata takiego, które zawsze pozostaje na proste wyciągnięcie łapy, a jednak ukryty został umiejętnie przed smutną codziennością.
Wadera nie nawykła do tego, by przypatrywać się sobie szczególnie często. Kiedy miała sprawą ulotnego błogosławieństwa możliwość zerkania, jak inni, na ten ogromny świat, zazwyczaj wolała wykorzystać dany jej czas na bezmyślną nawet obserwację mieniących się daleko na niebie gwiazd. Ostatnim, czym w takich ulotnych, bliskich ekstazie momentach miała ochotę się zajmować, była kwestia tak niepojęcie bliska surowej, chłodnej ziemi, jaką był jej własny wygląd fizyczny.
W ostateczności, czego by nie robiła, każdego ranka i tak przyjdzie jej raz jeszcze ukryć przed światem swoją prawdziwą twarz.
Jakkolwiek słuszne nie byłyby tego rodzaju argumenty, prędzej czy później w życiu tak młodej wadery wychyli się moment, w którym wszelkiego rodzaju filozofie stracą na znaczeniu w starciu z prostymi, ale jakże istotnymi namiętnościami spragnionego życia serca; dlatego zapomniawszy o całym świecie, na cienkiej granicy między letnią nocą a kolorowym świtem, stała nad strumieniem bez ruchu, w milczeniu przypatrując się swojemu udekorowanemu kwiatami obliczu. I, z pewnością, mogła to być wyłącznie chwila zachwytu nad barwami długiego lata, ale wadera była w stanie odnaleźć w sercu delikatne odbicie radosnej dumy, które było dla niej z jednej strony tak obce i nieznane, a z drugiej w pewien sposób nadzwyczaj satysfakcjonujące.
W pewnym momencie, jak gdyby w tej krótkiej chwili zapomnienia zdążyła przekroczyć jakąś niewypowiedzianą, ale najwidoczniej z punktu widzenia kosmologii niesamowicie istotną granicę, jej własny obraz na spowolnionej upałem wodzie zburzyły czyjeś kroki. Kali odwróciła się, pokładając całą swą wolę w tak bezwolnym, że prawie bezistotnym odruchu, a potem cofnęła się, widząc jak ukryte między drzewami cienie zaczynają napierać, w jednym momencie przypierając ją do muru.
Tyle że żadnego muru nie było, a wadera, zwiedziona własnymi obawami, wpadła po same łapy w przezroczystą, mokrą pułapkę. Pomimo początkowego, wyłącznie tylko wizualnego wrażenia, woda okazała się zaskakująco zimna, dlatego mimo usilnych starań waderze nie udało się utrzymać równowagi, w wyniki czego ostatecznie poniżej powierzchni znalazły się nie tylko jej łapy, ale całe, niezbyt imponujące zresztą rozmiarem ciało; wilczyca instynktownie wstrzymała gwałtownie oddech, zaciskając jednocześnie powieki, by zaraz, kiedy spanikowane serce zdążyło się choć trochę uspokoić, przebić się przez powierzchnie ze stłumionym krzykiem na ustach.
Dyszała jeszcze przez chwilę, próbując zebrać w jedną całość przebitki świata, na jaki wydostała się, wystawiając głowę ze strumienia. Z pewnością zaszła na nim jakaś wyraźna zmiana, bo, o ile pamiętała, chwilę wcześniej czuła się na nim całkowicie samotna. Teraz jednak stała przed nią grupa szarych, wyraźnie obdartych wilków; w milczących obliczach wytyczonych ostrymi rysami oraz w wytartych, wypłowiałych prawie oczach, w których jednak żartko odbijało się pogłosie jakiegoś zagubionego światła, wadera była w stanie dostrzec jakąś głęboką osobliwość, jakby rzeczywiście byli to przybysze zza drugiej strony.
– Hej – zaśmiał się jeden z wilków, śmiało wysuwając się na czele grupy, by podać zdezorientowanej waderze pomocną łapę. – Wszystko w porządku?
– W najlepszym – odpowiedziała posłanka, odtrącając gest uprzejmego nieznajomego, by ratować wianek, który zdążył w całym tym zamieszczaniu przechylić się znacznie na lewą stronę jej głowy, grożąc szybkim zniknięciem w wartkim nurcie rzeki. Kiedy tylko zdążyła poprawić nakrycie głowy, strużki chłodnej wody spłynęły z poturbowanej wiązanki wprost do oczu wilczycy, przeradzając jej niezręczny tylko dotąd uśmiech w krótki, ale szczerzy chichot. Zgrabnych ruchem wyskoczyła ze strumienia, strzepując z siebie krople wody, od której chłodu zaczęła już drżeć nieznacznie. Spod mokrej grzywki zerkała na - zyskała teraz absolutną pewność - pięcioosobową grupę.
– Nie musisz się bać – odezwał się ten sam wilk, który chwilę temu zaoferował jej pomoc, a którego Kali zdążyła ochrzcić już w swojej głowie przywódcą grupy. – Przechodziliśmy obok i usłyszeliśmy, jak śpiewasz.
– Jak... śpiewam? – powtórzyła nieśmiało i chyba nie do końca świadomie, jakby zimna kąpiel zdołała wywołać w niej nagły szok. Potrząsnęła głową, zrywając się niespokojnie ze swojego miejsca. – Przepraszam, ale chyba muszę już iść.
– Poczekaj, noc jeszcze młoda – zaśmiał się przywódca, wilk o ciemnej, zwichrowanej sierści, w którą młoda wadera omal nie wpadła, kiedy ów osobnik szybkim, na wskroś zuchwałym ruchem zagrodził jej drogę. Wilczyca, przez chwilę sparaliżowana oszołomieniem, po krótkim namyśle zdecydowała się uznać to za żart. Przysiadła przed postawnym (choć może wydawał się taki tylko przez kontrast z niewysoką waderą), a jej cichy śmiech poniósł się po okrytym ciemnością lesie.
– Kim jesteście i co tutaj robicie? – odpowiedziała, jakby standardowa formułka z podręcznika dobrego stróża prawa była jedynym, co na ten moment przychodziło jej do głowy. Odbicie rozbawienia, jakie niosło się dalej w jej cichym, nerwowym głosie, mogło jednak jakkolwiek załagodzić siłę tego wyrażenia.
– Podróżujemy. – Kali dobiegł niski głos z głębszej części lasu, na którego dźwięk odwróciła spojrzenie od posągowego oblicza wysokiego wilka. Oparty o brzozę stał jeden z jego towarzyszy, krępy basior o popielatej sierści i oczach tak wyraziście brązowych, że, kiedy błyszczały w ciemnościach, zdawały się niekiedy przyjmować barwę szkarłatu świeżej krwi. Kręcone futro dobrze ukrywało blizny, jakimi naznaczone było nieimponujące szczególnie rozmiarem ciało wilka i chyba tylko nadzwyczajny wzrok posłanki był powodem, dla którego zdolna była dostrzec owe szramy, nie mówiąc już nawet o dzielącej ich odległości. Basior sprawiał wrażenie na wskroś znudzonego i zapewne to było powodem, dla którego bezpardonowo postanowił wtrącić się w rozmowę. Chociaż piekło wie, jakie obyczaje panują wśród tej grupy, pomyślała wadera. Już na pierwszy rzut oka wyglądają na obcych. – A jak z tobą?
Ze mną?, zdziwiła się wadera, która zdążyła już chyba na powrót zapomnieć, że w ogóle dotyczyła ją jakaś wymiana zdań z tą obdartą grupą.
– Mieszkam tutaj – odparła szybko. – Nazywam się Kali i, jeśli chcecie, będzie mi bardzo miło przedstawić was tutejszemu Alfie.
– Podejrzewaliśmy, że tak bogate ziemie nie mogą być niezamieszkane – zaśmiała się kolejna postać, wysuwając się z cienia na światło reflektorów. Był to wyraźnie młodszy od towarzyszy, chudy basior o sierści brązowej jak czysta ziemia i błyszczących słońcem oczach, które tworzyły z resztą jego ciała osobliwy, jaskrawy prawie kontrast. – Ale wizyta u Alfy nie będzie konieczna. – Znalazłszy wygodne miejsce w centrum zgromadzenia, przysiadł energicznie, unosząc wzrok do oceanu nieba. Jednocześnie zderzył ze sobą swoje przednie łapy, czyszcząc je jakby z warstw suchego kurzu. – Podejrzewamy, że nim na dobre wzejdzie słońce, zdążymy przekroczyć już granicę.
– Tak, możesz mieć rację – wadera przytaknęła cicho, nie mając bardziej błyskotliwych pomysłów na pociągnięcie rozmowy. – Nasze tereny nie są tak rozległe, na jakie mogą wyglądać.
– Hej, a może – głos wrócił do przywódcy grupy. Kali podniosła wzrok na wysokiego basiora, zauważając, że jego białe kły błyszczą teraz w przyjaznym uśmiechu. – Może chciałabyś zabrać się z nami?
– Zabrać? – Zdziwiona wadera rozwarła szerzej oczy. – Co masz na myśli?
– Cóż, jak to kolega Yasha zdążył napomknąć – wysoki basior spojrzał w kierunku opartego o drzewo, czerwonookiego towarzysza, na co tamten prychnął w odpowiedzi – nasza grupa obrała sobie za cel zwiedzenie świata. Nie mamy stałego domu i każdego dnia nocujemy gdzie indziej.
– Coś jak nomadowie? – spytała wadera. Jej duże oczy połyskiwały z ekscytacji.
– Dokładnie – zaśmiał się basior. – A ponieważ mamy dobre serca, pozwalamy czasem dołączyć do nas jakimś zbłąkanym duszom. Co ty na to?
Kali odniosła nagle dziwne wrażenie, że to wszystko jest tylko snem. Że wkrótce obudzi się w swojej niewielkiej jaskini, a wszystko to, wianek, grupa, propozycja, zniknie jak nietrwały obraz na wodzie.
Wszystko będzie tak, jak było zawsze.
Z jakiegoś powodu ta myśl napawała ją szczególnym przerażeniem.
– Nie daj się prosić – namawiał wesoło basior, widząc, że młoda wadera ma wyraźny problem z podjęciem decyzji. – Zaufaj nam, będzie ci u nas nawet lepiej niż u rodzonej mamy!
O, w to nie wątpię, uśmiechnęła się lekko, nie znajdując w sobie jednak dość odwagi, by wypowiedzieć te słowa na głos. Zamiast tego podniosła powoli spojrzenie na wilka o tak szczodrym, otwartym sercu i uchyliła usta, pozwalając, by słowa same opuściły jej ściśnięte emocjami gardło:
– Ja... chętnie. Chętnie się z wami zabiorę.
– No i wprost cudownie! – zawołał basior. – Panowie, powitajmy nową członkinię naszego stada!
W ciemności lasu poniosły się krótkie, ale niezwykle intensywne wiwaty i pogwizdywania. Kali poczuła, jak jej policzki płoną niewidocznym rumieńcem. Poprawiła swój wianek, ściągając go niżej na czoło, tak, by ukryć przed swoją nową rodziną wzruszenie, które w tak zdradliwy sposób odbijało się w jej jasnych oczach.
Droga mijała szybko, zupełnie jakby młodą waderę niosły skrzydła. Pomimo początkowych obaw nie miała problemów z nadążeniem za piątką basiorów, wręcz przeciwnie, zdawało jej się, że grupa robi wszystko, by jak najbardziej ułatwić jej zaklimatyzowanie się w nowej roli. Rozmawiali z nią otwarcie, jakby znali się od wieków, a przy tym słuchali tego, co miała do powiedzenia, bez wahania odpowiadając na każde z zadawanych pytań. Dbając o dobrą atmosferę, ten czy inny basior starał się wplatać co chwilę w swoje słowa jakiś żart, co, nawet jeśli nie zawsze wychodziło zabawnie, było niezaprzeczanie urocze.
 Szczególnie przyjazny pozostawał Vanya, ten burawy wilk, który zaproponował jej członkostwo. Jakby to na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za nową, nie odstępował wadery praktycznie na krok, a Kali cieszyła się, że została tak ciepło przyjęta.
– To chyba już tutaj! – zawołała entuzjastycznie, widząc jak w szarym świetle przedświtu zza przykrytego lasem horyzontu wyłaniać zaczynają się ostre szczyty pokaźnych gór.
Vanya rozejrzał się po ciemnej okolicy czujnym spojrzeniem dużych, żółtych oczu.
– Jesteś pewna? Mógłbym przysiąc, że od godziny krajobraz w ogóle się nie zmienia.
– Nasze granice są dosyć umowne – uśmiechnęła się wadera – chociaż las ciągle jest tym samym lasem, możesz mi wierzyć na słowo, przedostaliśmy się właśnie poza granicę Watahy Srebrnego Chabra.
– To świetnie – bury basior zaśmiał się anielsko. Kali zauważyła, że Vanya ma nadzwyczaj piękny, delikatny i wysoki głos i mogła tylko wyobrażać sobie, co basior był w stanie zdziałać podczas wieczorków z muzyką przy ognisku. – Nam akurat nie musisz tłumaczyć rzeczy takich, jak ciasnota granic. Wiedz, że znamy ten system na wskroś i najlepiej wiemy, jak wyzwolić się spod jego więzów.
– Och, naprawdę? – zaśmiała się wadera. Słowa Vanyi były tak piękne, że wzruszały ją prawie bardziej niż prawdziwa poezja. – Wiedz jednak, że muszę cię ostrzec. Chociaż wydostaliśmy się z terenów Watahy Srebrnego Chabra, wpadliśmy z wizytą prosto na tereny Srebrnych Jabłoni.
– Hej, Urmat, Stesha! – złotooki basior zawołał nagle donośnym głosem na swoich towarzyszy podróży, kompletnie ignorując ostrzeżenia i prośby młodej wadery. – To dobre miejsca na postój. Rozpakujcie zapasy!
– Jesteś tego pewny? – Wadera chwyciła łapę przywódcy, zerkając w jego drobne, złote oczy z prawie błagalną prośbą ukrytą w spojrzeniu. – Jak mówiłam, to nie są jeszcze niczyje tereny... Minie trochę czasu, nim zdołamy wydostać się na prawdziwą wolność.
– Kali – basior położył łapę na jej ramieniu – nie musimy się niczego bać. Nawet jeśli zyskamy niepożądane towarzystwo, jest nas przecież piątka. Właściwie z tobą nawet szóstka. Ktokolwiek by nam nie przeszkadzał, poradzimy sobie z nim.
– Chyba rzeczywiście masz rację. – Wadera obdarzyła basiora ciepłym, nad wyraz optymistycznym spojrzeniem. – Przepraszam.
Basior kiwnął jedynie głową na znak, że nie chowa żadnej urazy, po czym od razu zwrócił swoją uwagę z powrotem w stronę męskich towarzyszy. Urmat, basior najbardziej wyróżniający się spośród niepozornej grupy, o białej sierści i błękitnych, poszarzałych prawie oczach, wyciągnął z wysłużonej, skórzanej torby dwie wyraźnie napoczęte, brudne butelki z przezroczystym płynem. Grupa basiorów zebrała się wokół, z niecierpliwością czekając na swój przydział powszechnie uwielbianego napoju. Nawet letnie słońce zaczęło wyglądać powoli spoza horyzontu, jakby ono także nie chciało przegapić tak groteskowo prawie dostojnej chwili.
– Kali – do wadery zapatrzonej w ów osobliwy obrządek dotarł niespodziewanie znajomy głos. Odwróciła się, oplatając spojrzeniem wysokiego basiora, który zatrzymał się tuż przy jej boku. – Umiesz tańczyć? – zapytał, sięgając głęboko w jej rozwarte zdziwieniem oczy.
– Tańczyć? – Wilczyca spłonęła rumieńcem. – To chyba... zależy.
– Rozumiem. – Basior uśmiechnął się delikatne. – Stesha, zagraj nam coś! – zawołał do wilka o piekielnie prawie czarnej sierści, który akurat zajmował się jedną z butelek. Oddając ją z odbiciem żalu w ciemnych oczach stojącemu najbliżej bratu, wyciągnął z kieszeni skórzanej torby wysłużoną, pożeraną powoli rdzawym zębem czasu harmonijkę. Po czym, krzywiąc się nieznacznie, wygrywać zaczął na niej prostą, ale niezwykle radosną melodię.
Bury basior chwycił waderę za łapę, porywając ją w wir tańca po skąpanej w delikatnym, bielejącym blasku wczesnego poranka polance. Już po pierwszych taktach wadera porzuciła wszelkie wątpliwości i obawy kłębiące się w jej umyśle, pozwalając prowadzić się muzyce i każdemu z pięciu partnerów, którzy co chwilę wymieniali się nią po bratersku, zupełnie jak wcześniej robili to z butelką. Nawet pan od harmonijki miał swój moment, wdzięcznie obracając niewielką waderę jedną łapą, podczas gdy w drugiej trzymał instrument, próbując ze wszystkich sił utrzymać gnające tempo ludowej melodii. Cokolwiek by nie mówić, przybysze znali się na sztuce tańca, a Kali, wpleciona w rytm obrotów i dziarskich, wysokich podskoków, nawet mimo wyćwiczonej wojskowym szkoleniem wytrzymałości nie mogła powstrzymać zadyszki.
Odurzona emocjami, a może tylko światłem budzącego się na horyzoncie wczesnego, czerwcowego świtu, wadera spostrzegła nagle, że znajduje się twarzą w twarz z młodym przywódcą bandy. I im dłużej patrzyła, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że jest to przystojna twarz, o ostrych, wschodnich rysach i oczach, które swoją barwą prawie dorównywały rodzącemu się dopiero słońcu. Nie uciekła więc, kiedy twarz ta znalazła się nagle zupełnie blisko, co więcej, sama zbliżyła się jeszcze, drżąc w gorączkowym niepokoju, jakby bała się, że chwila ta może w jednej chwili zniknąć jak nadzwyczaj smutny sen.
Słodycz jego ust niemal od razu została przysłonięta poczuciem nieprzyjemnego ucisku na szyi; ktoś jednym stanowczym ruchem odciągnął waderę do tyłu, tak że straciwszy równowagę, uderzyła z impetem w smukły pień młodej sosny. Jęknęła boleśnie, lecz nim zdążyła jakkolwiek zareagować, poczuła, jak ucisk na szyi zaczyna gwałtownie napierać, niemal wytłaczając z jej płuc resztę powietrza. Nieprzytomnie położyła łapę na szyi, drżąc mimowolnie na konkluzję, jaką zaserwował jej jeden ze zmysłów.
To sznur. Gruby i szorstki, konopny sznur, na którym umocowany miała podarowany jej raz przez bliską osobę kompas, owinął się nagle ciasno wokół jej szyi, splatając ją gwałtownie ze szczupłym pieniem iglastego drzewa.
Wadera szarpnęła się niespokojnie. Głowę miała uniesioną do góry, a przez ciasnotę więzów nie mogła nią poruszyć; samo spojrzenie na zebraną przed nią grupę okazało się nad wyraz trudne, a co dopiero jakakolwiek próba przegryzienia okowy. Mogła jedynie drapać w panice szorstki sznur, chociaż i tak doskonale wiedziała, że wiele jej to nie pomoże. Oddychając głęboko, opuściła łapy, mrugając kilkukrotnie, by powstrzymać zbierające się w jej oczach łzy. Spokojnie, błagała samą siebie. To na pewno tylko nieporozumienie. To tylko kolejny żart, prawda?
– C-co... co się... – zaczęła, uśmiechając się szeroko przez zasłonę napierających łez. Nie dokończyła pytania, zaraz bowiem uciszyło ją nieprzyjemne, bolesne prawie drapnięcie, jakie poczuła na jednej z tylnych łap. Wykręcając głowę z realnym chyba ryzykiem skręcenia karku, zorientowała się, że ktoś rzucił jej pod nogi iglastą gałązkę; wadera załkała głośno, rozumiejąc już powoli koszmar swojego losu.
– Błagam was, nie żartujcie – wyszeptała błagalnie, broniąc bolesnego uśmiechu na swojej twarzy. Ponieważ jednak nikt nie kwapił się, by jej odpowiedzieć, przeklęła, unosząc oczy ku niebu, które właśnie zaczęło przybierać kolory czystego, porannego lazuru. Patrząc na świat, który w jej niezwykłych oczach mienił się mgłą, zapłakała, może jedynie ze względu na podrażnienie narządu wzroku zbyt jasnym światłem. Nie, żeby miałoby mieć to teraz jakiekolwiek znaczenie.
Zawyła, bo wszystkie słowa ugrzęzły jej głęboko w gardle. Zawyła boleśnie, z początku nieśmiało i na wskroś rozpaczliwie, szybko jednak podniosła głos, czując, jak kolejne fragmenty drewna lądują pod jej łapami.
Nikt jej nie usłyszy. Była zbyt daleko od domu.
Ostatkiem sił szarpnęła się niespokojnie, płacąc za to potężnym bólem przebiegającym płynnie po jej kręgach szyjnych, jakby były one tylko strunowym instrumentem w rękach utalentowanego artysty. Chociaż przypłaciła za to nadzwyczaj niewygodną ceną, przynajmniej mogła teraz patrzeć w oczy grupy i widzieć dokładnie, jak jeden z jej członków wyciąga piękną, metalową zapalniczkę. Przedmiot pobłyskiwał w świetle rodzącego się w oddali świtu oraz płomienia, który zbudzony zdecydowanym naciskiem silnej łapy, unosił się nad nią, tańcząc w sposób niemal identyczny do tego, jak jeszcze chwilę wcześniej robiła to brązowa wadera.
Nie mówiła już niczego. W milczeniu patrzyła, jak wilk rzuca niedbale przedmiot na stos liści i gałęzi zebranych u jej stóp, uwalniając w powietrze grube strugi dymu. Jak mogła cokolwiek powiedzieć? Czuła się teraz do reszty samotna. Nie mogła znaleźć w wilczym języku ani jednego wyrazu, którym mogłaby pożegnać współbraci, którzy przecież zostaną na tym świecie na chociaż jeszcze jedną, cenną jak diamenty dobę. Chwilę zostaną, poczekają, aż zniknie w pożarze, a potem powitają nowy dzień, tak jak robili to od lat.
Przejęta nagłym, refleksyjnym prawie wzruszeniem w połączeniu z napierającą paniką, załkała, w przerażeniu, a może jedynie w geście zrezygnowania i akceptacji unosząc wzrok ku niebu.
Czy taka jest cena wolności? Czy taką cenę płaci się za pragnienie zwiedzenia odrobiny świata?

Zastanawiałam się, co ujrzysz, gdy spojrzysz na ten świat z lotu ptaka?
Chciałam iść gdzieś daleko stąd.

Zroszone poranną rosą, kwitnące jeszcze w większości gałęzie u jej stóp nie chciały się dobrze palić, podobnie jak wilgotna kora brzozy, która w litościwym prawie geście odtrącała wymierzone ku waderze płomienie. Specyficzny zapach mokrego drewna uspokajał nawet trochę niespokojne serce wilczycy. Pachniał domem. Pachniał ścieżkami, które dobrze znała i przepełnionymi szczęściem nocami. Pachniał... wolnością? Wolność to za duże słowo. Całe życie potrafiła tylko ją sławić, nie poznawszy nawet jej prawdziwego znaczenia. Teraz, kiedy stanęła nieuchronnie przed śmiercią, wciąż nie wiedziała.
Zapach dymu szybko przybierał na sile. Wkrótce stłumił do reszty woń lasu, jak i czystość myśli, jaką do tej pory potrafiła zachować wadera. Odór wzbudził w niej silne odruchy wymiotne, przeplatane dławiącym kaszlem. Serce wilczycy zaczynało gwałtownie słabnąć.

Od dziecka zawsze śniłam, co może być końcem tego niezmierzonego świata.
Coś, co mogłoby przekraczać wszystkie moje życzenia i zaskoczyć mnie swoim absurdem

Podróżnicy tymczasem siedzieli i pili, znalazłszy ponowną drogę do dwóch wypełnionych alkoholem butelek. Jakże podły był to widok dla wadery, która pomimo narastających trudności, wydzierała się ciągle zza zasłony dymu, błagając o ratunek.

Ceną za marzenia o wolności jest chłodne łoże z ziemi.

Jeden z zebranych wpadł nagle na genialny pomysł, by oblać krzyczącą waderę wódką. Niewiele miało to jednak wspólnego z aktem miłosierdzia, bowiem jedynie pojedyncze krople znalazły drogę do ust wilczycy. Reszta jej ciała, podobnież jak podpałka rzucona u podnóża sosny, ledwo posmakowawszy wybornego napoju, zapłonęła jak pochodnia, dostarczając nareszcie odrobinę rozrywki pijanej, na wskroś znudzonej zgrai.
Wadera wrzasnęła, czując pieczenie w oczach, zanim jednak zdążyła się z nim jakkolwiek uporać, ból rozdmuchał się do agonicznych rozmiarów. Ostatnie krzyki wilczycy wypłoszyły jednocześnie wszystkie ptaki, jakie pozostały jeszcze w objętym świtem zagajniku. Tego poranka skowronki nie śpiewały, przynajmniej nie dla niej.

Czasem zapożyczamy sobie statuetkę Boga, kiedy sprawiedliwość ukazuje swoje kły.
I jak piekielnie było wewnątrz tej klatki, tak samo jest na zewnątrz.




Wbrew wszelkim zapowiedziom dnia poprzedniego, aktualna data odznaczyła się w kalendarzu jako dzień nadzwyczaj ponury. Intensywny blask słońca studziła napierająca w powietrzu wilgoć, a zabarwione niespokojną szarością obłoki przebiegały raz po raz po późno popołudniowym niebie, dając zmęczonemu światu nadzieję na orzeźwiające opady deszczu.
Po przesączonej nagłą ciemnością ciężkiego popołudnia puszczy błąkała się dwójka wilków. Wysoki biały basior maszerował dziarsko na czele, popędzając raz po raz swoją towarzyszkę, która, choć obarczona identycznym zadaniem, powoli zaczynała tracić już nadzieję na odnalezienie zaginionej, a przynajmniej to płomienne zaangażowanie, które powinno choć w subtelny sposób towarzyszyć śledczym tuż po otrzymaniu zadania.
Basiorowi nie groziło zapadnięcie na podobną obojętność. Choć od zgłoszenia zaginięcia minęło dopiero trochę ponad dobę, sprawa dotyczyła jednak jego kochanej siostry. Jasne, że młodym waderom zdarzało się nie raz i nie dwa zaplątać się gdzieś w ciekawym towarzystwie, zwłaszcza w czasie trwania najgorętszych miesięcy wczesnego lata, a mimo to Ry odnosił wrażenie, że do jego siostry było to co najmniej niepodobne. Nawet jeśli udałaby się w jakąś podróż, nie odeszłaby bez pozostawienia po sobie żadnej wiadomości. Odkąd sięgał pamięcią, nawet jeśli sam nie starał się bynajmniej o utrzymanie kontaktu, ona sama co jakiś czas zawsze zaglądała do niego, by upewnić się, że radzi sobie z nałogami i nie cierpi przypadkiem zbytnio na samotność. Basior przeklął pod nosem, przypominając sobie podobne chwile. Niepokoiło go to, że nie spotykał się z nią od dłuższego czasu, co gorsza minął już ponad cały dzień, odkąd ostatni raz widział ją któryś z członków wadery. Czegokolwiek pragnął nie myśleć o sprawie, sytuacja malowała się co najmniej w monochromatycznych barwach.
– Hej, Ry. Ry! – ocknął się nagle, słysząc za sobą zniecierpliwiony głos. Przystanął, odwracając się, by ujrzeć przed sobą płonącą zniecierpliwieniem twarz młodej wadery. Espoir należała do stada od niedawna i równie niedawno przyszło jej zająć odpowiednie do basior stanowisko, dlatego Ry nie znał jej zbyt dobrze. Prawdę mówiąc, był to pierwszy raz, kiedy przyszło im współpracować. – Błąkamy się po tych lasach od rana. Nie sądzisz jeszcze, że to daremne?
– Co masz na myśli? – zamyślił się basior. – Zlecono nam poszukiwanie zaginionej i, o ile dobrze mnie wyszkolono, mam wrażenie, że każda godzina się liczy.
– Ile jeszcze tych godzin masz zamiar ciągnąć mnie po pustkowiach? – wadera wzruszyła ramionami. – Zaraz zajdzie słońce, a my nie zatrzymaliśmy się od rana. Nie mieliśmy nawet głupiej przerwy na obiad. – W błękitnych oczach wadery odbijały się żywe iskierki poirytowania. – Mówię jedynie, że powinniśmy wrócić do centrum i zdać raport. Z rana inna drużyna może kontynuować poszukiwania.
Basior zawahał się, spuszczając zamyślone spojrzenie z młodej towarzyszki. Rzeczywiście, to co mówiła zdawało się absolutnie sensowne, a jednak jakieś niespokojnie uczucie kazało mu sprzeciwiać się rozsądkowi, pchając go przed siebie jak w gorączce. Co tam głupi obiad, on czuł, że może, że nawet powinien iść przed siebie, dopóki całkiem nie przyjdzie mu paść z wyczerpania.
– Masz absolutną rację. – Naciągnął czapkę niżej nad oczy, chroniąc oblicze przed chłodnym wiatrem, który odzywał się co chwila złowrogo wśród ciężkich od liści koron wiekowych drzew. – Jeśli chcesz, wróć do domu. Ja jeszcze... – uśmiechnął się, drżąc nieznacznie przy kolejnym podmuchu powietrza, próbując przekonać samego siebie, że to tylko jego zbyt cienka sierść tak reaguje na pojedyncze iskierki chłodu – jeszcze sprawdzę te kilka hektarów.
– Jak chcesz. – Biała wadera wzruszyła ramionami, odwracając się bezceremonialne. – Powodzenia –rzuciła, nim zdążyła zniknąć całkowicie w wypełnionym przeszkodami lesie.
Basior wpatrywał się chwilę w oddalająca się sylwetkę, po czym odetchnął głęboko, raz jeszcze, z perfekcjonistyczną prawie dbałością korygując położenie nakrycia głowy. Obrócił się, po czym, ignorując palenie w domagających się odpoczynku mięśniach i jeszcze mniej przyjemnie uczucie pragnienia objawiające się dławiącą niemal suchością gardła, ruszył przed siebie w kierunku wyglądających zza szarej warstwy chmur górskich szczytów.
W momencie, w którym już powoli zaczęła opuszczać go czepiająca się go dotąd jak najbardziej oddana kochanka nadzieja, wilgotny zapach lasu zmienił nagle gwałtownie kompozycję, spierając się z dymiącym zapachem dogasającego paleniska. Basior zatrzymał się wpół kroku, rażony nagłą ekscytacją. Oczywiście nie wiedział, jaki przełom w prowadzonej przez niego sprawie mógł przynieść ślad dogasającego ognia, ale z pewnością był to powiew nowości po długich godzinach braku jakiegokolwiek tropu. Obwiązawszy ciaśniej szalik wokół swojej szyi, tak jakby obawiał się o niego potknąć, ruszył biegiem przez połacie lasu dzielące go od tak nagłego znaleziska.
Podekscytowany jeszcze chwilę temu basior zamarł nagle bez ruchu, jakby bogowie, w litości nad żalem, który rozdzierał jego serce, postanowili zamienić go w kamień na wzór mitycznej Niobe. Żałośny zapach spalenizny był tak silny, że basior musiał zasłonić nos szalikiem. Odwrócił wzrok, zaciskając łapę na ustach, jakby obawiał się, że alkoholowa gorączka poprzedniej nocy wreszcie się na nim zemści, wyszarpując mu z żołądka skromne resztki przydziałowego śniadania. Ku własnemu zdziwieniu spostrzegł jednak, że z jego oczu płyną łzy. Powoli, jak ciche krople delikatnego, letniego deszczu, po jego twarzy spływały niekontrolowanie chłodne jak lód strumienie.



Wiatr, który szargał koronami drzew, błąkał się po świecie niczym anioł śmierci, który, zabrawszy swą ofiarę, zbiera się do szumnego odlotu na spopielonych skrzydłach. Basior przysłuchiwał się tym zdarzeniom z wnętrza niewielkiej, okolonej cieniem jaskini. Nie śmiał nawet na krótki moment odwrócić oczu od sceny, która malowała się przed jego oczami jako obraz fascynująco niemal żałosny. Płowy basior, dotychczas zawsze dumnie prezentujący swoją imponującą posturę, zdawał nagle skulić się w sobie i załamać. Jego bursztynowe oczy zaszły cieniem, jakby niespodziewanie wygasł płonący w nich ogień, który przecież wszystkim mieszkańcom watahy wydawał się dotąd wieczny na wzór ogniska w świątyni Hestii. Biały basior wzdrygnął się nieznacznie. Po wszystkim, co zdążyło się wydarzyć, porównania tego typu wydawały mu się co najmniej niesmaczne.
Wrażenie, które wzbudzał w młodszym śledczym tego rodzaju obraz było tak surrealistycznie kontrastowe, w głębi serca wprost niewłaściwe, że basior musiał zamrugać kilkukrotnie, by upewnić się, że to wszystko nie było tylko przydługim, wyjątkowo osobliwym snem.
Czy wyglądał podobnie, kiedy ginęła nasza matka? Ry potrząsnął intensywnie głową, próbując odegnać od siebie nieistotne w takim momencie rozważania.
Idąc na spotkanie Szkłu, basior zabrał ze sobą po drodze swoją drugą... swoją jedyną już teraz siostrę. Brązowa wadera przez cały spacer dopytała, co było powodem tak nagłej wizyty i tak stanowczej prośby, by udała się za nim w niewyjawione jeszcze miejsce, z naiwną radością prawie wieszając mu się na ramionach. Basior milczał, starając się nie pokazywać, jak bardzo złamane jest jego serce; zaciskał zęby w świętym prawie milczeniu, skupiając się na walce z łzami, które raz po raz zbierały mu się w oczach.
Po co ta cała szopka, pytał samego siebie, przyciskając szalik do nosa, kiedy stawiali kolejne kroki ku miejscu przeznaczenia. Dlaczego nie mógł jej tego po prostu powiedzieć? Być może uznał, że lepiej dla niej będzie usłyszeć takie wieści w pobliżu całej rodziny, a może kierowało nim jedynie egoistyczne poczucie niechęci wobec powtórzonej konieczności przekazywania tak ponurych wiadomości z osobna każdemu, kto był bliski zmarłej. Tak czy inaczej, zdawał sobie sprawę, że los właśnie jego wybrał na swojego posłańca; i po raz pierwszy w życiu nie śmiał nawet trochę wymigiwać się od złożonej na nim odpowiedzialności.
Spotkanie z płowym basiorem w cieniu niewielkiej jaskini nie było więc tylko złożeniem raportu starszemu stażem współpracownikowi na temat powierzchownego rozwiązania sprawy zaginięcia. Było to coś większego, przed czym basior bronił się dotychczas ze wszystkich sił.
– Do teraz nie rozumiem... – odezwał się, dławiąc się powoli ciszą, która zaczęła już gnić powoli w gęstej atmosferze dusznego pokoju.
– To moja wina – przerwał mu nagle starszy basior, sprawiający wrażenie, jakby wszystkie cienie tego ponurego miejsca znalazły na jego twarzy wspólny punkt przecięcia. – Powinienem ją tego nauczyć. Powinna wiedzieć, jak brutalny potrafi być ten świat. Że nie wolno jej błąkać się w nocy po lesie.
Spod ściany dobiegł go cichy płacz Wrony. Ry obejrzał się za siebie w chwili dezorientacji, po czym bez słowa powrócił wzrokiem na żałosną postać swojego ojca.
– To tylko moja opinia, ale wydaje mi się, że niepotrzebnie się obwiniasz – odezwał się cicho, prawie szeptem. – Była dorosła. Mogła decydować za siebie. Wybrała, co uważała za słuszne, i...
– Nie rozumiesz.
– Jak myślisz, czy sytuacja potoczyłaby się jakkolwiek inaczej, gdyby zamiast Kali to ja znalazłbym się wtedy w tamtym miejscu? Czy ja, czy ktokolwiek inny... Czy istniała szansa, żeby po spotkaniu tak dużej, nastawionej na przemoc grupy ktokolwiek byłby w stanie ujść z życiem?
Przez chwilę odpowiadało mu jedynie ponure milczenie.
– Być może ty nie dałbyś się tak łatwo oszukać.

Niosąc ciężar dotychczas popełnionych grzechów, nadal jest sens w każdym naszym kroku do przodu.

– Hej. – Młodszy basior miał wrażenie, że udało mu się przełamać jakaś ogromną barierę, kiedy przysiadał lekko naprzeciw swojego ponurego rozmówcy. – Nie jestem pewny, czy to cię pocieszy, ale myślę, że zginęła... jakkolwiek bolesna nie byłaby to śmierć... że zginęła za to, co kocha.
Oczy, które zdawały się jednorazowo stracić całą barwą, podniosły się na niego.
– Za wolność – uśmiechnął się smutno, podnosząc się z ziemi równie nagle, jak przed chwilą się tam znalazł. – Wszyscy powinniśmy dzisiaj wypić za wolność.

"Co jest poza tą ciemnością?’’
Rzeczywistość, którą jesteśmy przeklęci od najmłodszych lat.
Pewnego dnia zostaniemy wynagrodzeni,
Zostawiając za sobą ścieżkę ułożoną z trupów.


*dosł. Pole Kwiatów. Tytuł nawiązuje do miejsca egzekucji Giordano Bruno, renesansowego naukowca skazanego na śmierć przez spalenie, jak również wiersza Czesława Miłosza o tym samym tytule. 

Od Eothara Atsume CD Agresta - ,,Niecny Owoc" cz. 17

Chcecie dać nam do zrozumienia, że jesteśmy pozbawieni podstawowej wiedzy na temat tego, co dzieje się na naszej ziemi? Brawo, proszę, jaki domyślny. Dokładnie to, co mieliśmy kilka wypowiedzi wcześniej. 

Chabrowe wiewiórki skaczące po sosnach... na te słowa naprawdę wzdrygnąłem się z zaciśniętymi zębami, czując, jak przez moje ciało przebiega zimny, nieprzyjemny prąd. Po raz drugi podczas tej rozmowy odkleiłem wzrok od Agresta i utopiłem czujne, drapieżne spojrzenie w mizernej, szaropiórej postaci u jego boku. Prędko się opanowałem, ale myśli nie stygły tak szybko. Wie? Nie mógł wiedzieć. To nie wchodzi w grę. ... A jeśli, to niby skąd? Moim jedynym towarzyszem podróży był zimny wiatr. A gdyby ktoś mnie widział, nie mówiąc o przemianie... już dawno siedziałbym za kratkami. Zatem wykluczone. Zresztą może i w tych falujących gałęziach naprawdę był jakiś rudy stwór. To musiał być czysty przypadek, niefortunna gra słów. Może faktycznie przykułem jego uwagę jako wiewiórka, lecz nie mógł się niczego domyślać. A jednak... wciąż czułem to bolesne ukłucie wątpliwości.
Wiemy tyle, ile trzeba i jeszcze troszkę więcej. Przyznaję, zgrabne powiedzonko, i strasznie irytujące. Czy blefował? To było jasne jak słońce, pogrążał się w matni strachu i smutku, choć ta pewność siebie i sztuczna determinacja na zewnątrz były godne podziwu. Jednak co do jednego mieli rację; WSC miało mocne, sojusznicze wtyki, zaś WSJ było toczącą wschód chorobą, plugawą bakterią, którą należało wyplenić przy pierwszej lepszej okazji. Teraz, gdy wniknął do niej nie mniej nikczemny wirus, stanowiła coś w rodzaju ultracombo. Tyle że wciąż nie miała organizmu ani chociażby wspólnika, którym mogłaby się posłużyć. To była ciekawa, bardzo ciekawa rozmowa.
Spojrzałem mimochodem na frunące obok mnie naczynia, stabilnie, bezszelestnie... Rzucanie ich w ogień byłoby ogromnym marnotrawstwem. Zwilżyłem powoli wargi, po czym z cichym westchnięciem odkorkowałem jedną za drugą. Wszystkie oklapnięte uszy na ten dźwięk przyjęły postawę na baczność, ale nikt nie ośmielił się przerwać ponurej ciszy trwającej niezmiennie od momentu naszego pożegnania z Chabrami, kiedy butelki szybowały ku swoim parom. Tylko Błarka najpierw zlustrowała mnie oburzonym, lekko zaniepokojonym wzrokiem, lecz zaraz przeniosła wygłodniałe spojrzenie na napój. 
— Na pohybel skurwysynom! - zaśmiałem się nagle, wznosząc toast. Kilka kropel drogocennej cieszy wsiąknęło w ziemię, ale nie zwróciłem na to uwagi. Moja towarzyszka wreszcie delikatnie się uśmiechnęła. Uśmiech tej wilczycy jak zdążyłem zauważyć był zjawiskiem rzadkim, ale... pięknym. Oczywiście nie lepszym niż Lidki, ale ten widok rozpalał każdy płomyk nadziei. Jak to możliwe, że jeszcze nikomu nie skradła serca? Może zbyt uczciwa z niej istota, wszak tak prosta.
— Ta jes! - odparła z entuzjazmem nasza eskorta, ochoczo zabierając się do picia. Założyłbym się, że z łatwością opróżniliby naczynie za jednym haustem. Tymczasem usłużnie podsunąłem wiśniówkę pod nos waderze.
— Dziękuję. - mruknęła, odwracając łeb.
— A co to było? - spytałem znacząco, spoglądając w tym samym kierunku, do tyłu.
— Dyplomacja. - odparła krótko. Wzruszyłem ramionami, po czym sam pociągnąłem mały łyk z gwinta. Nie ogarniałem tego swym malutkim rozumem, ale potrafiłem uszanować. Nie rozmawialiśmy więcej aż do momentu rozstania niedaleko granicy WSJ. Błarka niezwłocznie udała się zdać raport. Tymczasem ja udałem się w drogę do centralnych rubieży watahy, nieustannie czujnie moniotorując otoczenie. Obserwowali każdy mój krok, lecz raczej nie mieli konkretnego zadania. Byli w gotowości. Zatrzymałem się przy charakterystycznym, niedużym wąwozie przecinającym las, zastanawiając się nad dalszym kierunkiem wędrówki. A raczej złorzecząc z niemałym zdumieniem na to, że w ogóle musiałem mieć takie rozterki. Gdzie się podział ten sukinsyn Atsume? Obiecałem sobie solennie, przysięgłem na własną krew, że więcej sobie na to nie pozwolę, a historia, jako fortuna, kołem się toczy. Lidka nie zasługiwała na żadną z tych rzeczy, i tak już nadużyłem jej cierpliwości. Nie powinienem robić jej nadziei, na które całe szczęście była za mądra. W dodatku byłem w pełni świadomy ceny. Za daleko zaszedłem w swych knowaniach, zbyt wiele poświęciłem. Wiem, czym to się skończy, znam ich aż za dobrze... powiedział rozum, a zepsute serce mu na to fucka pokazało. Czas pozbyć się któregoś raz na zawsze. Muszę iść do przodu, o krok przed światem. Tak, po prostu odwiedzę ją później. Na pewno. Może ostatni raz, przynajmniej na dłuższy okres. Albo i nie, mało to się dziwek kręci po okolicy? Jak to mawiał dziadek: czas i seks wszystko wyleczą.
U karczmarki gromadziło się najwięcej wilków, zwłaszcza nad ranem, lecz to tam spodziewali się mnie spotkać. Mogli już nawet czekać z całym komitetem powitalnym. Przydałoby się ich wytrącić z równowagi, toteż najpierw zboczyłem podczas marszu na południe, w kierunku Borów Dworkowych, gdzie znajdowała się jeszcze jedna łąka będąca popularnym, choć na przestrzeni lat bardziej krwawym miejscem spotkań. Cały czas uważnie, w miarę dyskretnie rozglądałem się dookoła. Krążyła tu nadal nie więcej, niż dwójka szpiegów. W pewnym momencie skoczyłem na najbliższy dąb, wbiłem pazury w drewno i już truchtałem po gałęziach mając nadzieję, że żaden z prześladowców nie umie latać. Ta okazała się płonna, bowiem już po chwili usłyszałem łopot skrzydeł. Wilk nawet nie próbował się specjalnie kryć. Westchnąłem z irytacją. Im dalej w las, tym więcej iglaków, więc poruszanie się górą było strasznie męczące, nie mówiąc już o śliskim śniegu. Spojrzałem na ziemię i w końcu mnie olśniło. Musiałem tylko zadziałać wystarczająco szybko, by nie zdążył zniżyć lotu. Błyskawicznie zacząłem zeskakiwać po kolejnych konarach na dół. 
Poruszyłem lekko odrętwiałymi łapami dopiero, gdy serce przestało bić jak oszalałe po większym wysiłku, oddech wrócił do normy, a od złowrogiego szelestu skrzydeł minęło jakieś 20 minut. Niby mógł jeszcze krążyć gdzieś w pobliżu, szukając śladów, ale szanse były bardzo nikłe. Lojalnych, w całości oddanych sprawie RZS członków, którzy siedzieliby tu do wieczora, można było policzyć na palcach obu łap. Lud ten był generalnie rozrywkowy i niecierpliwy. Musiał uznać, że pobiegłem dalej na południe. Wyczołgałem się powoli ze spróchniałej kłody i otrzepałem się gwałtownie ze wstrętem z brudnego śniegu. Pędem udałem się dalej na zachód do doliny karczmarki.
~~~
— Nazwali nas wścieklizną. - zakończyłem krótką relację lekkim, ironicznym tonem, co wywołało salwy śmiechu ze wszystkich stron. Siedzieliśmy w dużym kręgu, prawie wszyscy z naczyniami pełnymi (lub pustymi) do połowy alkoholu. Widać, że utarła się tu niechęć do Chabrów, do tego stopnia, że stanowiła nawet niejako element kultury. Może z powodu wydarzeń z przeszłości, chociaż Jabłonie nie przywiązywały dużej wagi do historii, a może była to zwykła tradycyjna, sąsiedzka wojna. Sami swoi.
— A jak, jesteśmy szybcy i wściekli! - ryknął wojowniczo Błysk, wznosząc nieco drżącą łapą naczynie. 
— Cóż, przynajmniej jesteśmy odporni! - rzekła dobitnie Czereśnia, która po ostatniej rozprawie postanowiła zostać kilka dni na wschodnich rubieżach. Przy każdej okazji ogłaszała wszem i wobec, że może zdecyduje się na dłużej. Nikt jednak do tej pory jej nie rozgryzł i nie udzielił zachęty.
— I kto to mówi... - mruknął Anosit zagadkowo, drapiąc się za uchem. Reszta zawtórowała im żywiołowymi okrzykami. Z całych sił starałem się powstrzymać dreszcze podniecenia i lęku zarazem przebiegające po linii kręgosłupa. Zwłaszcza, gdy próbowałem spoglądać do tyłu, na plotkujące wadery. Ojciec powtarzał nam co najmniej dwa razy dziennie, że tchórzostwo to najgorsze, co może być. Dlatego strachowi zawsze towarzyszyła złość, która przeważnie była skutecznym mechanizmem tłumiącym i pozwalała dalej działać. I tym razem nie mogłem poddać się temu pierwszemu, choć pospolita wściekłość była ostatnim, co mogłem czuć w stosunku do Lidki. Takie wilki albo się kocha, albo nienawidzi całym sercem. Problem tkwił w tym, że byłem w bolesnym potrzasku pomiędzy, niemożliwym do wytrzymania, a zarazem bez możliwości wyjścia w jednym kawałku. Ostatni raz rzuciłem okiem, akuratnie, gdy odchodziła, śmiejąc się perliście, z jakimś basiorem. To mnie trochę uspokoiło. Jak dobrze nie być jedynym. Ale najlepszym. Prawda? Poza tym nic specjalnego do mnie nie czuje, a więc nic jej nie grozi. 
Te rozmyślania przerwało mi szczęście w nieszczęściu. 
— Eothar. - szturchnął mnie Garel, wskazując pyskiem przed siebie. Wszyscy spoglądali w tamtym kierunku z mieszanką strachu, ciekawości, czasem niechęci czy wręcz złości. Również skierowałem swój wzrok ku nadchodzącej grupie i spojrzałem w oczy diabła. Dosłownie zdawało mi się, że wystarczyłoby dokleić rogi, i diabeł jak malowany, może przez ubrudzoną w śniegowym błocie sierść do połowy łap. Szybcy są, albo po prostu nie dali się do końca nabrać na moją kryjówkę. Na pysk w odpowiedzi na uśmiech Derguda błyskawicznie przywołałem mrożący krew w żyłach grymas. Zmrużyłem oczy i odchrząknąłem, prężąc się z godnością. 
— Zwalniam się. - warknąłem ostro. - Nie mam zamiaru brać udziału w waszych obrzydliwych planach. Róbcie to, co robicie, ale beze mnie. - w tym momencie czułem niezwykłą dumę i radość, niczym szczeniak prężący się przed oficerem, tak długo czekałem, dusząc w sobie tę piękną przemowę. Tymczasem wszystkich w promieniu kilkudziesięciu metrów, którzy usłyszeli deklarację, zamurowało. Szmer biegł dalej przez dolinę z prędkością błyskawicy. Z satysfakcją obserwowałem czyste zdziwienie, zaskoczenie i może popłoch u rudego basiora. Towarzyszący mu Kwazar nie wyglądał lepiej, tyle że dodatkowo zionął o wiele większą dawką nienawiści.
— Świetnie, tyle że to ja już cię zwolniłem. Nie musisz się popisywać. - odparł Dergud ponurym, niskim tonem, idealna groźba, gdyby nie lekkie drżenie głosu, którego nie potrafił zamaskować. Miałem tu ogromną ochotę na słowną przepychankę, ale zrezygnowałem z tego pomysłu. Wlepione w nasze postacie dziesiątki par oczu patrzyły ogromnie zdezorientowane i oszołomione, szukając wroga. Ale prosty lud nie rozumiał i nigdy nie zrozumie, że tu nie ma wroga. Nie ma bohatera. Nie ma dobrych. Nie ma złych. Jest moc. Są siły, które ścierają się ze sobą. Proste równanie. 
— Co do...? - mruknął basior najbliżej mnie.
— Będzie dobrze. Zaufajcie mi. - odparłem cicho, zagryzając wargi.
Przeniosłem wzrok na dwójkę barczystych strażników, w tym Svela, stojących za posłami. Położyłem po sobie uszy, tym razem spoglądając w oczy wilka z wyrzutem, więcej niż odrobinę zaniepokojony i zmieszany. Czyżbym już przesadził, czy to za dużo na jego nerwy? 
— Dwa tygodnie jeszcze nie minęły. - wysyczałem ciszej, postępując krok naprzód, tak, by tylko najbliższe otoczenie, wliczając Derguda, mogło mnie usłyszeć. Całe towarzystwo milczało, wpatrując się jedynie wyczekująco. Znikąd pomocy, donikąd ucieczki, nikt jeszcze nie ogarnął powagi sytuacji. Pewnie powinienem się cieszyć, że miałem zaszczyt samemu oddać się w ich łapy. Zwykłych przestępców, jeżeli nie zginęli podczas walki z kolegami na śmierć i życie (niektórzy strażnicy nawet się nie spieszyli i oglądali takie bójki wręcz z popcornem pod łapą) powalano z powrozami na miejscu. - Dogadać się? Nie ma o czym mówić. - warknąłem głośniej na odchodne, jakby w odpowiedzi na myśli basiora, bardziej w stronę tłumu, którego wszystkie uszy były postawione na sztorc.
— I ch*j mnie to boli. - mruknął wilk na ucho, gdy przechodziłem obok, wzruszając ramionami z kamienną miną. ,,Stróże prawa" zamknęli za mną pochód.

1699 słów
To wygląda jakby wjechał w to rozpędzony tir...

CDN

sobota, 27 lutego 2021

Od Julija CD Tory

Julij zadowolony kroczył przez śnieg z nowym znajomym przy boku. Jednak nie zapowiadało się na pożywny posiłek. Jego brzuszek wydawał się z tego powodu niebyt szczęśliwy, aczkolwiek obecność innego wilka dla Julija była czymś nietypowym. Nie zostawił go od razu jak większość z innych wilków robiła. Co więcej, po dłuższej chwili marszu wyprostował się i rozglądał po okolicy.
-Długo tu mieszkasz?- padło w końcu pytanie z zazwyczaj rozgadanego pyska młodego , rozemocjonowanego wilczka.
-Nie. Niedawno dotarliśmy tu z siostrą.- przyznał zielony basior delikatnie uśmiechając się. Julij sam nie wiedział czemu ale ten gest rozjaśnił i jego pysk wesołym grymasem.
-Masz więc siostrę! Jest młodsza? Starsza?- dopytywał. Nie lubił ciszy, która najczęściej towarzyszyła jego rozmowom z innymi wilkami, a tym samym ignorancją i odrzuceniem, co zawsze chwytało małe serce w szpony niezwykłego smutku, który nigdy nie skutkował niczym dobrym.

-Ah. Nie. Jest moją bliźniaczką, a jednoczenie pzeciwieństwem. - Julij uśmiechnął się szerzej. Jego umysł już szykował wodospad słów, które jednak momentalnie utknęły w jego gardle kiedy uważne ucho usłyszało niespokojny ruch kawałek dalej. Musiał bardzo się powstrzymywać aby nie pisnąć radośnie na dźwięk stawianych na śniegu kroków.
-Jeleń- mruknął Tora przy jego boku. - Jesteś może zainteresowany?- zagadnął, a Julij dostrzegł w jego oku błysk jakiejś dziwnej emocji, która wydała mu się znajoma ale jednocześnie daleka od serca.
-No tak. -ściszył głos, ponieważ wiedział że ekscytacja z łatwością spłoszyłaby ich zdobycz, która już niedługo miała zaszczycić ich przełyki swoim surowym, ale pożywnym mięsem. ..

<Tora?>

Od Delty CD Pandory - "Krwawy księżyc"

 Delta był zaskoczony, ale co się dziwić. Kiedy trwała jesienna zawieja i deszcze, Delta był jeszcze dziesiątki, jeśli nie setki kilometrów stąd, rozkoszując się prażącym delikatnie z nieba słońcem, które im dalej szedł tym bardziej zanikało za chmurami. Doskonale pamiętał swoje przejście przez jakieś góry, kiedy za nimi spodziewał się zastać ciepełko, a  otrzymał mrożący łapy śnieg. W tamtym czasie postanowił że zatrzyma się tylko na zimę w tym miejscu, jednak jakoś tak się zadomowił. Pysk mu się delikatnie uśmiechnął na ten widok, ale potrzeba wzywała. Należałoby pozbyć się przyczyny cierpienia takiej ilości osób i znaleźć odpowiedź na pytanie czemu wilki nie widzą podobno metrowego krzewu.  Dlatego granatowa kulka skoczyła do wyjścia z torbą u boku, jednak musiał zatrzymać się w pół kroku. Wadera, która otrzymała od niego leczenie, jezdnie i dach nad głową, bo nadal była słaba a jej rana wewnątrz dalej pozostawała niestabilnym źródłem jej przyszłych problemów. Słyszał jak bardzo natarczywy jest jej ton i jak wiele zaskakującej chęci w niego włożyła. Opanował w sobie nieziemsko wzrastającą irytację i odwrócił się.

- Dobrze. Jednak wiedz, że daleko nie uciekniesz. Przynajmniej nie teraz. Łapę może masz sprawną ale przy zbyt dużej ilości wysiłku twój środek znowu będzie mętną papką krwi. Poza tym, już raz byłem w twojej głowie. Będę w stanie znaleźć cię nawet na drugim końcu tego świata.- zagroził jej przymykając oczy. Potem wyśliznął się przez wejście do norki. Przyszła mu przy tym refleksja, że w sumie kiedyś przydałoby się ją powiększyć. W przejściu wpadł w większą od siebie posturę, którą od razu poznał po zapachu i charakterystycznym rudym kolorze. Gdy tylko stanął stabilnie zadarł głowę żeby zobaczyć umaszczony zażenowaniem pysk Pakiego. Unosił delikatnie przednią łapę.

-Oh. Paki! Coś ci potrzeba. - czuł jak wilczyca pojawia się za jego plecami przyprawiając Pakiego o jeszcze większe zażenowanie. Rudy wilk odwrócił łapę żeby Delta mógł w nią zajrzeć. - Ah... gdzie sobie to wbiłeś?- spytał zaskoczony wyjmując długi, szczuplutki przedmiot z jego łapy. Mały wilk z wrażenia aż zastanowił się jak to się w tej łapie mieściło, ale ten świat nie zawsze pozostawał logiczny, więc po prostu pokręcił głową uleczając łapę starszego.

-Nie wnikaj, błagam- sapnął kiedy granatowy wilk pracował w szybkim tempie nad ranką.

-Dobrze dobrze. Tylko nie rób tego znowu- polecił Delta i uśmiechnął się szeroko. Jeszcze chwilę oboje potem stali przed wejściem patrząc jak trzy rude ogony znikają między martwymi drzewami. Wtedy też do Delty coś dotarło.

-Jak masz na imię?- zwrócił się do wadery. Ta tylko prychnęła, smucąc i irytując basiora. Więc sam się poczęstował tą informacją wtargają po nią na sekundę do jej umysłu. Nie chciał wiedzieć o niej nic więcej. Nie lubił nadużywać tej umiejętności. Doskonale też wyczuł że wadera to zauważyła.

-Zatem. Chodźmy Pandoro.- skoczył przed siebie zostawiając w śniegu swoje ślady. Jego ton nie znosił sprzeciwu i tym razem wadera usłuchała się.Szli dłuższą chwilę mijając kolejne drzewa i kolejne. Oddalali się od domu Delty coraz bardziej i bardziej zagłębiając się w tereny watahy. W końcu dotarli też do rzeki, która w tym miejscu była rwącym życzeniem śmierci dla każdego odważnego kto chciał ją przekroczyć. Płynące z nurtem kawały oderwanego w wyższych częściach lodu miotały się między falami. Mały wilk zreflektował się też, że poziom wody jest znacznie wyższy niż był wcześniej, co oznaczać mogło jedynie że gdzieś wysoko w górach albo topi się śnieg, albo nurt porwał go rzazem z nurtem w dół.  Granatowy ogon basiora zadrgał niespokojnie widząc że kamienna ścieżka, prawie całkowicie zniknęła pod lodowato zimną wodą. Westchnął ciężko. Aby dojść do miejsca, które podejrzewał o bycie powodem cierpienia tylu osób musieli przejść przez rzekę. Dodatkowo widział też spinające się mięśnie u wadery, a jego wyczulony słuch słyszał przyspieszone bicie serca. Rzeka była zbyt szeroka aby ją przeskoczyć jednak w głowie Delty błysnęła iskierka nadziei. Niewiele jednak zdążył zrobić zanim szybkim ruchem musiał uniknąć ataku wadery, która rzuciła się w jego stronę. Przewidział go z łatwością. Zdążyła tylko zahaczyć o jego pysk jednym pazurem kiedy usunął się jej z trajektorii lotu. Na nieszczęście ich obojga lądując natrafiła na zalodzony brzeg rzeki. Jej łapy posunęły dalej w ciągu ułamków sekund  przebijając się przez taflę rwącej wody. Delta momentalnie dopadł do niej chwytając w zęby jej ogon.  Niestety nurt dorwał już prawie całą waderę, a niezbyt postawna postura małego basiora niewiele była w stanie im pomóc. Delta przerażony pisnął kiedy jego własne łapy zaczęły sunąć po śniegu. Słyszał chrapliwy głos wadery, której pysk uporczywie utrzymywał się nad wodą w przeciwieństwie do reszty ciała. Ona sama odpłynęła by zgarnięta przez lodowatą wodę gdyby nie jeszcze to lekkie zaparcie ze strony małego basiora, który piszczał niemiłosiernie głośno. Czuł że mu się to przyda zwłaszcza że jego przednie łapy czuły już mokrą ciecz obmywającą jej czubki. Serce zabiło mu głośno w piersi kiedy po kolejnym marnym pisku usłyszał biegnące łapy. Modlił się w myślach aby biegnący wilk pospieszył się ponieważ jego nędzna siła właśnie zawodziła pozwalając aby utrzymywał się na brzegu ostatkiem woli losu. Dlatego kiedy do jego uszu doszło cichy dźwięk pękania lodu otworzył szeroko oczy. I tak woda pochłonęła i jego. Jednak nie puścił ogona, a co więcej jego kark został brutalnie pochwycony w zęby a on sam, wyciągnięty ze szponów lodowatej śmierci . Wraz z nim za ogon niego wydobyta została wadera, której pysk niestety na chwilę został zasłonięty przez wodę zanim wilk który przyszedł ich ocalić pochwycił i ją. Delta wstał z ziemi otrzepując się mocno z chłodnej cieczy. Jego oddech zwisł chmurą w powietrzu.

-Wszystko z wami dobrze?- spytał damski głos. Kiedy basior zadarł głowę z ulgą spostrzegł Wronę.

-Tak. Dziękuję Wrona. Dziękuję.- szepnął zaglądając na przemokniętą Pandorę. Ta dopiero wstawała z ziemi biorąc łapczywe oddechy. - Pandoro... to było idiotyczne zagranie z twojej strony.- westchnął. Potem podszedł do niej i usiadł obok. - Wracamy.- zarządził. Oboje byli w końcu przemoczeni, a wadera widocznie osłabiona...

 

<Pandora?>

Od Wayfarera - "Na Południe Od Watahy" cz.4 2/2

W jaskini białej wadery było wyjątkowo przytulnie, futra różnych zwierząt pokrywały podłogę, by odgrodzić przebywające tu wilki od zimna, przyjemny zapach ziół wypełniał powietrze, w dużej mierze składały się na nie zioła wykorzystywane w kuchni, takie jak mięta czy bazylia, jednak wśród nich pojawiały się też nutki bardziej wyjątkowych, wykorzystywanych w magii roślin. Wayfarer przyuważył, że wszystkie pęczki ziela zawieszono w liniach prostych, równoległych do siebie, w nieregularnych odległościach. Na drewnianych, niczym nie wyróżniających się półkach, które wbudowano w ściany jaskini, stały przede wszystkim książki o poniszczonych, skórzanych okładkach, tak starych, że napisy już dawno poznikały z ich powierzchni. Niektóre były jasne, inne niemal czarne, poukładane najprawdopodobniej według zawartości, bo zdecydowanie nie po rozmiarach ani barwach. Wielkie, opasłe tomy trzymano tuż obok małych, podręcznych niezbędników, czasem przypominały paski tygrysa, czasem jakby układały się w gradient. Nigdy regularne. Panował tu urokliwy chaos, zapewne artystyczny nieład, dla każdego obcego niezrozumiały, jednak dla mieszkanki tego osobliwego miejsca wszystko miało swoje miejsce. Można było to zauważyć po jej pewności ruchów, jak szybko potrafiła sięgnąć po przedmiot, którego właśnie potrzebowała, mimo że sam podróżnik przebywający tu w gościnie miał problem z dostrzeżeniem obecności tych narzędzi. Nie miał pojęcia, że na stoliku pełnym pustych, zdobionych buteleczek, gdzie część była ze szkła, część najpewniej z kości zwierzęcej, a pozostałe chyba z wyśmienicie oprawionej skóry, stał metalowy czajnik, w którym Ryuuko chciała zagotować wodę na herbatę. Właściwie na dobrą sprawę tylko jedna rzecz wyróżniała się na tle całego tego nieładu, wydawała się wręcz wyrwana z rzeczywistości, jakby wcale tu nie pasowała. Wayfarer długo przyglądał się barwnym kwiatom, pokruszonym kryształom, dziwnym narzędziom, których nie widział ani razu podczas swojej podróży, oczyszczonym do bieli kościom, z których kilka zostało już częściowo zmielonych na proszek. Rośliny o nietypowych, wręcz zadziwiających kształtach, kryształowe naczynia wypełnione wodą, oznaczone karteczkami z różnymi fazami księżyca. Świece, jako jedyne w bałaganie poukładane według jakiegoś porządku, dokładniej mówiąc według koloru, połowa z nich w jakimś stopniu stopiona i niekompletna. Sznurki zawieszone na ścianie, zamiast spoczywające na półkach. Niemal jak jakaś wystawka wiedźmy, która lubiła eksperymentowanie z czarami. Mimo tej poniekąd niepokojącej wystawki, basior wcale nie czuł się nieswojo w towarzystwie nienaturalnie długiej wadery, już wcześniej podczas podróży przekonał się, że takie prezentacje są przeciwieństwem złego omenu. Bo jeśli Ryuuko nie obawiała się pokazać swojej profesji, a profesja nie wskazywała bezpośrednio na szaleńca, wtenczas biała nie mogła być zła. Przecież nie każda wiedźma tuczy dzieci słodyczami i robi z nich pieczeń.

Machu Picchu spał sobie spokojnie w wyznaczonym przez waderę kącie, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Właściwie nie licząc krzątania się Ryuuko po pomieszczeniu, było tu bardzo cicho, odgłosy z zewnątrz nie sięgały tej schowanej głęboko w skale jaskini. O dziwo w mieszkaniu członkini Watahy Leśnego Kamienia, jak nazywała się tutejsza wataha, o czym podróżnik dowiedział się podczas przycinania alpace kopyt, było wyjątkowo ciepło, co musiało być zasługą cały czas płonącego ognia, nad którym wisiał sporej wielkości kociołek z gotującą się strawą. Jak na razie nie miała ona zapachu, była to tylko gotująca się woda, ale gospodarz już wrzuciła do niej garść warzyw i trochę ziół, przygotowując poczęstunek dla swojego gościa. Czajnik zaczął piszczeć, sygnalizując gotowość do zalania herbaty. Kubki z pięknie wymalowanymi kwiatami wiśni wypełniła zielonkawa rzecz, po czym naczynia postawiono na stole. Dwójka wilków poczęła popijać ciepły wywar.

– A więc, Ryuuko... – zainicjował rozmowę Wayfarer, czując się już wystarczająco pewnie i swobodnie w towarzystwie tubylczyni. – Zajmujesz się, jak widzę, eliksirami, prawda?

– Oj tak – wadera wyprostowała się w krześle, wyraźnie podekscytowana, że może porozmawiać o swoim hobby. Jej ogon zaczął się nawet nieco kiwać na boki, choć próbowała to ukryć. – Co prawda w Watasze Leśnego Kamienia jestem przede wszystkim rzecznikiem, ale zajmuję się także potiologią i prostą magią. Wilki z mojej watahy i okolic przychodzą po eliksiry, dostałam już swego rodzaju reputację. Najlepiej schodzą eliksiry miłosne, wywary lecznicze i trucizny, chociaż wachlarz moich usług jest o wiele szerszy.

– Na przykład? – Podróżnika zainteresował ten temat, sam bardzo chętnie kupiłby coś od tej pozytywnej i wbrew pozorom bardzo przyjaznej kobieciny.

– Och, jestem w stanie stworzyć eliksir, który nakłada na wilka jakiś efekt. Może stać się niewidzialny, zacząć latać, i te pe, chociaż te akurat są eliksirami o określonym okresie działania. Zazwyczaj nie jest on długi ze względów bezpieczeństwa. Wiesz, nie chcę trafić na dywanik. Chociaż moim konikiem są eliksiry rodzinne, czyli takie, które są w stanie wspomóc rodzinę. Na przykład zacząć ciążę, przerwać ją, zapewnić bliźniaki, całe mnóstwo rzeczy. Miałam już bezpłodne pary, które przychodziły do mnie po takie eliksiry i wracały po kilku miesiącach z małymi brzdącami u boku.

– O, to ciekawe! Jak taki eliksir działa? Możesz mi powiedzieć?

– Jasne! Jest on przeznaczony dla par bezpłodnych albo tej samej płci. Jest na tyle wyjątkowy, że nie traci swoich właściwości przez kilka lat, przynajmniej dopóki nie doda się do niego DNA rodziców. Widzisz, żeby dzięki temu eliksirowi powstało dziecko, należy do eliksiru dodać sierść, ślinę albo inny nośnik DNA dwóch wilków, które mają być rodzicami, i wtedy dać waderze do wypicia. Może być to matka, może być to surogatka, nie ma to znaczenia, ta wadera nie ma wpływu na DNA dziecka. Po wypiciu eliksiru zachodzi w ciążę i po dwóch miesiącach rodzi szczenię, które jest genetycznym potomkiem wilków, od których otrzymało DNA.

– Ryuuko! – Wayfarer podniósł się z miejsca tak szybko, że wylał podaną mu herbatę. Podniesiony ton jego głosu obudził śpiącego Machu Picchu, aż biedna alpaka się wystraszyła, podskakując na nogi. – Jesteś niesamowita! Ile za ten eliksir? Kupuję od ręki!

– Sprzedam ci go za wełnę twojej alpaki – zaśmiała się wadera, ucieszona reakcją młodszego wilka. – Ale posprzątaj tą herbatę, dobrze? Zaraz ci podam ściereczkę...

<C.D.N. kolejną zimą>

Od Espoir CD Agresta - "Wyblakłe słońce" cz.1.3

  -Jestem kochanką nieszczęścia i popędów, lęków i pustych nadziei. Pokornym obywatelem, kulącym się pod ostrzem władzy. Typem, którego już doświadczyłeś - jęknęłam cicho, patrząc w jego oczy, jak gdyby szukając w nich ratunku przed nieuchronną pogardą i odrazą, która zdawała się płynąć w moją stronę, czyli do parszywej kreatury, o której niewiele wiedział. Stalowy gwóźdź z etykietką niemalże namacalnie przewiercał się przez moją skórę, szukając czułych punktów. Może zbyt pochopnie go oceniłam? Może nie jest wilkiem władzy o twardej ręce, klasyfikującym innych jedynie pod łatką przydatności w jego misternie ułożonym planie? Dusiłam się we własnym ciele, zagubiona i tak samotna, wciąż nie mogąc uwierzyć, że żywa istota, której oddech czuję na własnej skórze nie oczekuje ode mnie niemożliwego. Nie zadźgał mnie, nie kazał na swoich oczach brutalnie zadusić stada dzików. Patrzył na mnie tak przyjaźnie, ale nie czułam, że przybliżamy się do siebie, nie czułam ciepła innego niż płynącego z jego ciała, które znajdowało się zdecydowanie zbyt blisko. Wciąż tkwiła między nami niewidzialna bariera emocjonalna, zbudowana z nieufności i niepewności. Tak bardzo chciałam dotknąć choć skrawka jego duszy, spróbować upić się nią i potraktować, jak narkotyk. Był inny niż reszta. Czy każdy tak naprawdę jest wyjątkowy? Czy nie tkwimy w pewnych schematach, czy nie jesteśmy do siebie tak podobni? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, aż do tamtej chwili. Wydawał mi się niezwykły...bardziej niż ktokolwiek, niczym niezbadany ląd, kryjący wiele brudów, ale przez to jeszcze bardziej intrygujący. Jego obraz był zbyt idealny, aby mógł być prawdziwy. Szedł wyprostowany, zdawał się uosobieniem pewności siebie i rozwagi. Był uprzejmy, a na każde pytanie odpowiadał z tym swoim nieodłącznym, firmowym grymasem.  Polityk. Cóż może doprowadzić jego umysł do niekontrolowanego orgazmu? Co sprawia, że upada i wciąż się podnosi? Czy tak łatwo dałby splamić swoją dumę i odsłonić maskę? Kim tak naprawdę jest? Słyszał już tyle idealnych formułek, a z jego ust wydobyło się jeszcze więcej. Z pewnością wypowiedział niejedną niesamowitą obietnicę, która nigdy się nie spełniła. Agrest idealny. Agrest wspaniały, zarządzający idealną watahą, w której wszyscy kochają się... idealnie. Chciałam zwymiotować mu tę koncepcją prosto w twarz, chcąc zmyć z niego tę grubą warstwę przyzwoitości. Chcę dotknąć jego miękkiego futerka, chcę spojrzeć w jego oczy zbyt głęboko. Chcę dać mu wyzwanie. Chcę się zabawić. Chcę go poznać. Dlaczego on wciąż milczy? Dlaczego wydaje się taki niewinny i winny zarazem?  Kiedy byłam małą wilczycą wydawało mi się, że dorośli żyją w jakimś dziwnym, poukładanym świecie, pełnym samych mądrych wilków. Wraz z dołączeniem do tej grupy wiekowej boleśnie przekonałam się o tym, czym jesteśmy i napełniło mnie to obrzydzeniem. Przestałam tak romantycznie postrzegać istnienie, stało się ono dla mnie okazją do przekazania genów dalej, drobnej zabawy oraz bólu, jak niekończące się i beznadziejne koło. Dlaczego wciąż mi nie żal siebie?  Tak naprawdę nie lubiłam płakać. Nienawidziłam rozstań, nawet z samą sobą. A później znowu wracałam do romansu z bólem, tak jakbym nigdy nie chciała móc określić swojego żywota jakimś pozytywnym epitetem. Dlaczego żyjąc w swoim ciele, nie jestem pewna, czy znam siebie najlepiej?  Nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Po prostu postanowiłam zaryzykować oddając się rozmowie w pełni i burząc część murów, które zbudowałam. Wizja spełniania swojej misji, oddalała się ode mnie, aż w końcu całkowicie zapomniałam, dlaczego jest mi jeszcze dane żyć i czyją jestem niewolnicą.
  -Odezwij się jeszcze raz, a ostrzegam, że dostaniesz w pysk - szeptały resztki zdrowego rozsądku, których dobicie zajęło mi jedynie kilka sekund. W tamtej chwili wydawało mi się, że nie istnieją złe decyzje. Są tylko te bardziej i mniej korzystne dla mnie i dla innych. Wstrzymałam oddech i odważyłam się zapytać, właściwie nie wiedząc czego oczekuję.
 -Co właściwie możesz mi powiedzieć o sobie, Agrest? Wspominasz o tylu istotnych wilkach na arenie politycznej, a wciąż milczysz na swój temat. Kim jesteś dla watahy?

<Agrest?>

Alkestis odchodzi!

Alkestis - powód: decyzja właściciela

Dziękujemy, Alke, za wszystkie wspólnie spędzone lata...

Od Alkestis - "Wilcza ofiara"



W pewnym miejscu istniał mały sen. 
Nie wiadomo, kto go wyśnił, a był on bardzo maleńki. 
Malutki sen zaczął myśleć. "Nie chcę zniknąć w ten sposób! W jaki sposób mogę sprawić, by ludzie wciąż o mnie marzyli?" 
Mały sen myślał i myślał, i w końcu wpadł mu na pomysł: "Sprawie, że ludzie się we mnie zagubią i pozwolę im swój świat.!"

Młoda wadera ocknęła się z kolejnego niepokojącego snu, w którym jedyne co pamiętała to otaczająca ją plazma, jej ilość i aura potęgi przygniatały umysł długoogoniastej. Mogłaby przysiąc, że doskonale ją znała, tylko skąd? Tak bliska a jednocześnie tak obca... Zresztą, ostatnio też czuła się mentalnie coraz bardziej oderwana od ciała. W końcu traciła pojęcie, granica między marami nocnymi a rzeczywistym życiem coraz się zacierała. Aż w końcu...
Skąd miała wiedzieć, że w jej cieniu migrują dziwne części plazmy?

Ta, Pierwszą Alicją zwana z mieczem swej dłoni,
przedzierała się przez las w Krainie Czarów i
Kto na drodze stanął jej to musiał zginąć wraz
Tam gdzie przeszła zostawiała krwi czerwonej pas.

Sangre wydawał się nieświadomy tego, że kto go obserwuje z pewnej odległości. Czy może wydawał się jednak wiedzieć? A może coś innego go zmroziło? To musiałoby być ciekawe. Szczególnie gdy jego wzrok powędrował ku ziemi, by dostrzec kilka śmieci. Odpadki po zwierzynie łowieckiej. Te resztki... Ach, tak kiedyś nazwał w większości białą waderę o nieznanym pochodzeniu, czyż nie? Bo była chodzącymi śmieciami po jego podopiecznej, która na samym początku ich znajomości nazywała go wujkiem, prawdaż?
Odwrócił się w samą porę, by dostrzec jak pewne żywe oczy tracą swój blask, na co się uśmiechnął.
-Jednak wróciłaś- powiedział czując narastającą znaną energię z przeszłości. Ten wyraz pyska zachował do ostatnich chwil.

Właśnie Alicja ta w lesie pełnym krwi,
uwięziona pośród drzew 
pokutuje tam do dziś.
I choć ścieżkę co mieczem wycięła każdy zna,
ona sama w celi już całkiem zapomniana.

Alkestis już przytomniejszym wzrokiem, wkrótce patrzyła na mocno skrzywdzone ciało wilka, który nawet pośmiertnie był uśmiechnięty, jakby dumny z widoku ostatnich chwil życia. Mimo wyrwanych wnętrzności i rozrzuconych przed jego ciało, on wydawał się zadowolony.
"To bardzo słodki widok, nie uważasz?" Usłyszała szepnięcie gdzieś przy uchu. 
Ale ona już nie wiedziała, że jej oczy stały się bardziej matowe, pozbawione iskierki witalności.

Ten, Drugą Alicją zwany śpiewał wciąż pieśni,
by zabawić cały lud z Krainy Czarów i,
każdy dźwięk, który zaśpiewał w ciągu wszystkich lat
złożył się na całkiem niemożliwy dziwny świat.

Paketenshika obrócił się do wejścia i widząc swoje pierwsze adoptowane dziecko, uśmiechnął się od razu.
-Witaj Tisiu, miło cię widzieć- przywitał się od razu, tym samym zapraszając waderę do środka. Ona jednak stała sztywno w progu, jeszcze żaden dźwięk nie opuścił jej ust tym słodkim głosem.- Wszystko gra?
I znowu cisza. Rudy podszedł nieco bliżej przybyłej czując zmienioną aurę u niej.
-Hej, co się stało? Możesz przecież tacie powiedzieć.
Długoogoniasta nagle cicho zachichotała i uśmiechnęła się szeroko i uroczo, chociaż w połączeniu z przyciemnionymi oczyma, dawało to efekt gęsiej skórki.
-Ale... Przecież nie jesteś moim ojcem- powiedziała słodko.

Właśnie Alicja ta, była tą od róż,
ktoś szalony strzelił, cóż
Alicja nie żyje już.
Tam, gdzie zmarła wykwitł przepiękny czerwony kwiat
choć nieżywy, to wciąż chłopca kocha cały świat.

Znowu, czuła się przytwierdzona tymczasowo do swojego ciała. Tym razem, witający ją widok był również makabryczny: patrzyła na leżące ciało adopcyjnego rodzica z dziurą w głowie z której sączyła się krew wraz z kawałkami mózgu, opuszczającymi zawartość czaszki. Samica zamrugała, nie czuła absolutnie nic patrząc na ów zwłoki. Jedyne w sumie co, to czule pogłaskała go po głowie i nucąc jedną z jego piosenek, objęła go, by dodatkowo skręcić mu kark.

Ta, Trzecią Alicją zwana, śliczna co tu kryć
najpiękniejszą w Krainie Czarów musiała być.
Swym spojrzeniem uwiodła stu mężczyzn, którzy jej
zbudowali dziwny kraj w zaledwie jeden dzień.

Konwalia nigdy nie wzbudzała pozytywnego wrażenia na długowłosej, zawsze ten głosik w głowie mówił o niej z, delikatnie mówiąc, niechęcią. Osobiście chyba nie miała do niej nic ale wewnętrznie czuła pewnego rodzaju obrzydzenie na jej widok. Ciekawe czemu. Była jakaś utarczka kiedyś? Możliwie. Fakt faktem, basiory bardzo lubiły tamtą w wianku. Aż było czuć ten testosteron w powietrzu. Nim wzrok się jej zamazał, pamiętała prowadzenie tamtej na totalną część zadupia watahy.

Właśnie Alicja ta jest królową tu
lecz opętał ją zły sen
nie jest tak piękna już.
Śmierci wystraszyła się jeden jedyny raz
i tak, choć przegnita, będzie rządzić po wsze czas.

Czas zaginał się, gdyż mogła przysiąc, że Konwalia znikła z widoku wczoraj a tu ponad tydzień się okazuje. Kiedy wędrowała w losowym kierunku, dostrzegła dziwne wgłębienie skalne. Zbliżając się, ukazywała się już rozkładająca sylwetka skrępowanej nieżywej Konwalii, która zdawała się być w niejakim własnym ołtarzu uwielbienia wilków.
"Tch. Wcale nie szkoda takiego sortu" głos był bliższy i wyraźniejszy w brzmieniu.

Poprzez las czerwoną drogą oni już szli
pod różanym krzewem już herbatkę pili.
Do zamku zaproszeniem 
ucieszyli się
był to as koloru kier...
Ci, Czwartą Alicją zwani, co podobni tak,
wyruszyli odszukać Krainy Czarów świat.
Choć mijali wiele drzwi, to nie wiedzieli, że
już w Krainie Czarów od dawna znajdują się.
Uparta starsza siostra i...
poważny młodszy brat jej.
Najbliżsi podobieństwem do Alicji prawdziwej...

Wrona przy spotykaniu jej, nigdy nie pokazywała jak jest mądra, bardziej jak głuchawa bywa. Być może dlatego bez namysłu pochłonęła podaną jej paczuszkę z posiłkiem. Kto by pomyślał, że trucizna zadziała tak szybko i starsza zaraz padnie nieżywa na ziemię. Młoda tylko patrzyła na nią bez słowa, jakby nic przed nią nie leżało, tym bardziej żaden trup. Piękne absolutne nic.
Ciężko powiedzieć, co myślał Mundus na ten zastany widok, który niedługo się zmaterializował w tym miejscu. On cokolwiek powiedział? Nie mogła sobie przypomnieć. Dopiero po chwili, gdy zlizywała krew cieknącą po jej brodzie a jego szyja była rozszarpana a on leżał w bezdechu, zorientowała się, że oni chyba nie żyją... 

Już się nigdy nie obudzą ze swojego snu
po Krainie Czarów będą błądzić dzień po dniu...

Samica spoglądając na zwłoki najnowszej dwójki i jedyna myśl, jaka ją nachodziła, to czemu to przyszło z taką łatwością. Czemu nikt nie zauważył. Czemu nikt nie reaguje...
-Chcesz, by było to prawdą? Nawet jeśli część z nich jest martwa, zawsze można pobawić się co z nich zostało- uwodzący głos za nią rozległ się w swej mocy.- Wystarczy, że się zgodzisz i odwrócisz a już wkrótce...
Ostatnie co zobaczyła swymi oczyma, nim całkiem zostały zgaszone, to gwałtowny atak plazmowymi mackami.



Alkestis gwałtownie się ocknęła ze snu, czując się jakby właśnie przebiegła maraton na pełnej werwie. Gwałtownie podniosła głowę w celu rozejrzenia się ale tylko spowodowała tym natychmiastowe mroczki przed oczyma, zaraz musiała zamknąć powieki. 
To... to był sen?
-Co to, koszmar?- Głos Ceres'a był jak wybawienie. Zwłaszcza w chwili, gdy natychmiastowo nachyliła się dla spojrzenia w swoje odbicie w byle czym. Fioletowe oczy patrzyły nań wystraszone ale były jasne i pełne witalności.
Ach tak, przecież oni idą do watahy w celu politycznym. Tylko czemu coraz częściej miała te koszmary? Z każdą nocą były coraz brutalniejsze... Nie czuła się bezpiecznie myśląc, że one ziszczą się po ich powrocie. Często czuła niepokojące bulgotanie w niej i to nie z powodu stresu czy głodu. Część wadery usiłowała zburzyć harmonię jej bytu, lepiej nie chcąc myśleć o tym, co się stanie po udanym zniszczeniu. Plazma zawarta w niej coraz częściej wydawała się, jakby miała wszystko zaprzepaścić - wszystko, nad czym Hope tak chorobliwie pilnowała pracując po nieumyślnym stworzeniu Alkestis na jej świecie.
...
A jeśli...
A jeśli oni nie wrócą do watahy?
A jeśli całkiem odrzucą wariant powrotu?
Na pewno wielu to zrani ale raczej będą żyć. Chyba.
Miała tylko nadzieję, że Ashera zrozumie tą decyzję, inaczej będzie mieć ją na sumieniu a zawsze była dla niej niczym matka.

Gdzieś w innym, duchowym świecie, ktoś pokręcił głową. Taka szkoda, młoda miałaby szansę na pomyślną przyszłość ale plazma musiała dać o sobie znać. Pozostało mieć nadzieję, że byt nie spowoduje zniszczenia wadery, tak wiele modlitw zostało posłanych w jej kontekście. Postać usłyszała echo przelotnego chichotu, który nie wróżył niczego dobrego...
Naprawdę myślisz, że to koniec?

piątek, 26 lutego 2021

Od Hyarina - ''Kwiat powstańca'' (opowiadanie konkursowe)

 Na podstawie ballady:

Oraz delikatnie inspirowane pieśnią ''Rozkwitały pąki białych róż''

TEKST

Płonie miasto. Łuna pożogi, rozciągnięta nad zachodnim brzegiem. Powstanie, powstanie.
 
Słońce wstało nad okupowanymi terenami dawnej Watahy Srebrnego Chabra, która oficjalnie przestała istnieć jakiś miesiąc temu. Tak podawały pieczołowicie sporządzane kroniki, opisujące każdy dzień, rozgrywającego się dramatu. Hyarin wstał, przecierając ze znużeniem oczy. Działo się tak wiele, że rzadko wychodził ze swojej jaskini, ślęcząc nad zapiskami, które miały na wieki uwiecznić ten tragiczny czas, mieszkającej na tych ziemiach społeczności. Bezpieczniej też było nie wychylać nosa na zewnątrz, gdzie specjalnie powołany zespół wyłapywał niedobitków, którzy jeszcze w jakiś sposób stawiali opór najeźdźcy. Pozostało ich już niewielu, co parę dni powstałe zaraz po eskalacji konfliktu podziemie dowiadywało się o śmierci kolejnego towarzysza. Basior rzucił ołówek, który dalej trzymał w zębach na blat i poruszył ramionami, próbując rozluźnić napięte mięśnie. Zerknął jeszcze na najwcześniejszy zapis, na dzień przed napaścią. Śmierć Agresta spowodowała chaos, którego nie sposób było opanować. Nie mieli przywódcy, który mógł ich poprowadzić do walki i, mimo starań Szkła, wszystko najwyraźniej poszło według oczekiwań wrogów. Zapanowała panika i dezinformacja, kto chciał – poddał się. Ci, co nie zgadzali się na stawiane przez przedstawicieli Watahy Szarych Jabłoni warunki, ukryli się i modlili o cud. Hyarin z westchnieniem przewrócił kartki, by dotrzeć do drugiego dnia masakry. Napaść na jaskinię medyczną, gdzie wyrżnięto w pień każdego, kto tylko przyznał się do lojalności wobec byłego przywódcy. A przyznali się wszyscy, choć wiedzieli, że to oznaczało wydany na nich wyrok śmierci. Potem praktycznie każdy dzień naznaczony był czyjąś krwią. Rozsądniejsze jednostki chodziły parami lub w drobnych grupach, ale tych, którzy wyruszali w pojedynkę zwykle nie widywano już żywych. Zazwyczaj wczesnym rankiem Szkło i kilku ochotników ruszało na przeczesywanie okolicznych terenów w poszukiwaniu nowych ciał, by zapewnić im, choć częściowo godny pochówek. Natomiast Hyarin spisywał to wszystko z aptekarską dokładnością, w jego kronikach znajdowały się nawet prawdopodobne przyczyny zgonu i ich szczegółowy opis. Czy było to bolesne? Tak, ale największym szokiem i bólem odznaczyła się, dla niego jak i dla innych, śmierć Agresta. Być może dlatego, że został zamordowany przez kogoś, kto w teorii miał być sojusznikiem.
- Można? - z zamyślenia wyrwał go zmęczony głos. Odwrócił się, dobrze wiedząc kogo tam zastanie. W wejściu stał cień dawnego Szkła. Płowa sierść stała się jeszcze bardziej wyblakła niż wcześniej, włosy na pysku i głowie przerzedziły się i gdzieniegdzie posiwiały. Mocno schudł, żebra odstawały mu jak kostusze na średniowiecznych rycinach.
- Proszę – odparł krótko Hyarin, zapraszając go gestem do środka. Za basiorem wślizgnął się jakiś rudawy strzęp sierści, który prędko schował się w wyłomie skalnym, machając trzema okazałymi ogonami. Gospodarz zerknął pytająco na pierwszego ze swoich gości, który zdezorientowany spojrzał po sobie, po czym dopiero dostrzegł smukłą sylwetkę kryjącą się w cieniu.
- Paki – śledczy rzucił karcąco w stronę kryjówki wilka, który zaraz wyszedł zawstydzony.
- Nie chcę zostawać sam, mój dom jest niedaleko ich obozu – szepnął, wodząc od jednego do drugiego szklistymi oczami. Wyglądał trochę lepiej niż Szkło, ale i na nim odcisnęło się piętno ostatnich wydarzeń.
- Wybacz. Wiem, że mieliśmy być sami, ale odkąd Yir... - płowy basior urwał w pół słowa i westchnął. - Poczekaj na mnie na zewnątrz, jakby działo się coś niepokojącego, przyjdź – zwrócił się ponownie do Pakiego, który posłusznie opuścił jaskinię, kładąc się kawałek dalej w zasięgu wzroku rozmówców.
- Jest kolejne ciało – śledczy potarł łapą czoło i spojrzał na kronikarza lekko nieobecnym wzrokiem. - Ciri znalazła Mishę w jakimś rowie, rozciętą na pół. Zakopiemy ją dziś wieczorem. Potem, tam gdzie zawsze, jest spotkanie. Wiem, że bardzo poważnie podchodzisz do swojej pracy, ale liczę na twoją obecność. Czas byśmy podjęli jakąś próbę odbicia naszego domu, jakkolwiek żałosna, by ona nie była.
- Chodzą słuchy, że Dergud podpisał pakt z diabłem – Hyarin uśmiechnął się lekko. Sam nie wiedział czy wierzyć plotkom, ale wrogowie dysponowali ogromnym wojskiem i zasobami, których gromadzenie nie mogło tak po prostu umknąć uwadze sąsiadów. Agrest musiał coś wiedzieć, gdyby trwało to od dłuższego czasu. Czy w innym wypadku alfa z WSJ faktycznie wszedł w konszachty z siłami ciemności?
- Sprowadził dzikie psy zza południowych jezior. Samo to, że nasi sojusznicy zdradzili... - Szkło zaklął pod nosem, ale praktycznie natychmiast przywołał się do porządku. - Nie wiem jak długo trwało ich tajemne porozumienie.
- Dlaczego mówisz mi to wszystko? - grafitowy basior poruszył uszami,w których zadzwoniły kolczyki. Szkło uśmiechnął się blado, bez wesołości jakby ten grymas był zarezerwowany na lepsze czasy. Wyglądał jak uosobienie wojny, ale nie tej mężnej, heroicznej, walecznej. Nie przypominał antycznego posągu gladiatora z powiewającą peleryną i potężnym trójzębem w dłoni, a bezbronną ofiarę, która nikomu nic nie zrobiła, choć musiała teraz płacić najwyższą cenę za błędy osób, które w teorii miały ją poprowadzić do lepszego życia. Takie właśnie jest oblicze wojny. Kryje się w oczach najmniejszych, tych, którzy poumierają z głodu lub z rąk przeciwników. Widok rozdzierający serce, śledczy nagle stał się maleńki jak nowo narodzone szczenię.
- Mówię ci to, ponieważ liczę, że jako kronikarz uwiecznisz to wszystko dla potomnych. Historia pisze się sama, ale potrzebujemy kogoś, kto zamknie ją w przekazie przystępnym dla każdego, dla naszych dzieci. Być może nie dożyjemy jutra. Ale to wszystko przetrwa – wskazał na grubą księgę na stole, która leżała otwarta na zapisie z drugiego dnia napaści na tereny watahy. Nadchodzą od południa, wiedzeni pragnieniem śmierci. Oczy ich ciemne, drapieżne, jak bezdenne studnie, w których nie uświadczy się ni kropli wody. W ostatnich promieniach słońca lśnią wyszczerzone kły. Przeróżnej są maści, niektórzy z żołnierzy to potomkowie czystej krwi wilków. Nadszedł dzień, w którym dziecko ewolucji stanęło do walki ze swoim protoplastą.
Hyarin kiwnął głową, odprowadzając przybysza do drzwi. Na ich widok Paki poderwał się i podbiegł z wyrazem ulgi na twarzy.
- Zjawią się wszyscy, którzy przetrwali. Przyjdź – rzucił na odchodnym śledczy i ruszył w stronę doliny, trzymając się ściany lasu, by nie zostać zauważonym. Obok niego dreptał lisopodobny basior, który pewnie, gdyby mógł, zapadłby się pod ziemię. Kronikarz patrzył jeszcze chwilę za odchodzącymi, po czym wrócił do jaskini. Ponownie usiadł za stołem i przewrócił kartki, by dotrzeć do samego końca księgi, gdzie było wolne miejsce. Zapisał cienkim, równym pismem: Dzień 33. Wraca nadzieja. Choćbyśmy szli w otchłań piekielną, wiemy, że czynimy dobrze. Idziemy po swoje.
Słońce zawisło nisko nad granią, gdy Hyarin dotarł do ukrytego w krzewach przejścia, prowadzącego do kryjówki. U wylotu tunelu dostrzegł leżącą waderę o ciemnym pysku, która wlepiała w niego duże oczy.
- Myśleliśmy, że nas nie zaszczycisz – mruknęła zgryźliwie, ale uśmiechnęła się zaraz i wstała z ziemi.
- Ciebie też dobrze widzieć, Ciri – wykrzywił wargi w pogardliwym uśmieszku i machnął jej ogonem przed nosem, gdy wczołgiwał się do dziury w ziemi. Parę metrów w głąb korytarz rozszerzał się, ale Hyarin i tak musiał iść mocno pochylony. Dotarł wreszcie do dużej jaskini, oświetlonej pochodniami. Sufit ginął w mroku, więc nie można było dokładnie powiedzieć ile pomieszczenia ma metrów wysokości. Ściany mieniły się kolorami za sprawą tkwiących tam kamieni szlachetnych. Basior jednak nie zwracał uwagi na to prozaiczne piękno. Spoglądał na twarze siedzących wokół stołu wilków. Dwa z nich pochylały się nad wytartymi mapami, rozłożonymi na blacie.
- Hyarin! - dobiegł do niego radosny okrzyk, nim drobna wadera jak pocisk uderzyła w jego pierś. Siła z jaką to zrobiła odchyliła go lekko do tyłu.
- Nie chciałam przychodzić, tata mówił, że ciężko pracujesz, ale tak tęskniłam za tobą – wyrzucała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Hyarin objął ją łapą i przysunął jeszcze bliżej do siebie.
- Mogłaś przyjść, to zawsze jakaś odskocznia od tego całego dramatu – basior potarł swój pysk o pyszczek Kali, która rozpromieniła się jeszcze bardziej.
- Patrzcie kogo przyniosło – rzucił wilk o barwie zbliżonej do ciemnego mahoniu. Hyarin skinął głową wszystkim zgromadzonym, ze zgrozą stwierdzając jak niewielu ich pozostało przy życiu. W ciągu miesiąca zżyli się jak prawdziwa rodzina, odejście każdej kolejnej osoby sprawiało, że posklejane serce rozpadało się ponownie. Ten ciemnobrązowy osobnik, który zerkał teraz w jego stronę to Admirał, cudem przeżył pierwsze dni. Obok niego siedziała Tiska, z zaczerwienionymi oczami, najprawdopodobniej od łez, których nie próbowała już nawet wstrzymywać. Magnus zginął tydzień temu, a czas najwyraźniej nie leczył ran w tym przypadku. Dalej Szkło i Duch, z nosem w mapach, przesuwali niewielkie kamienie po narysowanych lasach i wzdłuż płaskich rzek. Nieco z boku trzymał się Paketenshika, nerwowo drapiący łapą w ziemi. Hyarin wrócił myślami do swoich zapisków. Yira znaleziono martwego nieopodal wybrzeża, miał poderżnięte gardło i rozszarpany brzuch. Paki zdawał się dalej nie wierzyć w jego śmierć. W kącie siedziała Lato jak zwykle samotnie, nie wykazując zbytniego zainteresowania całą sytuacją. Ostatnimi, którzy okupowali akurat lewą część jaskini byli C6, Revasserie i Almette, która niefortunnie wróciła z podróży. Za Hyarinem zeszła Ciri, która skierowała się prosto do Admirała. Kronikarz delikatnie odsunął Kali i podszedł z nią do stołu.
- Skoro są wszyscy, możemy zaczynać – w głowie wilka odezwał się głos Ducha, który podniósłszy wzrok znad stołu wpatrywał się teraz wprost na niego. - Przyniosłeś ze sobą sprawozdanie?
W odpowiedzi otrzymał teczkę z opisanym każdym dniem ostatniego miesiąca, którą otworzył powoli i z nabożną niemal czcią wyciągnął schowane tam kartki.
- Jak sami widzicie, przeżyła nas dwunastka. Prawie jak Apostołowie – zaśmiał się na to porównanie, ale cała reszta milczała, wsłuchując się w chłodny głos Ducha. Po chwili milczenia strateg podjął na nowo:
- Może i tak. Będziemy apostołami nowego świata. Nawet, jeśli polegniemy, idea w imię, której walczymy, przetrwa w naszej śmierci. Nie będę mówił tu o tych, którzy przeszli na stronę wroga, by ratować swoją skórę – skrzywił się. - Plan jest ryzykowny, praktycznie niemożliwy do zrealizowania – po jaskini przebiegł pomruk dezaprobaty. Nie było to motywujące, wręcz przeciwnie, sprawiło, że morale drastycznie spadło. Biały basior nie zważał na to i ciągnął dalej:
- Jutro w południe wzniecimy powstanie. Przestajemy się kryć pod ziemią jak szczury, jeśli przyjdzie nam umrzeć to godnie. Nasza walka opierać się będzie na sabotażu i starej, dobrej wojnie partyzanckiej. Jest nas za mało na otwartą konfrontację. Od tej pory nikt nie chodzi sam, zostajecie podzieleni na trzyosobowe grupy, w każdej jest przynajmniej jeden wojskowy, który ma stosowne przeszkolenie. O ile cokolwiek w tej sytuacji jest stosowne... - dodał ciszej z lekko wyczuwalną ironią, na którą Szkło uśmiechnął się ze smutkiem, po czym przejął od niego pałeczkę:
- Bez zbędnego przedłużania. Grupa pierwsza ''Granatnik'' to Ciri, Admirał i Paketenshika – pierwszy dream team stanął razem przed stołem, czekając na wytyczne. - Zajmujecie się podkładaniem ładunków wybuchowych. Tutaj macie wszystko rozpisane – śledczy podał im kartkę i wymienił kolejne drużyny:
- Grupa druga, ''Sójka'' – Duch, Almette i Tiska. W skrócie powiadamiacie resztę o zbliżających się wrogich oddziałach i przewidujecie ich kolejne ruchy. Grupa trzecia, ''Zośka'' – Hyarin, Kali i C6. Wam przypadło w udziale działanie o charakterze sabotażowym, głównie zapobieganie wykonania manewrów wroga. I grupa czwarta, ''Koń trojański'' – ja, Lato i Revasserie. Desant i wywiad.
Wszyscy spojrzeli po sobie i zaczęli przeglądać otrzymane od Szkła szczegółowe instrukcje. Hyarin z ulgą przyjął fakt, że będzie mógł mieć Kali przy sobie. Zerknął na trzymaną w ręku kartkę. Jutro blisko południa niedaleko zachodniej ściany gór będzie przemieszczał się oddział zaopatrzeniowy. Zadaniem jego grupy będzie ich zatrzymać, by ''Granatnik'' mógł zrobić swoje. Nie wydawało się to zbyt trudnym zadaniem. Uśmiechnął się złowieszczo. Gra trwa.

Widzę ludzi jak idą na rozstrzelanie. Jak oczy dziecka płoną. Zmiłuj się nad nimi, Panie!

 
Noc nie była zbyt łaskawa dla dwunastki ocalałych. Nim Hyarin i Kali zasnęli wtuleni w siebie, rozmawiali jeszcze chwilę o ostatnich wydarzeniach.
- Ciężko mi uwierzyć, że Mundus to zrobił. Byłam pewna, że jest lojalny wobec Agresta, wobec nas wszystkich... - wadera zdusiła zbierający się w gardle płacz i uspokoiła oddech. Leżący obok niej basior kiwnął powoli głową.
- W tej sytuacji jestem skłonny uwierzyć, że Dergud maczał palce w tym, co powinien zostawić w spokoju – szepnął, przypominając sobie słowa Szkła. ''Mają broń palną, dzikie psy i rosomaki z północnych gór. Każdy z żołnierzy uzbrojony jest w pikę z żelaznym ostrzem, tarczę i sztylet. W przypadku walki na otwartej przestrzeni prawdopodobnie byliby uformowani w czworobok, słabsi z przodu. Nawet w takim wypadku nie damy rady się przedrzeć, pozostaje zasadzka.'' Kali nie odpowiedziała już, zasnęła przytulona do jego boku. On również złożył łeb na ziemi i osunął się w ciemność, ostatnią względnie spokojną noc.
Gdy obudził się rano, wadery nie było przy nim. Opanowując narastającą panikę, wyszedł na spotkanie chłodnego, letniego poranka. Pogoda wydawała nie przejmować się tym, co zaraz rozegra się na tej ziemi. Niebo było czyste, co zapowiadałoby upał, lecz Hyarin czuł, że okoliczności będą sprzyjające ich działaniom. Nawet wiatr w akcie solidarności wiał w stronę morza, co znacznie ułatwiało przekradnięcie się niezauważonym. Pobiegł w stronę jaskini Kali, czując z każdym zakrętem oddech śmierci na karku. Zastał ją w przedsionku, przygotowującą się do wyjścia. Rzucił się na nią z wyrazem bezbrzeżnej ulgi na pysku.
- Nie strasz mnie tak więcej, szczególnie w takich czasach – zażądał z nutą rozpaczy, lecz prędko zamilkł, widząc jej zaczerwienione oczy. Zbliżył się powoli do niej i pocałował delikatnie, czując jej mokry od łez nos.
- Boję się – szepnęła, gdy oderwali się od siebie i dopiero wtedy zobaczył, że jej usta spłynęły krwią. Otarł ją, tak samo jak jej mokre policzki.
- Będziemy tam razem. Pomyśl, że idziemy po lepsze jutro – spróbował ją uspokoić, ale ona tylko potrząsnęła głową.
- Dobrze wiesz, że idziemy po śmierć – powiedziała z pasją jak poeta romantyczny, który w tej krótkiej frazie chce wylać na zewnątrz cały swój ból w nadziei, że ktoś go w końcu dostrzeże. Hyarin zerknął na słońce, które sięgało już zenitu.
- Już czas. Czeka nas kawałek drogi – powiedział, a gardło ścisnął mu blady strach. Nie o siebie, a o nią. O jego jedyny sens życia.

Tak łzami zalewa się świat. Krwawą łzą budzi się świt. Bo to deszcz krwi.

 
Wszyscy byli na swoich miejscach. Hyarin widział jedynie czubki uszu Ciri, która chowała się wraz ze swoją grupą w zaroślach po drugiej stronie wąwozu, którym miało dostać się zaopatrzenie do obozu WSJ. Zadaniem ''Zośki'' było zabarykadowanie drogi trzema zwalonymi drzewami. Czekali w skupieniu na ustalony sygnał. Wystarczyło, że konwój zbliży się jeszcze tylko parę metrów. Wtem rozległ się głuchy odgłos strzałów.
- Co jest? - syknął C6, nadstawiając uszu. Zaczęli się rozglądać, naprzeciwko ich kryjówki też widać było spore poruszenie. Zza krzewu leszczyny mignął rudy ogon Pakiego, ale ten najwyraźniej szybko przywarł do ziemi, nasłuchując jak pozostali. Pochód zatrzymał się, jeden z wilków idących na przedzie ruszył w przeciwną stronę, by sprawdzić, co się dzieje. Reszta okrążyła skrzynie z zapasami, najwyraźniej mając zamiar bronić ich nawet kosztem życia. Hyarin zaklął w duchu, obserwując jak grupa tworzy zwarty krąg. To, by było na tyle, jeśli chodzi o element zaskoczenia. Po dłuższej chwili oczom wszystkich ukazał się niewielki oddział zwiadowczy wroga, który prowadził Szkła, Lato i Res. Futra całej trójki zdobiła krew, nie wiadomo czy ich czy tych, przez których zostali schwytani. Sabotażyści przysunęli się bliżej, by usłyszeć krótką rozmowę.
- Rebelianci. Chcieli się przedostać przez zaporę. Dalej wierni tamtemu – groźnie wyglądający czarny basior, dowódca zwiadowców, splunął pod nogi Szkła, który nawet na niego nie spojrzał. Stał dumnie, z wypiętą piersią jak zwycięzca, spoglądając władczo na swoich oprawców. Mimo wymizerowanej postury, zniszczonej przez ostatnie dni, przypominał młodego księcia podczas własnej koronacji na pana świata. Czy to tak umierał Agrest? Czy tak wyglądał, gdy Mundus wydusił z niego ostatnie tchnienie życia?
- To chyba jego brat, nic dziwnego – mruknął niepewnie ten od zaopatrzenia, wyraźnie czując respekt do swojego przedmówcy. Tamten przyjrzał się Szkłu z nagłym zainteresowaniem.
- Może pora, byś do niego dołączył, co? - zaśmiał się okrutnie, po czym przyłożył pistolet do karku śledczego i bez zawahania strzelił. Dwie wadery, które mu towarzyszyły, zdążyły wydać z siebie tylko zduszony okrzyk, nim spotkał je ten sam los. Hyarin z trudem przełknął ślinę i poczuł jak pierś rozrywa mu niemy krzyk, którego nikt nigdy nie usłyszy.
- Tato... - szepnęła Kali tonem pełnym niedowierzania, by zaraz krzyknąć głośniej: - Tato!
Kronikarz chwycił ją, zanim zdążyła wybiec na otwartą przestrzeń. Jej ciałem wstrząsał szloch, wyrywała mu się z łap, pragnąc dostać się do zwłok ojca.
- Uspokój się! Już mu nie pomożesz – wychrypiał Hyarin, ciągnąc ją w stronę lasu. Ruszyli biegiem, odprowadzani przez dźwięk wystrzałów, które już nie miały szansy ich dosięgnąć.

Ziemia splamiona posoką. Zdeptana, plugawa.

 
- Ja … chcę zostać sama – Kali uśmiechnęła się słabo i zniknęła w czeluściach jaskini. Nawet w takiej chwili miała siłę, by robić dobrą minę do złej gry. Hyarin stał w progu, niepewny, co powinien zrobić dalej. Ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę było zostawianie jej teraz samej. Usłyszał jeszcze cichy szelest, nim zapadła złowroga cisza, taka jak po trzech śmiertelnych strzałach, które odebrały życie ich przyjaciołom. Ich rodzinie. W końcu po paru minutach stróżowania, odszedł w stronę jaskini, w której wczoraj o tej porze zebrali się wszyscy. Wiedział, że w razie czego wyczuje niebezpieczeństwo, w którym hipotetycznie mogłaby się Kali znaleźć.
- W razie czego, zawołaj mnie – powiedział do ciemności, która panowała w jej domu, nim sam zwrócił się ku obliczu nocy, która bezlitośnie zamknęła w żelaznym uścisku cały świat wokół.
W jaskini zastał Ducha. Biały basior siedział za stołem ze szklanką substancji wiadomego pochodzenia, sądząc po stanie jego świadomości. Chwiał się na boki, jego mętny wzrok zwrócił się w stronę Hyarina dopiero po chwili.
- To koniec – rozbrzmiał w głowie kronikarza zaskakująco trzeźwy głos. Zimny i obojętny, przez co mogłoby się wydawać, że w ogóle go to nie obeszło. Do momentu aż wstał i, patrząc nieprzytomnie na towarzysza, strzelił sobie w głowę z pistoletu, który trzymał w łapie. Ostatnim odgłosem, który dotarł do uszu zszokowanego basiora było ciężkie tąpnięcie ciała o ziemię. I znów cisza, w której pozostał zupełnie sam. Samotny żeglarz pośród okrutnych fal morza cierpienia.

Słyszę dudnienie karabinu. Obrzydliwy to dźwięk. Niczym brawa. Oszalałego w euforii tłumu.

 
Brzask ujawnił jeszcze jedno ciało. Tiska leżała zwinięta w kłębek w odległości kilometra od bazy WSJ. Zwłoki grupy wywiadowczej ocalali zaciągnęli do kryjówki, gdzie dołączyły do martwego Ducha, którego Hyarin zostawił tak jak padł po strzale. Garstka powstańców rozeszła się zaraz po zakopaniu każdego z ciał. Nie mieli pojęcia o swoich planach, być może część miała zamiar uciec, taką przynajmniej miał nadzieję grafitowy basior, zmierzający do Kali, która nie pojawiła się na pogrzebie. Skinął głową Ciri i Admirałowi, jakby podświadomie czując, że widzi ich ostatni raz. W drodze do jaskini ukochanej skierował się w stronę Różanego Wodospadu. Wokół rozlewiska rosły krzewy róż o każdym możliwym odcieniu czerwieni, różu i fioletu. Zerwał jedną, najpiękniejszą jaką znalazł, o płatkach koloru głębokiej purpury, na których wdzięczyły się ku słońcu krople porannej rosy.
- Nie mogę odejść z ziemi moich ojców – szepnęła wadera, obracając kwiat w łapach. Siedzieli przed jaskinią, on z pyskiem zwróconym ku zachodzącej gwieździe, ona z wzrokiem wbitym w trawę, zbyt zieloną, zbyt soczystą jak na te okrutne czasy.
- Czy ofiarujesz mi ten smutek, który ciąży ci na sercu? - szepnął, przysuwając się bliżej. Popatrzył na nią dopiero, gdy wyczuł uporczywe spojrzenie wbite w niego. W jej oczach dostrzegł niespodziewaną pewność jakby podjęła już decyzję, co robić.
- Umrę wraz z moją rodziną. Niech pochłonie mnie miejsce, które widziało jak dorastałam – rzekła, nie odpowiadając na jego pytanie bezpośrednio, jednak wiedział, że w ten sposób okazała największe zaufanie.
- Wiesz, gdzie rosną najpiękniejsze róże? - uśmiechnął się, ocierając pysk o jej nos. Uśmiechnęła się na to z niespodziewaną ulgą. Nie spodziewał się, że będzie szukała u niego aprobaty do swojego planu.
- Chcę umrzeć wśród nich. Chcę stać się jedną z dzikich róż. Lecz potrzebuję twojej pomocy. Sama nie dam rady.

Skąd ten śmiech, dlaczego się śmiejesz? Jego obłąkana twarz zastygła. Nie chcesz umierać? Lepiej jest umrzeć, niż dalej trwać w ich sidłach.

 
Gdy tylko słońce wzeszło, dwoje tragicznych kochanków, których miłość zastała w najgorszym czasie z możliwych, udali się ku wodospadowi. Powitały ich krwawe kwiaty, lekki powiew wiatru, piękne oblicze letniego poranka, świat, który zdawał się całym sobą ich przekonywać, że istnieje inne wyjście. Jednak w oczach Kali lśniła determinacja, której nie sposób było zburzyć. Usiadła nad brzegiem, zanurzając łapę w chłodnej wodzie, rozkoszując się jej ostatnim w życiu dotykiem. Po chwili odwróciła głowę w stronę Hyarina, który stał kawałek za nią. Zdał sobie sprawę, że to wszystko dzieje się naprawdę, że zaraz pomoże wilczycy odejść z tego świata. Tej, którą pokochał prawdziwie szczerym uczuciem. Ona odejdzie teraz z jego ręki na jej własną prośbę.
- Dziękuję ci, kochanie – szepnęła, gdy zbliżył się, wyczuwając, że drży nie mniej niż on sam.
- Świat jest okrutny. Coś tak pięknego przepadnie. Najwspanialszy kwiat jaki ktokolwiek mógł ujrzeć... – odparł słabo, próbując nie dopuścić, by łzy, które cisnęły mu się do oczu znalazły drogę na zewnątrz. W odpowiedzi Kali ujęła jego twarz w dłonie i złożyła na jego wargach delikatny pocałunek.
- Dołączysz do mnie za chwilę – wyszeptała, odsuwając się i zamykając oczy, wciąż z cieniem uśmiechu na pysku. Hyarin z ogromnym bólem rozwarł szczęki i jednym ruchem zacisnął je na gardle wadery, wykorzystując do tego pokłady swojej mocy. Z otwartej tętnicy trysnęła ciepła krew, ochlapując mu żuchwę i klatkę piersiową. Dopiero, gdy martwe ciało Kali osunęło się do wody, z jego piersi wydobył się gorzki płacz, na który nie pozwalał sobie przy nikim. Siedział, trzymając jej głowię w łapach, nie pozwalając by rwący nurt zaniósł ją dalej, ku nieznanemu. Jego serce pękło, czuł się w środku pusty jak porzucona na plaży muszla, której pozostało bierne przyglądanie się wydarzeniom rozgrywającym się wokół niej. Wiedział, co musiał zrobić, lecz nie mógł się ruszyć, wokół ciała Kali rozkwitła plama krwi, która barwiła wodę na bladoróżowy kolor. Siedział tak dłuższy czas, praktycznie nie czując chłodu, który przenikał go do szpiku kości, sam nie wiedział czy to przez wodę czy przez śmierć, która wzywała go i przyciągała, by na zawsze mógł połączyć się z ukochaną. Nastał ten moment, w którym wypuścił z ramion swój sens życia, który, już jako martwa skorupa, popłynął w dół rzeki. Hyarin biegł za nią, aż dotarł do dużego odwoju. Woda rozbijała się o skały, szumiąc groźnie, niknęła gdzieś w dole. Tam czekała jego miłość. Rzucił się z wystającego kamienia na jej spotkanie, czując się wolny jak nigdy dotąd.
Na kamiennym stole w jaskini Hyarina została jego księga, która miała czekać na godnego następcę lub czytelnika, być może na zawsze już, pozostając nietkniętą. Otwarta była na ostatniej zapisanej stronie, która została zapełniona tym samym równym pismem, co reszta kartek oraz jedną mokrą plamą po samotnej łzie, która zawieruszyła się gdzieś w przypływie rozpaczy. Przepadła nadzieja, przepadnie i miłość. Żywa pozostanie jedynie pamięć.
 
Koniec