piątek, 10 grudnia 2021

Od Szkła - „Rdzeń. Nowe Dno”, cz. 4


Więc Lucyfer rzekł do mnie:
Pogadajmy spokojnie
Hej chłopaku, jak chcesz dźwignąć swój los?
Nawet głupi ci mówi
Nie podskoczysz królowi
Lepiej ze mną nabijaj swój trzos

Koralowe promienie porannego Słońca zdawały się o wiele żywsze w miejscu, gdzie odbijały się od lekko tylko zmąconej tafli wody. Nieco dalej, w lesie, rozbijały się o bezlistne drzewa i łagodniejsze docierały do jaskini wojskowej. Tam świt również był na swój sposób piękny.
I tam właśnie, pierwszy raz od dawna, jedliśmy wspólne śniadanie wraz z bratem.
- Czy my naprawdę jesteśmy podistotami? Czy my kradliśmy, czy zabijaliśmy? Czy pozwalaliśmy na rzezie? Ciebie wszyscy szanują, doceniają... a mnie? - pytał cicho Agrest. - Wiem, że nigdy nie będę mógł się z tobą równać. Wiem to. Wybacz. Ale popatrz na mnie, spójrz na mnie... proszę. Powiedz mi, dlaczego to wszystko się stało? Ja wiem, nieraz oszukiwałem, kłamałem, manipulowałem. To wszystko była polityka, to wszystko władza. Władza i bezrozumne ambicje, nie byłem gorszy od innych przywódców... ale kto mógł wiedzieć o tym, co działo się za zamkniętymi drzwiami.
Słuchałem bez słowa. Zawiesił głos, by po chwili odetchnąć z rezygnacją.
- Spójrz... odkąd zostałem alfą, czy coś strasznego zrobiłem? Komu? Powiedz mi szczerze, skąd to wszystko?
- Skąd to wszystko - powtórzyłem wolno.
- Skąd nienawiść?
- Agrest, to nie nienawiść, oni po prostu...
- Do cholery. - Pchnięty odruchem podniósł głos, na co umilkłem. - Odebrali mi... dom i wszystko co miałem. Zresztą wiesz, chociażby nawet dziś lub jutro to wszystko poszło z dymem, trudno. To można odbudować. Wiesz, czego nie odzyskam? Mój Boże, słyszałeś co jest jedynym, czego nie można zwrócić?!
- Spokojnie.
- Masz rację. To wcale nie o nienawiść do mnie chodzi. I to boli, Szkło. Bardziej niż ich nienawiść, bardziej niż tęsknota za domem, niż mój tchórzliwy strach o własne życie.
- Mówisz o uczuciach, to bezsensowne okrucieństwo względem siebie samego. Uczucia bywają niezależne od nas, bracie.
- To nie jest okrucieństwo - warknął łamliwie - wiesz, co nim jest? Okrucieństwem jest kazanie komuś uklęknąć na ziemi, którą kochał całym sercem, tylko po to, żeby do morderstwa dołożyć poniżenie.
- Ja... nie wiem, co powiedzieć.
- Oni go... - Agrest urwał na ledwie sekundę. Tyle wystarczyło, by przed oczyma mignął mi obraz chwili, w której ostatni raz popatrzyłem na nieruchome, szare pióra. - To boli, Szkło. To boli, to mój największy grzech. To nie on, a ja powinienem wtedy tam pójść.
- Był też moim przyjacielem, ale ani mój, ani twój ból nie zwróci mu życia. A ty musisz żyć i spróbować jakoś przywrócić spokój naszej nieszczęsnej ziemi.
Kolejne sekundy upływały w ciszy. Wiedziałem, że czeka, bym powiedział coś jeszcze i zakończył jakąkolwiek inną myślą. Przeliczył się.
- Nie, nie dam rady tego zrobić. Nawet teraz chowam się przed nimi jak szczur - ściszył głos niemal do szeptu. - Posłuchaj, a może jednak zrzeknę się tego stanowiska, na twoją korzyść? Co? Nikomu nie ufam tak, jak tobie, a z tobą wszyscy się liczą.
Decyzja była szybka, ale najwyraźniej żadne wewnętrzne pragnienie nie kazało mu wahać się nawet przez moment. Szukając w pamięci odpowiednich wyrazów, popatrzyłem na niego smutno, a po dłuższej chwili jedynie pokręciłem głową. Gest ten zgasił płomyki nikłej nadziei, które zdążyły już pojawić się w jego oczach.
- Nie znam się na polityce. Zresztą chyba nawet nie chcę się znać, nie nadaję się do tego. Ale pomogę ci, jak tylko będę mógł, ze swojego miejsca.
- Polityka. To tak ponure... Byłem tak głupi... Tak głupim szczeniakiem...
- Agrest, udało ci się wyjść z zupełnej biedy, wykształcić i zostać alfą. O czym ty mówisz?
- Ale ty... - Uśmiechnął się przez łzy, zawieszając na mnie słaby wzrok. - Ty nigdy tego nie rozumiałeś. Kiedyś cię za to nie cierpiałem. Ale tak cię wychowano tutaj. W osnówce z nieskalanej moralności, otoczeni dobrem jak nasiona miąższem. Bez pytań i wątpliwości. Którego z nas los bardziej wypaczył?
- Nawet nie wiesz, ile miałem w życiu wątpliwości - odmruknąłem, odwracając wzrok na niezmiennie falujące poza jaskinią gałęzie dziesiątek świętych drzew.
- Mnie... tak wychowali, WSJ tak mnie wychowała. Ja wiem, to żadne usprawiedliwienie. Ale nie potrafiłem inaczej... i chyba nadal nie potrafię. Ale czy to zbyt wiele, bym żył? Czy to za wiele, by żył ktoś, kto zawinił tym, że przy ognisku siedział zbyt blisko mnie?

Chodźmy razem więc w drogę
Będziesz mówił o Bogu
Ja ci zrobię fantastyczny PR
Kiedy trzeba się schowam
Kiedy trzeba zachowam
Jestem Lucy, a ty będziesz big star

Konstancja Krzemkowa swoim kołyszącym krokiem przemieściła się na drugą stronę jaskini i dorzuciła do kawałka mięsa odrobinę ziół. W milczeniu obserwowałem jej nieśpieszne kroki.
- Nie chcę zabrzmieć bałamutnie, czy tendencyjnie. Ale Szkiełko, jak dobrze, że rodzina cię ma. Że w ogóle cię tu mamy. Aż strach bierze na myśl, co mogłoby się jeszcze stać z Agrestem, z całą watahą, gdybyście, ty i twoje wilki, nie stali na straży. Wszyscy wiedzą, kogo zasługą naprawdę jest wyciszenie tych strasznych protestów.
- Dziękuję - odparłem krótko i zdobyłem się nawet na nieuchwytny uśmiech, który w ułamku sekundy wydał mi się tak nieszczery, że został zmyty z pyska szybciej, niż ulewny deszcz zmywa kurz z sierści wędrowca.
- Pamiętaj, pilnuj ją, żeby piła. - Leciwa wadera wręczyła mi mięso owinięte w kawałek materiału. - To na wzmocnienie.
- Dziękuję. Bardzo dziękuję - przytaknąłem, na poły z grzeczności, na poły aby wyrazić drzemiące we mnie resztki rzeczywistej wdzięczności za uznanie, na które byłem w stanie zdobyć się, po raz kolejny słysząc podobne słowa.

Popatrz jak tu jest pięknie
Już czekają dziewczęta
Mówią słodko, wielbimy dziś cię
Moja trawa zielona
Kokainy ramiona
Mogą pomóc jeśli będzie ci źle

Z ulgą przyjąłem chwilę odpoczynku, którą przyniosło wyjątkowo spokojne południe.
- Dziękuję. - Kawka uśmiechnęła się słabo na widok jedzenia. - Tak się nami zajmujesz. A przytrafiło ci się tak osobiste nieszczęście. Nie chcę być kłopotem.
- Nie jesteś, Kawko. Nie traktuj tak tego.
Teraz łączył nas właściwie już tylko mój brat i więzy rodzinne, które na tle wszystkiego, co działo się w watasze, zdawały się odległe bardziej, niż kiedykolwiek. Wszak w małej społeczności wszyscy byli rodziną. A mimo to...
- Wiesz, nie wiem jak to powiedzieć. Ale może najlepiej wprost. Czy miałbyś coś przeciwko zamieszkaniu tutaj? Wiem, że z waszej polanki nad morzem jest bliżej do jaskini wojskowej... wybacz mi... ale boję się być tu teraz zupełnie sama.
- W zasadzie, może to byłoby dobre wyjście - mruknąłem, a mój wzrok powędrował gdzieś pomiędzy kępy trawy o chłodnym, niebieskawym odcieniu, nieco wyblakłej na zimę. Wiedziałem, że ochrona w postaci częstych odwiedzin może być niewystarczająca. A choć od wszystkiego, co doprowadziło watahę do obecnego stanu, minęło już kilka dni, istnienie wszechobecnego zagrożenia i napięcie wiszące w powietrzu było tajemnicą poliszynela. - Tam nie ma Kary, tu nie ma Mundusa. Przynajmniej będziemy mieli do kogo wracać.
- Tak...
- Dziś wieczorem zebranie w jaskini wojskowej.
- Kiedyś chodziliśmy na nie razem...
- My też. A dziś pójdziemy tam razem?
Wilczyca kiwnęła głową.

Me królestwo jest wielkie
To co ludzkie jest piękne
Możesz mówić, że Bóg to twój dar
Mocno ściśnij me dłonie
I pamiętaj o żonie
Ja ci zrobię fantastyczny PR

Hyarin stał na szczytowym miejscu w jaskini wojskowej. Jeszcze nigdy nie widziałem tylu wilków naraz, między tymi niepozornymi ścianami, nawet mimo faktu, że do zebrania nie dopuszczono szeregowców. Powietrze rezonowało od współbrzmiących głosów i zniecierpliwionych kroków. Mimo wszystko spotkanie nie trwało długo. Bo co można było ogłosić, oprócz rozdzielenia obowiązków na kilka nowych głów i krótkiego omówienia trybu pracy?
Nasz nowy generał wymienił jeszcze kilka imion, a ja w zamyśleniu opuściłem wzrok między własne łapy. Już drugi raz. Już drugi raz to czułem. Gdy mniej doświadczeni stawiani byli wyżej ode mnie, za jednym tylko skinieniem łapy kogoś jeszcze wyżej, ja po prostu stałem i na to patrzyłem. Nie miałem wielkiego żalu, ot, użądlenie sprytnej, zwinnej zazdrości. Byłem tam, żeby służyć temu, w co wierzyłem, a nie żeby walczyć o władzę. Taką drogę wybrałem już dawno temu i za każdym razem bez namysłu potwierdzałem po raz pierwszy ogłoszoną wolę.
- Szeregowcy póki co pozostaną wyłączeni ze wszystkich czynności prawodawczych i będą wyłącznie wykonawcami poleceń. W centrum zarządzania będą obecni najbardziej zaufani przedstawiciele różnych stanowisk. Duch, Magnus, Domino, Paketenshika, Pinezka. Jest jeszcze jedna sprawa, którą musimy doprowadzić do końca. Należy wybrać nowego plutonowego. Rozważyłem wszystkie możliwości, lecz ostatecznie wytypowane zostały dwa imiona. Myślałem nad tym długo...
Gdy usłyszałem, że głos, dłużej niż powinien, płynie wprost do mnie, zupełnie rozbity uniosłem wzrok z powrotem na generała. W pierwszej chwili, do mojej głowy wdarło się alarmujące ukłucie, takie, jakie ogarnia niemą wyrocznię, gdy jej wróżba zaczyna się sprawdzać. Potem jego miejsce zaczęły zajmować ożywione słowa, które pozwoliłyby mi wyrazić wszystko, co chciałem mu przekazać. Czy to możliwe, czy dobrze odczytuję jego pewne spojrzenie? Podjął dobrą decyzję! Mogłem powiedzieć to z pewnością, mogłem ręczyć za nią wszystkim, co mi zostało.
Nie zawiodę okazanego mi zaufania. Możesz na mnie liczyć.
Lecz wtedy jego źrenice oderwały się ode mnie i odpłynęły, by spocząć na kimś stojącym po drugiej stronie niewielkiej sali.
Kamael...?
Tak, to na nikogo innego, jak na Kamaela dostojny basior przeniósł spojrzenie. Zebrana wewnątrz mnie mieszanka uczuć rozgorzała ostrym płomieniem, a zaraz potem zaczęła błyskawicznie blednąć. Kamael, nasz obrońca. Zaiste, każdą jego wadę można było przekuć w zaletę. Ale przecież wciąż brakło mu doświadczenia, nie wychował się na tej ziemi, nie znał watahy, ani naszych sąsiadów, tak dobrze jak... jak chociażby ja.
Tylko ja. Kto bardziej nadawał się na to stanowisko? Kto w ogóle chciałby wziąć je na siebie, gdy prócz poczucia odpowiedzialności, nie przynosiło ono żadnych korzyści? 
- Chciałbym, byście wiedzieli, że kieruje mną pragnienie dobra watahy - Hyarin jeszcze raz zwrócił się do wszystkich obecnych. - Wiecie już, że potrzebujemy jak tlenu zaufanych, a na tym stanowisku powinien stać ktoś, kto nigdy nie zawiedzie. Mam nadzieję, że zgodzicie się z moim wyborem. Czy podejmiesz się tego, Szkło?
Z wolna uniosłem podbródek, patrząc w oczekujące odpowiedzi ślepia basiora.
- Tak jest.

Mój alkohol ma power
Na twe smutki i żale
Teraz dobrze to czujesz i wiesz
Nawet Jezus pił wino
Więc się napij z dziewczyną
A po kłótni najlepszy jest seks

Noc zapadła nad naszą osowiałą krainą. Ostatnim tego dnia poleceniem było odprowadzenie do domów wszystkich, którzy o tej porze nie mogli poruszać się po lesie. Wszyscy, którzy mieli być już w domach, zostali tam eskortowani, chyba tylko w imię dyktatu liter na papierze. Ostatnie znajome pyski wypowiadały ciche pożegnania, by chwilę później rozpłynąć się w grudniowych ciemnościach. Wciąż jeszcze płytka warstwa śniegu, wynik skąpych opadów z ostatnich dni, częściowo tłumił odgłosy kroków i oddalające się rozmowy.
Już nie tylko jako jeden z najbardziej doświadczonych przedstawicieli jaskini wojskowej, zostałem tam prawie do ostatniej duszy, by upewnić się, że nikt nie zostanie sam. W końcu posterunek opuścił nawet generał.
- Spotkajmy się za dzień lub dwa. Mamy kilka spraw... do omówienia. - Wychodząc nawet na mnie nie spojrzał, ale sam ton jego głosu upewnił mnie w przekonaniu, że zaiste, nie żałował podjętej decyzji. Lekko kiwnąłem głową, wierząc, że i on zrozumie mnie bez dodatkowych wyjaśnień. 
- Czekasz na kogoś? Wszyscy już poszli - rzuciłem rutynowo do ostatniej, która została w jaskini. Mitriall leniwie pokręciła głową.
- Widzę. Już nie czekam.
- Chodź, pójdziemy razem. Będzie... - „bezpieczniej”, pomyślałem. - Przyjemniej.
- Nie idziesz do siebie, na polankę? - zapytała, zanim jeszcze ruszyliśmy wąską, wydeptaną we mchach ścieżką.
- Nie mieszkam tam. Idę do Kawki, na ich... jej polankę.
- Szkło, napijmy się czegoś. - Jej głos zabrzmiał nagle do cna sztucznie.
- Napijmy się? - powtórzyłem bezmyślnie.
- Wybacz. Czy nie możemy po prostu spędzić tu jeszcze godziny?
- Możemy... czasem nie rozumiem cię, Mitriall. Potrzebujesz czegoś?
Nie odpowiedziała.
Po chwili siedzieliśmy już w ciszy, popijając jedyne, co można było znaleźć w jaskini wojskowej. W duchu cieszyłem się, że rozpalone pośrodku groty, niewielkie ognisko, powoli dogasało. Wstyd mi było otwarcie patrzeć na wilczycę inaczej, niż ledwie przed kilkoma dniami.
Nie, nie myślałem o pocałunku, nie pożądałem jej. Ale przyszło mi do głowy, że chciałbym... abyśmy mogli do domu wrócić razem.
Nie. Właśnie nie.
Myślałem. Nie potrafiłem tego powstrzymać.
Ale przecież ostatecznie do niczego nie doszło.

Patrz, kobiety cię pragną
Coraz mocniej cię łakną
Jesteś królem dziś większym niż Bóg
Ja to wszystko sprawiłem
Ja ci dałem tę siłę
Teraz chłopcze, czas spłacić swój dług

Gdy wreszcie dotarłem na berberysową polanę, przywitał mnie oddech spokojnie śpiącej Kawki.
„Nie potrzebujesz mnie”, pomyślałem z początku. „Świetnie radzisz sobie sama. A może potrzebujesz teraz nie wsparcia, a samotności”.
Lecz gdy położyłem się nieopodal i rozciągnąłem na boku, nie minęło pół bezsennej godziny, zanim na boku poczułem ciepły oddech i dotyk czyjegoś policzka. Rozchyliłem powieki. Była tak miękka i tak miła w dotyku. Przykleiła się do mnie jak mały glonojad. Tę noc spędziliśmy wspólnie.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, wyswobodziłem się z jej objęć, bezskutecznie starając się nie wytrącać jej ze słodkiego snu. Gdy opuściliśmy domostwo, każde z nas poszło w swoją stronę, a mówiąc „swoją”, nie mam na myśli nic ponad „bezpiecznie przeciwną”.
Przez dłuższy czas trzymałem się tego postanowienia i po prostu poruszałem się naprzód. Reszta alkoholu szumiała we krwi, a wspomnienia do ostatka zawojowały myśli.
- Pobieramy się. Kara i ja.
- Co? Czy wy oszaleliście? Teraz?
Świeży śnieg, który spadł tej nocy, chrzęścił pod łapami, zakłócając spokój ilustracji, przelatujących mi przed oczyma.
Gdy wśród ciemnych pni drzew mignęły mi pstrokate ślepia, zatrzymałem się, pozwalając sobie na chwilę chłodnego rozumowania. Z jakiegoś powodu dojrzenie bordowego basiora wywołało we mnie silne i zupełnie sprzeczne uczucia. Z jednej strony było to bowiem dziwne. Alarmujące. Z drugiej, gdybym dojrzał tam kogokolwiek innego, zdziwiłbym się po wielokroć bardziej.
W końcu staliśmy na granicach.

Teraz należysz do mnie
Ja cię srodze upodlę
Możesz mówić, że Bóg to twój wódz
Będziesz taplał się w błocie
Kiedy trzeba pomogę
Ale potem upodlę cię znów

- Masz czelność się tutaj pojawiać? 
Przed ruszeniem naprzód powstrzymał mnie widok dwójki wilków, które zrównały z nim kroku.
- Szkło, miałem nadzieję, że spotkam tu kogoś takiego jak ty! Chciałem tylko przekazać, że niedługo wracam z urlopu.
- Dziś nie zabiję cię, dopóki stoisz na ich ziemi, ale prędzej czy później to się stanie, Admirał.
Basior zaśmiał się beznamiętnie.
- Powinieneś ustawić się do tego w kolejce. Klab, Skoart, przedstawiam wam Szkło. Pewnie zastanawiacie się, dlaczego jeszcze nie ucieka gdzie pieprz rośnie. To ja wam powiem, że nie ma w WSC takiego szpenia, który dał by mu radę w walce. Ale już niedługo zetknie się z kimś więcej, z nami. Szkło... - Tym razem zwrócił się do mnie, korzystając z mojego milczenia. - Spójrz, kim teraz jesteś. Powinieneś być mi za to wdzięczny. Ale jesteś zbyt ograniczony, by zrozumieć, że każdy anioł potrzebuje diabła. Nieschematyczne umowy... 
- Nie są niczym nowym, prawda? - warknąłem cierpko. - To nieodłączny element niejednej politycznej rozmowy. Nie tej odbywającej się na naszych oczach, oczywiście. Znam tę śpiewkę.
- A więc wiesz też pewnie, że to ty najwięcej zrobiłeś, aby doprowadzić tę watahę do stanu używalności. Ale twoi rodacy będą o tobie pamiętać, dopóki będziesz im potrzebny. To zwykła kolej rzeczy.
- Doprawdy? - wilk umilkł wraz z moim słowem. Przez krótką chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. - Masz rację. Nikt mnie nie zapamięta. A to zwykła kolej rzeczy. Uważasz, że zamiast tego wolałbym się sprzedać?
- Ależ ty już to zrobiłeś.
- Masz skrzywione spojrzenie na świat, Admirał... I to cię zgubi. Między innymi to.

Lucy, ja już nie mogę
Wolę chyba być z Bogiem
Czemu na mnie uparłeś tak się?
Nie wymiękaj dziecino
Jesteś moją ptaszyną
Będę z tobą na dobre i złe

- Dobrze. Będę na Ciebie czekał.
Przetarłem czoło nadgarstkiem.
- Dobrze. Będę na Ciebie czekał.
- Zatem Admirał zaproponował ci wzięcie udziału w protestach? - zapytałem gwałtownie, by przerwać ponury ciąg, w jaki wpadały moje myśli i spróbować skupić się na zadaniu do wykonania.
- Też nie mogłeś spać?
- Aż tak widać? Wal Karuś. Jestem gotowy na wszystko co masz!
W mojej głowie rozbrzmiało nikłe echo śmiechu, zagłuszone przez skierowaną do mnie, okrutnie rzeczywistą odpowiedź.
- Tak. Wiedziałem, że coś działo się już poprzedniego dnia. Wpadłem tam tylko na chwilę, zobaczyć... - Delta siedział za ławą przesłuchań, sztywny, niczym porcelanowa lalka. Jedna z jego przednich łap wisiała nad ziemią, przykurczona i zgięta w łokciu.
- Jeszcze w dzień rozmowy z Admirałem?
- Tak. Ale nie odezwałem się wtedy ani słowem. I niczego nie robiłem! To było w dzień mojej ostatniej rozmowy z Admirałem.
- Długo nad tobą pracował...? - prychnąłem smętnie, bardziej sam do siebie, niż do przesłuchiwanego.
- Kiedyś, wcześniej, wspominał coś o mojej pracy. O tak, pamiętam tamtą rozmowę! Ale nic konkretnego z niej nie wynikło i nie podejrzewałem, że w ogóle może.
- Nie chciałeś, by coś z niej wynikło? - Nachyliłem się lekko do przodu. Powietrze w grocie gęstniało.
- O niczym nie miałem pojęcia! - zawołał. Szczerość, czy tylko próba usprawiedliwienia się? Fakt pozostawał faktem; na moje pytanie nie odpowiedział jednoznacznie.
- Rozumiem. Rozumiem. Delta - położyłem nacisk na ostatnie słowo, na co wilk niespokojnie poruszył się na swoim miejscu. - Czy możemy liczyć na twoją współpracę?
- Nigdy nie miało być inaczej - odparł cicho.
- Dlaczego nie stawiłeś się dziś na manewrach? Spacer po opieką Magnusa i Muszela wyjątkowo nie należał chyba do najprzyjemniejszych? Mają teraz tyle pracy, nie dziwię im się, że nie byli zadowoleni z konieczności użerania się z wyłamańcami. Następnym razem przyjdę po ciebie osobiście, Delta.
- Nie obchodzą mnie konflikty. Miałem swoją pracę do wykonania. Nie odebraliście mi uprawnień.
- Jak my wszyscy. Następnym razem może nie skończyć się na wykręconej łapie, przyjacielu. A teraz... idź już spokojnie do swojej jaskini medycznej. Z powodu niedyspozycji, masz trzy dni zwolnienia od ćwiczeń.
Przyglądałem mu się jeszcze przez moment. Wyglądał nie mniej niewinnie, niż ja sam. A jednak nóż otwierał się w kieszeni.

- W każdym razie naprawdę zrozumiałem ile dla mnie znaczysz - zatarte słowa mieszały się w mojej głowie. - Jeśli potrzebujesz więcej czasu, to rozumiem…
- Szkło. Myślę, że powinieneś już iść.
Na dźwięk bliskiego głosu mocniej zacisnąłem powieki. 
Kara umarła. Nie żyła. Została zabita przez...
Nikt, nikt tego nie wiedział. Nikt.
- Do szeregu! Równać!
Kilkadziesiąt stóp niemal jednocześnie stuknęło w ziemię.
Jeszcze zanim stan wojenny rozgorzał na dobre, wiedziałem już, że jestem zupełnie sam.
Sam wśród psów, które zagryzły mi przyjaciela. Które prawie odebrały mi wszystkie córki. Sam wśród suk, które zamordowały moją żonę. Świat stał się jednowymiarowy, jak korytarz, którym można iść tylko naprzód i naprzód, a światopogląd płaski jak kartka, jedna z tych, których zapas wyczerpał się zupełnie przed kilkoma dniami.
- Padnij!
- Patrz na mnie, Agrest. Idź!
Ostre słowa rozerwały powietrze. Rząd skulonych wilków nieznacznie zafalował. Szeregowcy. Stado wilków słabszych od saren, skryte w białych oparach unoszących się ze zmarzniętych pysków. I oto moje dzieło, oto pierwszy obraz przedsięwzięcia, którego wszak byłem pomysłodawcą.
Myliłby się ten, kto pomyślałby, że wcielenie do wojska całej watahy było otwartym krokiem rozpoczynającym przygotowania do wojny. Wręcz przeciwnie; wyładowanie pobudzenia i zbudowanie filaru z dyscypliny wydawało mi się najszybszym, nawet jeśli radykalnym rozwiązaniem, by wojnie zapobiec.
- Padnij!!! - zdarte gardło tylko wzmocniło wydźwięk krótkiego słowa. Kilkadziesiąt brzuchów zeszło do poziomu ziemi. Nie mieli wyjścia. Ja też. A jednak ja mogłem chociaż stać prosto.
- Czołgać się, naprzód!
Szereg poruszył się przed siebie.
- Szkło... Gdzie ciało?
- Baczność! - po tych słowach po raz pierwszy bez zwlekania wykonali moją komendę. Odetchnąłem ciężko, przy kolejnych słowach odwracając pysk, by przynajmniej nie udawać, że mam ochotę krzyżować z nimi spojrzenia.
- Spocznij. Przerwa.
- Gdzie ciało?
- Pogrzebaliśmy. Przy Cuore.
Tak, pogrzebaliśmy. Nie pozwolili mi go... nawet dotknąć.
- Szkło, powinieneś coś wiedzieć - ktoś stanowczo uciął napływające mi przed oczy wspomnienia.
- Co - wycedziłem przez zęby, rzucając spojrzenie wilczycy stojącej dwa kroki przede mną.
- To nie tak jak myślisz, wszystko jest inaczej.
- Co jest inaczej, Lato?!
- Karzecie niewinnych!
- Nie ma niewinnych! Nie ma w tej bitwie orędowników pokoju. Już od dawna jest tylko sfora zdziczałych psów, nie zauważyłaś? - zawarczałem jednostajnie, odsłaniając rząd spienionych kłów.
- Nerwy cię ponoszą - odpowiedziała mi tym samym, jednak nie aż tak zapamiętale, nie aż tak rozpaczliwie.
- Kto mi to mówi, ty? Ty, zdrajco?
- Nie jestem zdrajcą. Jedynym, którego możesz tak nazwać, jest Admirał. - Wilczyca o ledwie odrobinę odwróciła wzrok. Na jej ramieniu wciąż widoczne były ślady drogi na manewry, które tego przedpołudnia odbyła w towarzystwie strażników.
- My wszyscy jesteśmy... pogubiliśmy się w tym wszystkim - mruknąłem. - Ale jeśli chciałaś coś powiedzieć, na wczorajszym przesłuchaniu miałaś pole do popisu. I co usłyszeliśmy?
- Nie powiedział mi ani słowa o tym, co planuje. Mówił jedynie o obowiązku obywatelskim, wszyscy mieli nienaganne intencje.
- Lato, Lato. - Oddychając głębiej, zbliżyłem się do niej o krok. - Dziękuj Bogu, czy w kogo tam wierzysz, że szczęśliwym przypadkiem nie wzięłaś najbardziej bezpośredniego udziału w tym co się stało i nie jesteś ścigana na równi z tym ścierwem, które przy pierwszej okazji dostanie od nas bilet do piekła. I wracaj do szeregu. W szeregu zbiórka!

Jestem najlepszym kumplem
Posmutniałeś okrutnie
Ja zachcianki, potrzeby twe znam
Powiedz czy chcesz do baru
Czy do konfesjonału 
Jeśli trzeba zaprowadzę cię tam

Jeszcze jakieś krzyki, jakieś wołania z końca długiego rzędu wilczych głów zwróciły moją uwagę.
- ...Wciągać w te idiotyczne pomysły! Myślą, że nie mamy nic lepszego do roboty?
Nawet, gdybym nie poznał jej już po głosie, zawodzenie Porzeczki nie zaskoczyłoby mnie w sposób szczególny.
- Zamknij pysk, dzisiaj po manewrach strażnicy odprowadzą cię do aresztu. - Zamiast wydać wojskowe polecenie, podszedłem bezpośrednio do niej. Wilczyca splunęła mi pod nogi.
- Patrzcie na plutonowego. Wiecie, kto jest prawdziwym zagrożeniem? Oni, wszyscy przy władzy. Ale kiedyś wyrżniemy ich w pień...
Korzystając z chwili ciszy, którą spożytkowała na nabranie oddechu, przerwałem jej mowę, na wpół odruchowo odwracając się do niej bokiem z nieuzasadnionym podejrzeniem, że to moje słowo będzie ostatnim.
- Jeszcze jedno zdanie, a będziesz prosiła o powrót do więzienia.
- ...Może jeszcze nie koniec, możecie się jeszcze bardzo zdziwić, słyszycie?!
Właśnie wtedy zawinąłem się jak zaatakowany wąż i zacisnąłem zęby na jej gardle.
Mój umysł nakierował się tylko na jeden, prosty ruch. Nie puścić, nie poluzować uścisku, choćbym miał udusić się jej sierścią.
Sięgnęła mojego ucha, mocne, białe zęby kłapnęły tuż obok niego. Coś chrupnęło pod naciągniętą skórą, zwijającą się w ubłocone fałdy. W kilka chwil wojowniczy ryk wadery przeobraził się w pisk świdrującego bólu. Szarpnąłem, w jedną, potem w drugą stronę. Przykurczone ciało przesunęło się pod moimi nogami. Z gardła Porzeczki wydobył się złowróżbny charkot.
- Opamiętaj się, do diabła!
Magnus.
-  Słyszysz mnie?!
Zamarłem w bezruchu, z błędnym wzrokiem skierowanym ni to w ziemię, ni to gdzieś naprzód. Moje kły rozwarły się wolno, wypuszczając ciało wilczyce na ziemię.
Kątem oka dojrzałem, że poruszała się, a więc żyła. Zacisnąłem powieki, cofając się o krok. Zadyszka zmieszała się z westchnieniem ulgi.
Dusza? Co „dusza”, co „wyrzuty sumienia”? Ja nie mam już duszy.
Moja dusza straciła głowę.
Moje serce zgniło w grobie.
Moje sumienia dawno się mnie wyrzekły.
A mój krzyż prosi już tylko o działanie.

-  Słyszałem, że sporo się dzieje na manewrach? - zapytał Agrest bez wstępów, choć delikatnie, gdy pod wieczór przywlokłem się do jaskini wojskowej z sarnim udźcem.
- Życie. Toczy się  - wymamrotałem obojętnie. Cóż więcej miałem powiedzieć?
- Rozumiem. Ufam ci - dodał jeszcze ciszej.
- Masz rację - uciąłem jakiekolwiek próby rozmowy. Wolałem, byśmy posiłek zjedli w ciszy.

Chodźmy razem więc w drogę
Będziesz mówił o Bogu
Ja ci zrobię fantastyczny PR
Kiedy trzeba się schowam
Kiedy trzeba zachowam
Jestem Lucyfer, a ty będziesz big star

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz