Zeszli z gór jakiś czas temu. Idąc tak beznamiętnie do przodu.
Delta aby uciec od przeszłości, a jego towarzysz aby do tej przyszłości dojść. Świat
wokół nich powoli też się zmieniał. Drzewa powróciły jedynie na chwilę przy
stokach. Aby potem zanikać coraz mocniej. Temperatura spadała żwawiej im dalej
w dół szli. To mogły być niepokojące znaki, gdyż latem powinno się robić
cieplej im dalej od szczytów się odchodziło. Jednak wszystko szybko zostało
wyjaśnione kiedy szczenię i przedziwne kościste stworzenie znaleźli się już u
stóp miejsca swojego spotkania. Przed nimi rozciągała się ziemia, płaska aż po
horyzont. Gdzieniegdzie rosło samotne drzewo lub kupka krzaków. Ziemia pokryta
była starą, zbrązowiałą trawą, płatami lodu i śniegu, jednak grunt wybijał się
spod tego dzielnie. Tak jakby letnia pora wyglądała tu gorzej niż zimowa.
Cóż to jest? Szkielet zapytał jakby
siebie przyglądając się twardej ziemi. Jego łapa nie była w stanie przebić się
przez zamarznięty grunt, nie ważne ile siły w to wkładał.
–Nie wiem. Nie obchodzi mnie to. — Delta wziął głęboki wdech na poprawę odwagi,
której miał w sobie tak niewiele i ruszył. Przebijał się przez małe zaspy a
swojej drodze i szedł. Drzewa iglaste jakie witały ich co jakiś czas swoim
mroźnym cieniem pozostawały jedynym co widzieli przez długi czas swojej podróży
Szli jakiś czas bez przystanków. Może jeden dzień, może też
kawałek wieczora. Kto wie? Jednak kiedy nadeszła w końcu noc zostali zmuszeni
do rozpalenia ogniska. Chłód jaki ich zaatakował przeszkadzał nawet
nieczującemu ciepła i zimna szkieletowi, gdyż jego stawy chrzęściły od
zbierającego się w nich lodu.
Dokąd idziemy?
—Nie wiem. — słowa te zabrzmiały tak na miejscu, a jednak tak obco. — Daleko. W nieznane.
Gdzie łapy mnie poniosą Y…— zaciął się. Co chciał powiedzieć? Już nie pamiętał.
Jakby jego umysł podpowiadał mu myśli, o których nie miał pojęcia, a których
usta nie były w stanie wypowiedzieć bez tej wiedzy.
Kto?
—Nie wiem. Już nie wiem.— przyznał cicho spoglądając w szalejące płomienie.
Krzaki obok których siedzieli, zmierzłe, martwe stanowiły doskonały opał pomimo
swojej zmarzliny. Siedzieli tak chwilę. Jedli jakiegoś zająca, który napatoczył
się im pod łapy kiedy biegli przez to pustkowie. Cisza jednak w końcu zaczęła
być tak głucha, że piszczała w uszach niczym upierdliwy komar.
Opowiedz mi coś jeszcze.
—Tylko co? —
Może coś o tym Neo. Zdajesz się go bardzo
lubić.
—No tak. Był mi jak ojciec. Nauczył mnie wszystkiego co teraz wiem o medycynie
i lekach. Szyciu, leczeniu. Kochałem go jak ojca, on rozpłynął się na moich oczach. Z winy tego
potwora. Potraciłem wszystkich.—
Cisza. Tyle słyszał
patrząc się na skulone w pokoju szczenięta. Był najstarszy. Musiał je uspokoić.
-Spokojnie- te słowa brzmiały tak nie na miejscu. Mgła i dym. Tak duszące połączenie
dzisiaj wisiało nad watahą niczym oznaka największego i najgorszego
przeznaczenia. Zły omen czyhający nad karkami wszystkich. Bez wyjątków. Chociaż
zdawało mu się, że nie dotyczy to jego. Jakkolwiek by to nie brzmiało. Nie czuł
się zagrożony, jakby miał zyskać drugie życie. W życiu nie czuł się w ten sposób.
Nigdy wcześniej.
— Neo! — piskliwy, rozdzierający krzyk i zapach, przepraszam, smród tej czarnej
choroby, która porywała wszystkich do niebios. Czyżby i na starego medyka
nadszedł czas. To było w końcu nieuniknione.
—Delta. — szepnął jakby w cichym wołaniu szczenięcia do siebie. I obejrzał się na
wyjście. Biec?
— Był jeszcze przywódca i jego dzieci. Jayer, Trish i Rudy. Ja i Rudy z Trish byliśmy w podobnym wieku. Trochę się z nimi bawiłem. Ale… Rudy był pierwszą ofiarą choroby. —
Patrzył się na spływającą
po posłaniu czarną ciecz i zmarnowane szczenię siedzące obok. Widok śmierci był
w końcu dla nich oboje czymś nowym. Jego łapa spokojnie jednak przesunęła po
plecach granatowego szczeniaczka.
—Odsuńmy się. — zabierając go od tego pobojowiska.
A pobojowisko dopiero
się zaczęło. Wyszedł. Biegł. Wataha sypała się w popiół od ognia i czarnej
mazi. Bał się. O siebie. O szczeniaki. Bał się. A kiedy spojrzał w oko
winowajcy, który jeszcze przypominał tego kim był, nieco tylko wypłowiałego i
zjedzonego przez nosicielstwo przeklął w duchu.
—Dlaczego? — padło pytanie z jego ust. Widział swoje rudawe łapy zaciskające
się na miękkiej glebie. Pazury błyskały w świetle ognia i zachodu słońca.
—A dlaczego nie? — nieszczery śmiech rozdarł świat.
—Delta. Jesteś gotowy?
To twoje pierwsze wyjście na dwór! — uśmiechnął się szeroko. — Podekscytowany?
—Nie baldzo. — dostał w odpowiedzi. Mimo to uśmiech nie zniknął z jego pyska.
Wiediał, że Dleta się cieszy. Po prostu był zbyt zagubiony aby to przyznać.
Poza tym skąd takie małe szczenię może wiedzieć co czeka go w tym wielkim
świecie.
— Była jeszcze Zara. I Yord, też się uczył od Neo. Był bodajże pomocnikiem medyka. —
—Yord. Podaj mi
wrotyczu. — Neo machnął na niego. Poleciał jak najszybciej umiał.
—Zajmij się
szczeniętami jak mnie braknie, Yord. — szepnął Neo słabym głosem. Te zmęczone
oczy wbiły się w niego niczym noże w serce.
—Dobrze.—
—Zwłaszcza Deltą. Zwłaszcza nim. Obiecaj mi to.
—Obiecuję
—Obiecuję — powtórzył
jak zaklęcie patrząc się w niebo. Ból w przytrzaśniętych przez spalone drzewo
nogach nie dawał mu chwili spokoju. A ogień się zbliżał. Zamknął oczy, te zielone
oczy. Parę łez pociekło po jego policzkach. — Przepraszam. Nie jestem w stanie
mu pomóc…
Deszcz niespokojnie
uderzał go po głowie. Uniósł ją. Teraz była pustka, która powoli się zapełniała.
Wstał. Jego kości zaklekotały. Obudził się z wiecznego snu. Ale co go obudziło?
Złożona obietnica czy ukryte w głębi serca pragnienia? Nic z tych rzeczy. Była
to bowiem moc, o której pojęcia nie miał całe swoje życie, a która teraz
postawiła go na nogi po śmierci. „Delta” powiedziałą po czym wszystkie
wspomnienia odeszły.
Delta. Zaszeptał
szkielet.
—Oni wszyscy odeszli!— zawył maluch donośnie jakby to miało pomóc mu zbudzić
martwą rodzinę.
Nie prawda.
—Prawda! Widziałem. Widziałem jak płonęli, jak rozpływali się na moich
oczach! – szczenię wstało sfrustrowane tupiąc łapą. Dyszało mocno, płakało i
warczało jednocześnie. Tyle emocji w tak małym ciele.
Ale patrz. Oto jestem. Może nie wyglądam
jak kiedyś, ale wspomnienia mówią mi wyraźnie, że jestem Yord. Delta. Nie płacz
już.
— Nie jesteś Yord. Yord miał zielone oczy, rude futro i z pewnością nie był
szkieletem! — zaprzeczenie. Jedno, drugie.
Delta…
—Nie! Nie wmówisz mi, że jesteś kimś z mojej przeszłości. Możesz mówić co
chcesz. — maluch zarzucił na siebie torbę posyłając mu jedynie rozgrzane do
czerwoności spojrzenie. — Ale nie wmówisz mi, że to przed czym tak uciekam,
wraca. Nie idź za mną więcej. — i odszedł.
Delta męczył się strasznie przez zatkany nos i chyb przeziębienie,
które go złapało, ponieważ samemu ciężko było mu rozpalić ogień, więc spał na
zimnej ziemi. Zamarzał nocami na mały sopelek. Jednak nie zawrócił. Tydzień. Dokładnie
tydzień minął od kiedy porzucił w oddali swojego druha. Tego nieproszonego
gościa, który uczepił się go i twierdził, że zna Neo, że jest z przeszłości. A
w rzeczywistości kłamał. Na pewno kłamał. Nie obchodziło małego Delty jednak
czy to co mówił jest prawdą. Nawet jeśli to był Yord, ten którego znał, dla
niego był martwy. Zdążył się już pogodzić w końcu z samotnością. Dlaczego więc
dalej go bolała? Dlaczego wyciskała z niego łzy nawet po takim czasie? Czy w
ogóle da się uciec od przeszłości?
Zszedł z jakiejś wydeptanej ścieżki. Łeb trzymał nisko. Powlekał nogami słaby i
zmęczony, prawdopodobnie z wysoką gorączką. Dreszcze co chwilę przesuwały się
po jego kręgosłupie. Dawno nic nie jadł, ale mimo to wszystko szedł.
Ale czy miał w ogóle po co?
W końcu położył się na ziemi. Zamknął oczka kuląc się w sobie, choć na chwilę
ulżyć sobie w chłodzie, głodzie i bólu.
Czy nie byłoby lepiej jakby umarł tam i wtedy?
Zasnął zanim zdążył wziąć choćby jeden niewyraźny wdech.
Czy przyszło mu umrzeć teraz?
Może zobaczy w końcu swoją rodzinę!
I nie zauważył kiedy ogarnęło go ciepło, przyjemny język i uczucie którego nie
doznał nigdy nie posiadając matki, która kochała by go swoim sercem. Całym
sercem.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz