- Ardyt, powiedz im - warknął niespodziewanie jeden z wilków, gdy usiedliśmy w kręgu, gdzieś wśród drzew, nie dbając o odpowiednie do narad miejsce. Nie było czasu na przenoszenie się do wewnątrz głównej siedziby. W lesie było niemal zupełnie ciemno, jedynie prześwit nad nami pozwalał dostrzec zimne światło jaśniejącego gdzieś wysoko, białego półkola. Być może to dlatego nie byłem w stanie dostrzec czerniejących wokoło plam świeżej krwi wsiąkniętej w ziemię.
Położyłem uszy po sobie, starając się zapanować nad wariującymi nerwami. Działo się coś złego. Ostatkiem sił skuliłem się na ziemi obok pozostałych, czując coraz bardziej doskwierający ból kończyn, wycieńczonych przez zdarzenia minionego i poprzedniego dnia, a w dodatku zmęczonych wędrówką.
- Wrotycz, kiedy ciebie nie było... wojsko Arcuna złożyło nam wizytę - zaczął w końcu wilk - planowali to od dawna, ale ostatnio to wszystko tak ucichło, że nie spodziewaliśmy się napaści - zacisnął powieki i spuścił głowę - zginęło siedemnaścioro młodych wilków, w tym pięć wader. Większość z nich to dzieci, dzieci naszych towarzyszy. To nie była walka, to była rzeź. Oni przyszli tu całym oddziałem, a zastali kobiety i ich bezbronne potomstwo. Pozostali, podzieleni na kilka grup, albo szukali wtedy was, zaginionych, albo polowali.
- Ilu nas zostało? - zapytałem po dłuższej chwili ciszy - czemu tu jest tak pusto, Ardyt? Gdzie reszta? Było nas ponad trzydzieści dusz...
- Nie ma tu nikogo, Wrotycz - jego chrypliwe słowa świadczące o nieprzespanej poprzedniej nocy rozbrzmiały głucho wśród szumu znużonego wiatru ocierającego się o rozkołysane, bezlistne gałęzie drzew. Wszystko we mnie zatrzęsło się.
- Jak to? - zawarczałem, mimowolnie marszcząc brwi - trzydzieści wilków, gdzie pozostali?!
- Wczoraj byli zachodnich terenach. Podczas poszukiwań natknęli się na trzy wilczyce, a z nimi kilkoro szczeniąt. Uciekały przed Arcunem. Te wadery są teraz w lesie, znaleźliśmy im jaskinię, w której miały przeczekać bezpiecznie kilka dni, dopóki nie uda się nam skontaktować z przywódcami którejś z pobliskich watah - zacisnął szczęki, po raz kolejny przerywając. Przeraził mnie trud, z jakim przychodziło mu składanie zdań.
- I co się tam do diabła stało?! - niemal krzyknąłem, czując rosnące podenerwowanie i słysząc drżenie swojego własnego głosu. Być może wynik zmęczenia, być może ilustrację rozszalałych myśli.
Basior mówił przecież o waderach, którym pomogłem uciec przed nielegalną władzą WSJ.
- Kilka wilków ostało oddelegowanych, by poinformować o wilczycach pod naszą opieką samca alfa WSC, ale żołnierze Arcuna, gdy szukali tych wader, dopadli ich. I tym razem wybili ich jak psy. Wszystko się posypało, Wrotycz.
W przypływie wzburzenia poderwałem się gwałtownie i odwróciłem od pozostałych, po czym zrobiłem kilka kroków w nieokreślonym kierunku.
To wszystko, to koniec. Zawaliły się mury otaczające wszelkie plany, nadzieje i wszystko, w co wierzyłem. W co wierzyliśmy. Czy tak miała się skończyć historia Ligi Beżowych Ziem? Płomień, który ledwie zapalił się, który rozbłysł dopiero, gdy ostatnia burzowa chmura napłynęła na niebo. Mignęło inne światło, to błyskawica, która pojawiła się tylko na moment, ułamek sekundy. Ten ułamek wystarczył jednak, by odczytać zwiastun nadchodzącego deszczu.
Zastygłem w bezruchu. Wolno rozluźniłem mięśnie szyi, opuszczając głowę i odciążając jedną z przednich łap. Po chwili wreszcie ostrożnym ruchem oderwałem palce od ziemi, dotknąłem łapą swojego boku i uniosłem ją ku światłu księżyca. Krew.
- A więc te wadery nadal żyją? - zapytałem. Ardyt pokiwał głową - a Ligrek? Mundus... oni wszyscy...
- Mundus jest teraz razem z resztą naszych towarzyszy tam, gdzie ukryli wilczyce. Ligrek był jednym z tych, którzy poszli do przywódcy WSC - mruknął smętnie, domyślając się pewnie, że na kolejne pytanie mogę odpowiedzieć sobie sam.
- Nie widziałem go zabitego - wtrącił Etrand - ale ci bandyci dowiedzieli się, że przewodzi - zakończył krótko.
- Tylko nam czterem udało się wtedy przedostać przez szeregi wroga. Od tamtej pory siedzimy tutaj jak szczury w ruinie - mruknął Ardyt - reszta wciąż jest razem z waderami.
- Gdzie zostawiliście te matki ze szczeniętami? - przerwałem - musimy przyprowadzić je tutaj...
- Z pewnością Arcun będzie próbował przeszukiwać las. Ale tu nie zdołamy ich ukryć. Nie mamy już gdzie się bronić, wszystko jest zniszczone.
- Zatem chodźmy do nich - mruknąłem - jeśli naprawdę tam możemy zrobić więcej, niż tu.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł - odpowiedział chmurnie - coraz mocniej krwawisz - wskazał na spaloną ranę w moim boku. Odwróciłem wzrok.
- Idziemy.
Nie chciałem, by moja decyzja podlegała jakiej dyskusji. W każdej chwili mogło okazać się, że jest już za późno.
Jednak dotarliśmy na miejsce zanim cokolwiek złego zdążyło się wydarzyć, a przywitał nas tylko blady, niemrawy świt. Po przeliczeniu wszystkich obecnych okazało się, że w wyniku obu wydarzeń, które rozegrały się tak niedawno, zostało nas, członków ligi, zaledwie dwunastu. I trzy wilczyce wraz z dziećmi, których w razie konieczności będziemy musieli chronić.
- Ktoś musi przedrzeć się jakoś na północ terenów WSC - mówił Ardyt - i przekazać im, że potrzebujemy pomocy. Kto jest w stanie to zrobić? Pozostali będą tutaj czekać na wiadomości.
Zapadło milczenie.
- Wiecie, że przez to, co ostatnio się stało, teraz wisi nad nami niebezpieczeństwo - kontynuował zacięcie - wielu naszych towarzyszek i towarzyszy zginęło, nie pozwólmy wmówić sobie, że na daremno. Ocaliliśmy dzięki temu kilka niewinnych żyć. Doprowadźmy to do końca, koledzy - niemal szeptem wymówił ostatnie słowa.
- Ja pójdę - oczy zebranych zwróciły się ku Dachrykowi - raz w życiu serio na coś się przydam, nie? - starając się zachowywać swobodnie, podrapał się za uchem. Jego przedmówca w milczeniu pokiwał głową.
- W takim razie idę z tobą - Etrand podniósł się ze swojego miejsca.
- Ruszajcie - przytaknął Ardyt.
Gdy dwa basiory zniknęły w lesie, wszyscy uspokoili się trochę. Wszytko, co dało się zrobić, było już gotowe. Pozostało tylko czekać.
Wreszcie położyłem się powoli, rozciągając wyczerpane mięśnie. Nie pamiętałem, ile czasu minęło odkąd ostatni raz mogłem tak odpocząć. W tej samej chwili zatrząsł mną zimny dreszcz, któremu towarzyszyło nagłe uczucie zdrętwienia. Westchnąłem i przekręciłem się na drugi bok. Próby zaśnięcia nie miały sensu. W jaskini panowała kompletna cisza, chociaż przebywało w niej kilkanaście osób.
Czekaliśmy jeszcze na Ligreka, ostatniego z naszych dowódców, którego los pozostawał nieznany. Ale Ligrek nie wrócił.
Nie spotkałem go nigdy więcej, zakończył się etap naszej historii, którą pisaliśmy wspólnie. I choć nie miałem wtedy pewności, czy postanowił dalej pisać ją sam, czy też postawił ostatnią kropkę na końcu znanego mi zdania, byłem w stanie domyślić się ciągu dalszego. Mogło nie udać się mu uciec. Mógł nie mieć sił, by walczyć. Mógł nie wytrzymać tortur. Przez dzień i noc nasi strażnicy czatowali przy granicach WSJ i przeszukiwali las, czujnie nastawiając uszu na każdy niepokojący szelest, nigdzie jednak nie natrafili ani na wilka, ani na ślady jego krwi. Ardyt kierował nocnymi wyprawami na teren wroga, lecz każdego mglistego poranka wracał z tą samą bezradnością wymalowaną na pysku. Aż minął trzeci dzień naszego oczekiwania. Wtedy gdzieś na terenach granicznych znaleziono prowizorycznie sporządzony grób ukryty niedbale w jakimś młodniku.
Tymczasem dni mijały. Niepokój opadał, obawy odchodziły. Co miało się stać, już się stało. Pozostała jeszcze tylko jedna rzecz, która nie pozwalała nam spać spokojnie. Dachryk i Etrand. Od czasu, gdy wyruszyli, minął już prawie tydzień. Gdyby udało im się dotrzeć do jaskini samca alfa Watahy Srebrnego Chabra, z pewnością zdążyliby do tej pory wrócić.
Wreszcie, pewnego poranka nasze jałowe oczekiwanie dobiegło końca. Zaczęło się od kroków świadczących o marszu wielu wilków. Słychać je było już z daleka. Zbliżali się. Cały oddział.
- Ukryj wadery - zwróciłem się do jednego z wilków wyznaczonych kilka dni wcześniej do ich osobistej ochrony - w tej jaskini mamy zostać tylko my.
- Jak to? - obruszył się - przecież w lesie nie mamy szans, otoczą nas i...
- To jest rozkaz! - krzyknąłem - macie odejść jak najdalej. Ukryjesz je gdzieś w górach. Nawet jeśli będziesz mieć pewność, że są w bezpiecznym miejscu, nie wracaj, by walczyć wraz z nami. Tylko ty będziesz wiedzieć, gdzie są… i niech tak pozostanie. A teraz idźcie, zajmij się nimi. Zatrzymamy ich tyle czasu, ile się da.
Odeszli. Ostatni raz policzyłem obecnych, było nas dziewięciu. Ich z pewnością nie mniej, niż dwudziestu. Wyszliśmy przed jaskinię, pierwsze kilka minut spędzając w nerwowej ciszy. Obce wilki pojawiły się po chwili, wyłaniając się z lasu jak widma potępionych dusz. Na końcu zobaczyłem Aruna, oglądającego wszystko z pozycji wodza trochę znudzonym wzrokiem, idącego za swymi żołnierzami, jakby prowadził stado rozwścieczonych psów.
- Jesteście gotowi? - zapytałem cicho, patrząc na towarzyszy, choć nie zdziwiła mnie cisza, która odpowiedziała jako jedyna.
Wrogi wódz nie wypowiedział nawet słowa. Wilki wiedziały, co mają robić. Pozbyć się nas jak najszybciej i przedrzeć do jaskini, w której przebywają wilczyce z potomstwem, którego życia i serc tak pragnął ich szef. Zadanie wydawało się proste.
Zaczęła się walka, polała się krew. Nie traciliśmy nadziei, w zasadzie nie było jej od początku. Przyświecała nam tylko jedna myśl. Osiągnęliśmy cel, dla którego warte było poświęcenie. Mój wysłannik wraz z podopiecznymi niebawem mieli być już daleko. Na tyle daleko, by zniknąć wśród ośnieżonych szczytów i zatrzeć za sobą wszelki ślad.
Jutro nie będzie już ligi.
* * *
- Mundus? To ty? - zapytałem, chcąc brzmieć jak najbardziej świadomie, nadal czułem jednak długie godziny spędzone na śnie.
- Ja - odwrócił się, odpowiedziawszy spokojnym głosem - nie śpisz już?
Rozejrzałem się wokoło. Leżałem w ciemnej jaskini, byliśmy sami. Tylko ja i mój przyjaciel.
Powróciły do mnie wspomnienia z naszych pierwszych spotkań, kiedy byłem jeszcze szczenięciem. Poznałem go, gdy był jednym z najmłodszych współpracowników mojego ojca. Dużo czasu spędzał wtedy w naszej jaskini, pomagając mu przy pracy i doskonaląc się w dziedzinach działania politycznych mechanizmów, które nawiasem mówiąc to jego, a nie mnie, młodego następcę swojego ojca interesowały bardziej.
- Co się dzieje? - zapytałem, ciężko przełykając ślinę. Mundurek podał mi trochę wody w glinianej misce.
- Nie poznajesz tego miejsca?
- Poznaję - odpowiedziałem cicho - to tutaj przyprowadziłeś mnie, kiedy razem z Ligrekiem ukryliście się przed starym dowództwem Ligi Beżowych Ziem. Zanim zabiłem Erbenika.
- To miejsce było najbliżej, a chciałem, abyś mógł mieć spokój. Przynajmniej przez te kilka dni. Siedziba ligi jest zniszczona po walce z tym tałatajstwem, które nazywa się wojskiem, choć nie ma z nim nic wspólnego.
- Powiedz mi, co ja tu robię? I gdzie są pozostali, gdzie Ardyt?
- Posiłki przyszły w samą porę. Niestety nie zdążyły zapobiec walce, ponieważ Dachryk i Etrand zostali schwytani i zabici. Wilk, któremu powierzyłeś opiekę nad wilczycami podczas podróży spotkał strażników z Watahy Srebrnych Chabrów. Dzięki temu przeżyło pięciu z nas. Poza tym oddział Arcuna został rozbity.
A więc udało nam się.
- A czy one przeżyły?
- Tak, i matki i dzieci są już bezpieczne. Ardyt chciał przyjść dziś, żeby cię odwiedzić... ale trudno było mu to zrobić na trzech nogach - gdy wypowiedział ostatnie słowa, wlepiłem w niego przerażony wzrok - też był mocno ranny. Na szczęście skończyło się na amputacji do kolana.
- Ile czasu byłem nieprzytomny? - mruknąłem.
- Dwa dni.
Nie musiałem już niczego mówić, jednak nie mogąc i nie próbując już uciec od swoich myśli, postanowiłem zapytać.
- Jesteś moim przyjacielem. Powiedz mi szczerze to, co mówili wcześniej, gdy spałem.
- Czas jest nieubłagany - szepnął - twój płynie teraz szybciej, niż mój. Jeszcze wczoraj medyk mówił, że pewnie wyzdrowiejesz. Ale Wrotycz, twoje źrenice. One już są martwe.
Mój oddech, choć słabo, mimowolnie przyspieszył.
- Posiedź tu ze mną jeszcze chwilę. Nie chcę być zupełnie sam.
- Byłem tu, gdy umierali twoi krewni i przyjaciele. Nauczyłem się żegnać ich najlepiej, jak było to możliwe. Jeżeli jest coś tam dalej, pójdziesz do nieba, Wrotycz. Najlepszym skrótem pójdziesz do nieba za to co zrobiłeś.
Odwzajemniłem jego słaby uśmiech. Naprawdę chciałbym, by tak było. Ale czy teraz jestem kimś lepszym niż mały Wrotycz, szczeniak z WSC w dniu, w którym poznał Ardyta i zniszczył życie nie tylko sobie, ale i niejednemu innemu wilkowi?
- Masz, jak każdy z nas, jakieś granice wytrzymałości. Fizycznej, moralnej, psychicznej, wszystko jedno. Myślisz, że coś jest poza twoimi granicami, nie uda się. Możesz tak myśleć już do śmierci. Chyba, że ktoś, to może być najlepszy przyjaciel albo najzacieklejszy wróg, siłą wyciągnie cię poza twoją granicę, równocześnie wyznaczając ci nową. Odleglejszą. Życie czekało aż do ostatnich dni, aby ci to pokazać. A ty to zobaczyłeś i wykorzystałeś. I stałeś się kimś, komu inni nie bali się spojrzeć w oczy, ale nigdy nie robili tego z góry. Za to właśnie cię szanuję, Wrotku.
- Gdyby nie ty, byłbym teraz kimś zupełnie innym. Zawsze mówisz tak pięknie. Boli mnie, że tak wielu rzeczy nie potrafiłem zrozumieć, kiedy był na to czas - gwałtownie zamilkłem, czując drżenie rozchodzące się po całym ciele. Gdy uświadomiłem sobie, jak zabrzmiały moje słowa, nagle zacząłem zastanawiać się nad ich sensem. I niespodziewanie, być może to dziwne, lecz niespodziewanie zacząłem się ich bać. Siedzący obok mnie Mundus nie odzywał się jeszcze przez chwilę, choć być może zrozumiał istotę mojego lęku. Wreszcie zdecydował się przerwać milczenie, mówiąc bardzo cicho:
- Nigdy jeszcze nie było tutaj wilka, który jednego dnia zostałby przywódcą i omegą. Nie było tu wilka, który z omegi awansowałby na przywódcę... ale miał serce na tyle szlachetne, by zrzec się władzy przez wzgląd na dobro większości. Nie znałem również żadnego, który tak by się zmienił. Wiesz, kim byłeś jeszcze rok temu. Nadal myślisz o sobie w ten sposób, ale czy wiesz, kim jesteś teraz?
Nie odpowiedziałem, choć tym razem doskonale zdawałem sobie sprawę, co powiedział. Pokiwałem głową i spojrzałem w jego spokojne oczy.
- A nawet jeśli po śmierci trafisz gdziekolwiek indziej - zaśmiał się - czuję, że się tam spotkamy.
W pierwszym odruchu chciałem zaprzeczyć. Mundurek, mój najlepszy przyjaciel. Uosobienie dobra i wielkoduszności... jednak w ostatniej chwili powstrzymałem się. Chwileczkę, kim był tamten Mundurek? Ten, któremu spojrzałem w oczy po raz pierwszy, gdy uśmiechnął się do mnie, małego jeszcze dziecka, siedząc obok mojego ojca i przeglądając jakieś jego dokumenty? Skąd wiedział o Lidze Beżowych Ziem, nim zdążyłem mu o niej opowiedzieć? Kiedy zyskał przywileje, które miał u władz wszystkich pobliskich watah i skąd wzięła się pewność, z jaką mówił niegdyś o wykorzystaniu ich chociażby do przywrócenia mnie na stanowisko szeregowca?
- Śpij spokojnie - usłyszałem jego ciche słowa, choć coś sprawiało, że nie mogłem już dojrzeć skrytej w cieniu postaci. Oczy same mi się zamykały. Pokiwałem głową. Tak, tak będzie najlepiej.
- Będę czekać - odpowiedziałem, odwzajemniając uśmiech, jeszcze raz wytężając wzrok, by dojrzeć chociaż szkarłatno-białe światło opadającego wolno słońca.
Jednak słońce już prawie znikło, a świat zmieniał odcienie. Nadchodziła szara godzina.
Miałem tylko imię, przyklapnięte uszy, niecałe dwa lata i pustkę w głowie.
Do tej pory nie zmieniło się tylko to pierwsze. Wrotycz.
Być może ma się rację twierdząc, że to tylko kilka bezwartościowych liter.
Ważniejsza jest historia, którą pisze ich właściciel.
W głębi swojej zbolałej duszy czułem, że ta historia już została opowiedziana.
I że nie zabrakło w niej ani jednego słowa.
Wrotycz, głupi szczeniak.
Wrotycz, bandyta.
Wrotycz, nikt.
Wrotycz, po prostu Wrotycz. Trochę go szkoda.