czwartek, 16 grudnia 2021

Od Delty - "Niespokojne Ścieżki Losu - Bo miłość chodzi parami" cz. 15

 

Czy ktokolwiek z was kiedykolwiek spojrzał w niebo i z cichym życzeniem na ustach wypatrywał tej jednej spadającej gwiazdy, jakby ta miała znaczenie większe niż tylko lecący przez niebo kamień, którego Zycie i tak było bliskie końca. A jednak to ciche życzenie zawsze z jakąś nadzieją posyłamy w ich kierunku. Jakby miały coś z tym uczynić, płonące żywcem, żalem i smutkami wszystkich ludzi na ziemi, niewinnymi słowami dzieci i przesiąkniętymi nienawiścią zemstami dorosłych. I cóż poczynić kiedy te wszystkie wyrazy, bez znaczenia przylegają do niej, do ciała kamienia niczym ubranie, niezwykle bolesne, żrące, które i tak wesoło stanie w płomieniach i zniknie pod oparami dymu rozniesione przez wiatr w atmosferze.
Delta wiec nigdy nie posyłał życzeń w niebo. Zawsze prosił wiatr aby zaniósł je gdzieś daleko. Może usłyszą je przyszłe pokolenia.
Minęły może dwa tygodnie, a Delta miał wrażenie jakby kompletnie się zgubił w tym miejscu. Wszystko było takie obce. Takie nieznane, dzikie. Otaczały go zwierzęta, których nie znał i chyba nie miał w najbliższym czasie szansy poznać, bo obawiał się o własną głowę. Plątał się po tych pustkowiach. Chociaż. Czy to miejsce można było nazwać pustkowiem.
Żółtawa trawa szeleściła przy każdym jego ruchu kiedy starał się wystawiać głowę ponad jej wysokie czubki. Kamienie co jakiś czas wybijały się ponad nią, jak za czasów jego pierwszej destynacji. Teraz jednak, nagrzane i ciepłe od południowego słońca wydawały się nieco mniejsze. W oddali pokrzywione drzewa pięły się ku niebu oraz wszędzie usiane niskie krzewy. W oddali pięła się wzwyż jakaś to góra albo większy pagórek. Co rusz między tą czerwienią i pomarańczą przebiegały pasiaste konie, mijając wysokie wieżowce ozdobione w kropki. Ogromne pnie niektórych drzew dudniły wewnątrz od wiatru, a to wszystko spowite było co ranka w mgle, która osiadała we wgłębieniach pozornie równego terenu. Gdzieniegdzie płynął jakiś strumyk albo mieścił się ogromny wodopój osaczony przez zwierzęta. Ten obrazek boskiej sielanki, harmonii i spokoju napawał oko swoim pięknem jak i niepokojem w tej swojej stabilności. I wtedy na widok wychodziły nowe to szczegóły. Zebry uciekające w popłochu przed stadem lwic. Bawoły swoimi rogami przepychające drapieżniki. Lamparty szybkie jak wiatr i ciągłe ujadanie hien gdzieś w powietrzu niosące się przez nieistniejące echo. Do tego sępy krążące gdzieś ponad niebem, ponad chmurami zwiastujące śmierć i kres czyjegoś życia. Słonie z dala dudniące swoimi krokami, które miażdżą wszystko co nie zdąży przed nimi zbiec. Kolorowe ptaki uciekające z drzewa na drzewo i małpy, które mimo że bez skrzydeł poczyniały sobie to samo. I jakby na to nie spojrzeć te zabójczo wyglądające nosorożce z ostrymi rogami oraz tonowe hipopotamy z siłą nacisku swojej szczęki zdolną połamać kości najbardziej pancernemu krokodylowi. Delta przełknął ślinę, gdyż znalazł się w środowisku działającym perfekcyjnie, jak w zegarku, ale zabójczo. Nie było miejsca bezpiecznego od wzroku padlinożernych lotników czy jadowitych węży.
—Tak niedaleko mi do dorosłości. Nie chcę umierać. — przetoczyło się przez jego usta kiedy tak siedział w cieniu jednego z drzew. Kolejny upalny dzień posyłał ku ziemi swoje promienie, a dźwięki tego obcego świata towarzyszyły każdej jego myśli.
—Więc chyba nie powinno być cię na sawannie! Tu wszytko może cię zjeść! — głos zza jego pleców sprawił, że Delta mało nie wyzionął ducha, a w jego myli odbił się głośny śmiech, który zdusił od razu. Nie chciał już słuchać innych, nie chciał naruszać tej strefy, nie ważne jak bardzo pomogłoby mu to. W końcu tyle przykrości w jego życiu przeszło przez serce z tego powodu. Ułamki sekund zajęło mu wstanie z miejsca i szybka zmiana kierunku obserwacji. Jego oczy spotkały się z błękitnym spojrzeniem młodej, dzikiej kocicy, która przekrzywiając głowę przyglądała mu się z szerokim uśmiechem. Jej ostre, ostre kły błyszczały wesoło w słońcu, podobnie jak jakaś niewiadomego pochodzenia iskierka rozbawienia w jej oku.
— Kim jesteś tak właściwie? Nie przypominasz mi czegokolwiek co widziałam w życiu. — zastanowiła się nieco nachylając w jego kierunku. Miał uciekać. Już był w ogródku, już witał się z gąską. — O nie, nie! Nie m atak łatwo. — skakała wysoko. Wyżej od niego. A lądowała z gracją godną małej myszki, nie wielkiego kota. Zablokowała mu drogę ucieczki od tyłu, ale przecież jak popędzi do przodu… to i tak nie ucieknie. Westchnął.
—A czy to ważne? Skoro i tak mnie zjesz? — starał się patrzeć jej w pysk kiedy krążyła wokół niego, niczym sęp czekający aż hieny skończą swój posiłek aby nadgryźć parę kości.
—Ey. Nie powiedziałam, że cię zjem! — mruknęła szczerząc się mocniej. — Po prostu chcę wiedzieć czym jesteś. Poza ty Jadłam niedawno, a tą skórą to bym żołądka nie zapełniła. — I na jej słowa Delta nie widział czy ma się cieszyć czy bardziej poczuć urażonym. Wybrał pierwszą opcję. W końcu patrząc oko w oko rychłej śmierci, lepiej było się cieszyć, że jeszcze nie wyciągnęła po ciebie swojej ręki.
—Więc. Czym jesteś? —
— Wilkiem. —
—Czym? — zamrugała parę razy zdezorientowana.
— Wilkiem. Em… coś w stylu… o tamtych kundli. Tylko zazwyczaj rośniemy większe i zamieszkujemy dalekie stąd lasy. — Delta wskazał na oddalone o kawał drogi psy Dingo, dziko goniące za swoim obiadem i ujadające do południowego słońca.
—Dingo? Tylko… większe? — zmierzyła go spojrzeniem tak przeszywającym i pełnym zwątpienia, że Delta mało nie zniknął pod czerwonością swojego rumieńca.
— Ja jestem… wyjątkiem. Nie moja wina że urosłem taki mały! — oburzył się pozwalając odrobinę emocjom wyjść poza bezpieczną granicę rozsądku.
—AH. No dobra, dobra. Nie bulwersuj się. — machnęła na niego łapą. — Wyglądasz ciekawie, więc cię nie zjem. Powiedziałeś, że pochodzisz z dalekich lasów tak? —
—Znaczy… JA akurat z lasów dolinnych. Bardzo blisko gór i ich łańcuchów. —
—Gór? A duże są. My mamy właściwie jedną o tam! — wskazała na zachodni horyzont gdzie za mgłą odległości krył się zarys jakiegoś szczytu, płaskiego u samego czubka.
— Wydaje mi się, że na pewno. Wchodziłem ku ich szczytom dnie, ale byłem też dużo młodszy. Zaledwie paromiesięczny. — westchnął głęboko rzucając okiem w stronę wskazaną przez wysunięty pazur.
— Oh. Więc dlaczego jesteś tutaj? Tamte góry pewnie były dużo lepsze niż ten nasz padołek nieustannej śmierci. —
— Niby tak. Ale gdzie miałbym się podziać w domu bez rodziny? Pustym, zimnym, pożartym przez ogień, a potem przeżutym przez gorzkie wspomnienia i oddanym mi w postaci nocnych koszmarów? Nie było i nie ma dla mnie tam miejsca. Już nie. Więc tułam się po świecie jak martwa dusza bez domu i pana. Zagubiona i zdezorientowana, idąca w stronę światła, ale nigdy niegodna dosięgnąć nieba i spokoju. —
—Łooo. — Delta uniósł uczy i zatrzepotał rzęsami wyrwany z chwilowego zamyślenia. Nie powinien się tak rozluźniać przy obcych. – Mógłbyś zostać poetą. To chyba właściwie jedyny zawód tutaj, który daje ci możliwość przeżycia. Zacznij śpiewać i recytować wiersze, a wszyscy będą słuchać. Może ci się ta informacja na przyszłość przydać. Albo wiesz co?! — doskoczyła do niego. Cofnął się o dwa kroki , ale darmo. Został przyciśnięty plecami do ziemi. Jej potężna, chociaż widocznie młoda łapa oparła się na jego klatce. — Zabiorę cię do swoich. Papa lubi dobrą opowieść zza Krainy! —

I tak w ten oto spoóśb Delta nieszczęśliwie znalazł się jak owca wśród wilków. Samotny, zagubiony i ciągle martwiący się o własne życie, podczas kiedy wszelkie te lwy, z ostrymi kłami i pzaurami, przyglądały mu się z różnymi wyrazami na pyskach. Nieszczególnie szczęśliwy uśmiech na pysku Delty także nie świadczył za dobrze o całej tej absurdalnej sytuacji.
—Papa! Patrz co znalazłam! — samiczka, która do tu przyprowadziła mało nie wbiła go swoją łapą w ziemię kiedy docisnęła go do ziemi.
—Co to? I czemu żywe? — odezwał się gromki chociaż zaskakująco łagodny głos. Delta odważył się unieść głowę, aby spostrzec ogromnego lwa. Przełknął nerwowo ślinę. — Przekąska? Jakiś szczeniak dingo? Chyba trochę chory. —
—Nie papa. Nie dingo! Podobno to wilk. —
—Wilk. Ah. Miałoby to trochę więcej sensu. — odparł mrucząc gardłowo w kierunku innych lwic, które powstały.
— Oh! Wiesz czym jest wilk?—
—Oczywiście Malko. Czy jest coś czego twój papa nie wie? —
—Ha. No rzeczywiście. — W końcu mógł podnieść się z ziemi i otrzepać. Nie zadzierał głosy, a jak bardzo się bał nikt nie jest w stanie zawrzeć w jakichkolwiek słowach. No cóż. Jeden lew to szansa na ucieczkę. Całe stado, to zostanie przekąską. Nawet ruszyć się nie będzie w stanie na krok do wyjścia zanim się na niego rzucą.
— Powiedz mi wilku co cię tu sprowadza? I czemu wyglądasz jakbyś nie jadł wystarczająco mleka? Taki krasnal z ciebie nieco. —
— O. Oh. Taki… Taki się już urodziłem… — zaczął jednak szybko przerwało mu pasywno agresywne „wasza wysokość”.  — Wasza… wysokość. Taki to ze mnie… krasnal haha. A. A jestem tu. Bo. Cóż. Jestem. Poetą podróżnikiem. Trzeba mieć … treść do swoich opowieści czyż nie? — wyszczerzył się delikatnie i niepewnie, zestresowany do granic możliwości.
— HA! Wiedziałam że masz coś z poety jak wystrzeliłeś z tą duszą! — ta domniemana Malka wypięła pierś do przodu.
— Podróżnik. O ile masz jakieś dobre historie, jesteśmy gotowe darować ci życie. — odezwała się jedna z lwic. I cóż. Delta nie miał lepszego wyboru, jak dać ponieść się wyobraźni.

Tego wieczoru nie spał samotnie. W żadnym wypadku. Mała księżniczka tatusia dopilnowała aby było mu ciepło i miał pełny żołądek. Te niebezpieczne z wierzchu potwory okazały się być wcale nie takie potworne. Dość miło go przyjęły kiedy obiecał im swoje opowieści, jednak mości król raczył przełożyć je na dzień następny. Nikt go nie pilnował, więc to też była dobra pora na ucieczkę. Jednak jakoś zaskakująco nie miał ochoty, chociaż nadal obawiał się o własne gardło. Co nie znaczy, że nie wyrwał się spod „królewskiego” kamienia, gdzie mieściło się leże lwa i jego najbliższych. Przysiadł sobie za to na nieco innym wbijając wzrok w niebo. To czyste tej nocy, jak prawie każdej poprzedniej błyszczało się od małych punkcików obserwujących ich każdy ruch i powoli sądzących ich nędzne życia.
—Na co patrzymy? — Malka usiadła obok tym razem jednak nie strasząc go w ogóle. Wiedział, że idzie. W końcu jakoś tym razem nie był mocno zamyślony.
—W niebo. — odpowiedział nieco beznamiętnie.
— Hymm.. Chodź kawałek dalej. Od nich. — kiwnęła mu głową w kierunku leżących na ziemi i kamieniach lwic. Całe ich grono, niczym wielka rodzina, jeden głos, spała w ciszy i hałasie tego świata.
—Dobrze.

Odeszli kawałek od nich znajdując inne dogodne miejsce gdzie Malka położyła się na plecach zerkając w to nieszczęsne niebo.
— Nieboskłon. Papa mi zawsze mówił, że tam trafiają wszyscy królowie i królowe jakie rządzą stadami na tym świecie. Czy to prawda? — jej łapa jakby instynktownie wysunęła się w kierunku nieba, jakby chciała je pochwycić między palce z dziecięcym zaufaniem. — Nie jestem już dzieckiem, więc nie wiem czy mam w to wierzyć tak właściwie.
—A czemu nie? Czy wiara w ogóle zależy od wieku? — Delta sam spojrzał na ten czarujący widok. Szalejące na niebie pędzle boga, które wymalowały na nim białe plamki, migoczące co noc. Księżyc, prawie niewidoczny, nadal pozostawał gdzieś tam w tle ze swoim mdłym blaskiem.
—Sugerujesz coś? —
—Oczywiście. Ie ważne w jakim wieku jesteś. Wierzyć mona we wszystko. Ja na przykład wierzę, że każdy kogo spotkałem i jest drogi mojemu sercu czuwa nade mną, nie ważne gdzie jest. — przymknął oczy. — I wierzę, że inni wierzą w to samo. Że jestem z nimi. Przy nich. Nie ważne czy w grobach czy ciężkich przeprawach przez istnienie.—
—Oh. Czyli… To naprawdę mogą być wszyscy przeszli królowie. Było ich aż tylu? —
—Wiesz. Nie tylko lwy mają swoich przywódców. Myślę, że tam zasiada każdy kto na to zasłużył. —
—Ah. Czyli wilki też? —
—I zebry. I sępy. Każdy. —
—Opowiesz mi coś? Zanim opowiesz innym?—
—Hymm. Był sobie niegdyś lew…—
—LEW? —od razu usiadła patrząc na niego zaskoczona. Do tej pory luźno położone uszy teraz drgały.
—Tak. Lew. Bardzo odważny i potężny lew. Król nad królami. I miał wszystko czego chciał. Rodzinę, dom, miłość i kochanych poddanych, którzy szanowali go i kochali z wzajemnością. Aż pewnego dnia lew ten zamknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył nagle miał wroga. Potężnego na równi z nim samym. Jednak lew nie wiedział co ma poczynić, nigdy nie miał wrogów. Jego piękna bańka niewinności pękła wpuszczając zło z zewnątrz  i zalewając jego drogie serce. Wojna była długa. Ale Lew wygrał. I kiedy tak spoglądał na to co pozostało po jego królestwie i jak wiele musiał zapłacić za czyjeś decyzje westchnął głęboko i ze swojej skały zawołał: „Wybaczaj. Wybaczać jest dobrze. A ja zapomnę. Zapomnę i wybaczę, chociaż to ciężkie.” I potem musiał odejść, bo musiał zapomnieć o tym jak zginęła jego rodzina i bliscy. Musiał odejść uczyć następne pokolenia jak brutalne potrafi być życie i jak cudze decyzje i słowa potrafią zaważyć na życiu niewinnych istnień. — zakończył. Zapadła chwila ciszy.
—Skąd znasz tą opowieść? – zapytała siadając już prosto, tuż u jego boku i patrząc w te intrygujące ją dwukolorowe oczy.
—opowiedział mi ją kiedyś … ojciec. Tylko tam był wilk. Ale wilk czy lew? To nie istotne kto. — wytłumaczył nadal nie zdejmując wzroku z gwiazd, jakby sam chciał znaleźć się wśród nich i pytać o znaczenie życia każdą napotkaną duszę, o ile jakiekolwiek tam żyły.
—Rozumiem. Wybaczać… — szepnęła powtarzając to słowo jak niezrozumiałą zagadkę. — Rozumiem, że mam wybaczać, ale nie rozumiem czego.
—A słuchałaś uważnie? Lew wygrał, ale stracił wszystko co miał. WSZYSTKO. I odszedł zapomnieć, wybaczyć. —
—O…Oh. Nadal… nie do końca rozumiem, ale pewnie… kiedyś to do mnie dotrze!—
—Oby nie za późno. — i po tych słowach zapadła głęboka cisza. Pozorna, bo śpiewająca głosami nocy ku chwale tych, o których tak naprawdę opowiadał Delta i o tym lwie, który drzemał i płakał w jego sercu.

Następny dzień przyniósł mu pełen opowieści wieczór przy świetle gwiazd i mdłego, małego ogniska. Opowiadał każde swoje wspomnienie. To wesołe i nieco smutniejsze. Nigdy nie wspomniał za to swojej rodziny i co się z nią stało. Niech wszyscy żyją w błogiej nieświadomości, że jest tylko podróżnikiem, z miejscem do którego może wrócić. Opowiadał o tundrze, górach i tej dziwnej społeczności na którą się natknął. Wraz z lwicami wyśmiał umiejętności medyczki. Kontemplowali jego odkrycie mocy, podczas których nie wspomniał o czytaniu w myślach. Spoglądali zza okularów minionego czasu na jego przyjaźń z Kovu, jedyną prawdziwą jakiej doświadczył. Zwarczeli wspólnym głosem zachowanie jego pierwszej miłości i poklepali się nawzajem po ramionach kiedy pojedyncze łzy żalu torowały sobie drogę przez futra. Razem, jakby zamknięci w zaciskającej się na szyi pętli opowieści, uczuć i emocji. Targających sercem przeżyć jednego, niepełnoletniego jeszcze wilka, który jeszcze tyle miał przed sobą, czyż nie?
—Rozgość się na razie wśród nas Delto. — rzekł w końcu Papa, którego imię okazało się być nie inne jak Tama.
—Dziękuję wasza…—
—Tama. Wystarczy Tama. — jego ciepły uśmiech był niczym ziarenko pszenicy dla głodnego ptaszka, leżące pośród zwiędłych roślin. Pokrzepiający, dający dziwnego rodzaju nadzieję.
—Dziękuję. Z chęcią skorzystam z waszej propozycji … Tamo. Im więcej mam opowieści do przekazania dalej tym lepiej czyż nie?—
—Prawda! —
—A masz jakieś jeszcze? — spytało jakieś lwiątko zbliżając się mimo ostrzegawczego spojrzenia matki.
—Dzisiaj już nie. Pamięć czasami bywa zawodna czyż nie? —

Minęły dni, a Delta starał się codziennie opowiadać coś nowego. I to już nie tylko dla lwów. Wokół wilka zbierały się gromadki zwierzątek przy wodopoju. Nawet niekiedy słonie przystawały przysłuchać się o czym mówi powoli machając swoimi ogromnymi uszami, które Delta porównał do flag na statkach, które niegdyś widział w książkach. I tak miał okazję poznać tutejszą kulturę dużo dogłębniej od wewnątrz. Już nie tylko przyglądając się jak ten cały „krąg życia” działa i jak każdy godzi się z nim pokornie.
—To miałeś na myśli przez wybaczać? — spytała kiedyś Malka zerkając na jego niewyraźny rysunek koła wyżłobiony w suchej ziemi przy jakimś drzewie.
—Nie Malko. To jeszcze nie to. To akurat natura i jej własne ścieżki. Jej nie trzeba wybaczać, gdyż to ona wybacza nam. Za nasze głupie błędy. Daje nam i zabiera. Jak przystało na wyższą formę życia.
—Wybaczać. Cóż za bzdura! — zasyczał ktoś za nimi. Malka najeżyła się delikatnie.
—Mabaya! — warknęła krzywiąc się.
—Kto? — Delta z jakimś niepodobnym do siebie spokojem obejrzał się za siebie. —Wąż?
—Nie byle jaki przyjacielu. Sssłuchałam każdej twojej opowieśśśści. — zasyczała i jakby miała ręce klasnęła by w nie z przekąsem. — Cudowne, ale tak nieprawdziwe. Bzdurne. —
—Nie słuchaj jej. Gada głupoty jak zawsze. Wszystkich męczy wredna baba. — Malka wydusiła z siebie krzywiąc się delikatnie.
—Oh. To nie mi powinnaś mówić, żebym jej nie słuchał. Takie słowa są skierowane do twojej podświadomości księżniczko. Ja znam prawdziwość swoich opowieści, gdyż odbiły się na mnie jak ślady słonia w błocie. Głęboko, mocno, z impetem, i jeszcze długo trzymane przez lepkość gruntu.—
—No dobra… Może rzeczywiśśśśźcie masz cośśśś z poety.— wężyca jakby odparła niezadowolona z tego jak szybko taki młodzik przedarł się przez jej technikę.

Nie był w stenie odgonić się od ich obecności. Na przemian od rana do wieczora podążały za nim jak cień przekrzykując się i mamrocząc coś do niego i potem znowu krzycząc na siebie i nie zważając na jego własne słowa. Jakby był tylko czymś pomiędzy. Właściwie nie przeszkadzało mu to. Jedna z ich zawsze szła u jego boku, a druga nigdy nie nadążała ślizgać się za jego łapami, więc czętwo lądowała w granatowej sierści, spoczywając w niej na spokojną przejażdżkę. I Delta czasami słuchał słów tych nieznośnych samic i one właściwie były o wszystkim i o niczym. A to o kolor nieba, a to o kolor trawy, jak jedna drugiej niemiło odpowiedziała, to ta druga odbiła piłeczkę. I tak się do siebie rzucały bez większego powodu. A Delta stał w tym zamęcie, ze świeżą raną w sercu powoli uświadamiając sobie o co tak właściwie się kłócą.

A która wygrała? A zaskoczę was, bo Delta nie da wygrać żadnej z początku. A teraz posłuchajcie, bo to był dzień ciepły i chyb jedyny deszczowy jaki Delta do tej pory widział. A skryty był ze swoimi przyjaciółkami w korzeniach baobabu, który górował nad nimi chroniąc od silnego deszczu. Ten z kolei jakby chciał zmyć grzechy ze stworzeń razem ich życiami siekał w nieba.
—Długo będzie tak padać?—
—Dłuższą chwilę. Mamy suchą porę i w niej jak pada to potężnie. I pewnie jutro przyjdzie burza, jeśli jeszcze nie dzisiaj. — odparła lwica, a gad jak nigdy przytaknął koleżance. I zapadła cisza. Jednak coś Delcie nie pasowało. Nie w żadnym wypadku. Nie mogło mu pasować, gdyż takiej ciszy dawno już nie uświadczył przy tych dwóch wulkanach nienawiści i energii.
—Co wy planujecie?— obejrzał każdą z nich po kolei.— Mabaya? —
—Nie patrz się na mnie. Ja nic nie planuję.—
—Malka?—
—Pff. Skąd w ogóle taki pomysł?!— mam was. Pomyślał słysząc w jej głosie wyraźne podwyższenie takie typowe dla jej kłamstwa.
—Malka… Jesteście za cicho. A tobie język lata. — Delta wskazał na wężową serpentynę co rusz wyskakującą i znikającą w pysku anakondy.
—No dobra… masz nas… A raczej my ciebie. — Delta spoważniał patrząc poważnie w oczy to jednej to drugiej, a widząc jak ich złowrogie uśmiechy się powiększają, miał ochotę uciekać. Niestety nie zdążył.
Na jego szczęście wszystkie dźwięki zakrył deszcz bębniący w pusty baobab nad ich głowami.

I Delta od tamtej pory już naprawdę nie był opuszczany na krok. I Malka i gadzina przylepiły się do niego na dobre BA! Przywykł nawet do tego zielonkawego ciężaru na plecach. Jednak ponownie. Wszystko piękne, nowego i miłe dla Delty zawsze ma swój koniec tak jak krwawy początek i życie nauczyło go już kiedyś, jak nie można się ślepo zapatrywać we własną ufność.
Nadszedł i dzień aby i ten sen się zakończył w sposób nie inny niż wszystkie poprzednie.

Tamten dzień był wyjątkowo pochmurny jednak to wcale nie oznaczało deszczu. Były to czarne chmury pozostałe po nim. Delta siedział już tutaj nieszczęśnik, 2 miesiące. I nawet jeśli chciałby odejść to przywiązał się nie tylko on do tego miejsca. Miał w końcu dwie osoby, które ponownie pokazywały mu ścieżkę miłości. Ba! Dwie różne na raz. Tą nieco doroślejszą, dojrzalszą, gdyż wężyca na jego plecach była starsza i od niego i od Malki. Natomiast właśnie lwiczka, miała niewiele więcej od niego. Jej miłość, nawet jeśli miała zalążki dorosłości, pozostawała bliższa tej niewinnej i dziecięcej. I w sumie była też tak jego własna. Milcząca i przyjmująca każdą wokoło. Rozumiejąca i cierpliwa, chociaż odrobinę niedostępna i czasem zasłonięta pustymi słowami, skrywającymi swoje znaczenie znacznie głębiej, ale przezornymi. Ostrożnymi, aby po raz kolejny tak delikatna łapka nie ugrzęzła w kolcach pięknej, dzikiej róży. Chociaż patrząc na to z perspektywy czasu, były to bardziej ciernie. Podły spisek przeciwko szczenięcemu sercu.
Tama tamtego dnia wylegiwał się na kamieniu. Wszyscy byli najedzeni po niedawnym polowaniu i napojeni, więc kąpiel słoneczna była jak najbardziej mile widziana. Delta, Malka i Mabaya także znajdowali się w tej grupie. I może to było to nieszczęsne zrządzenie losu. To że znaleźli się tam kiedy najgorsze musiało nadejść nad szczęśliwą rodzinę. Cichą i na boku.
—Tama! —odezwał się męski głos przerywając przyjemne mruczenie na kilka głosów w rozkosz ciepła. Delta uniósł głowę widząc innego lwa. Zupełnie mu obcego, a przecież widywał od czasu do czasu innych królów i im także opowiadał swoje historie.
—Uru. — Tama zacisnął twardo szczęki, a samice na dźwięk tego imienia uniosły głowy. Napięcie wzrosło i Delta podniósł się powoli do siadu jak wszyscy wokół.
—Schowaj się Delta. — szepnęła do niego Malka i odgoniła łapą wężyce, która w popłochu zniknęła w wysokiej trawie. Delta jednak nie chciał znikać jak ona. Nie był aż tak bezbronny. Prawda? – IDŹ. — jednak ton jej głosu nie dawał mu innego wyjścia. Wycofał się i niczym cień przylgnął do ziemi aby skończyć na drzewie, wśród małpich gapiów, którzy dali mu miejsce obok siebie.
—Co tu robisz? Po co wróciłeś? — warknął Tama wstając i wchodząc ze swojego kamienia. Okolica zadrżała i ucichła w oczekiwaniu.
—Odebrać to co moje! — Ten cały Ueu machnął łapą. Można by powiedzieć, jak z cienia, włoniło się spośród traw parę lwic. Szanse były wyrównane, a atmosfera skandowała ogłuszająco: WOJNA, WOJNA. Delta przełknął ślinę. Czemu Malka nie chowała się jak on? Dlaczego kazała ukryć się tylko jemu.
— Nie masz tu nic swojego Uru. Zabiłeś ich, więc są teraz tam. — Tama wskazał na ziemię a potem  na niebo, które w oddali głucha zabrzmiało przeszłą burzą.

Delta nie zauważył momentu kiedy tak naprawdę ta walka rozpoczęła się. Otumanił go strach i przerażenie o tych, których znał i kochał, a którym na dobrą sprawę nie bardzo miał jak pomóc. Patrzył jak krew uderza w ziemię i powoli wsiąka w nią nie zostawiając po sobie nawet śladu. Czuł się fatalnie. Bał się ponownie jak wtedy za szczeniaka. Mrugnął dwa razy i się skończyło. Tak szybko? Na czym stanęło? W końcu na polu nie stał już nikt.

Podszedł. Tama lezał martwy z rozdartym gardłem. Przykre widowisko rozciągało się u jego stóp. I jego kochana Malka z zaciśniętymi niemo kłami na szyi Uru. Dwa razy większego od niej, silniejszego, ale martwego. Ona jeszcze oddychała ku jego radości. Ba! Nie była wcale taka poturbowana. Zbliżył się tracając ją nosem. Jej niebieskie oczy uśmiechnęły się do niego kiedy z trudem podniosłą się. Delta powoli przesunął całym sobą o jej bok przyglądając się w zachwycie jak rany z jej ciała znikają. Jakby obudziły się w nim jeszcze inne moce, o których nie wiedział. Spojrzeli po sobie, a smutny syk jaki do nich dołączył  świadczył że są całą trójką żywi. Mabaya wspięła się powoli na plecy ciemnego wilka i spojrzała na pole. Malka załkała. I płakała dłuższą chwilę.
—ZA co? Czemu teraz? Kiedy wszystko było tak dobrze? —pytała. A Mabaya tylko otulała ją całą sobą kiedy Delta oglądał do końca straty. Nie przeżył nikt.
—Malka. Pamiętasz jak opowiadałem ci o lwie? — odezwał się w końcu. Wężyca skonfundowana uniosła głowę, gdyż nie słyszała  oryginalnej treści.
—To… To już? — Malka otarła łzy i z trudnością podeszła. — Wybaczyć i zapomnieć? Ale jak?
—Jak ja. Odejdź gdzieś w dal. —
—Ale… pójdziesz ze mną? — spytała zaciskając oczy z niedowierzaniem. Chciała krzyczeć w eter z bezsilności.
—Nie. — a jego odpowiedź ugodła w oba serca.
—Ale… jesteśmy parą! — wybuchłą gadzica.
—Nie jesteśmy. Wy jesteście tylko na ślepo wierzycie, że jestem tym który was łączy. A ja nie mogę tu więcej zostać. Kiedyś musiałbym odejść. A teraz musicie zrobić to i wy czyż nie? — one spojrzały jedynie po sobie w milczeniu. W tej ciszy zrozumienia. — Nie łatwo jest zapomnieć. Ja wciąż pamiętam ciepło ognia tamtego dnia i widok ukochanych osób znikających pod walącymi się drzewami. A ty długo nie zapomnisz smaku krwi, ale na pewno pogodzisz się z tym i kiedyś wszystko zaniknie w pamięci jak stary obrazek. Zamiękły od deszczów lat i poszarzały od pajęczyn czasu.

Nie widział ich więcej. Odeszli w dwie różne strony. One dwie na północ. Szukać tam schronienia u dalekiej rodziny. On na południe w kierunku, z którego niegdyś przyszedł.

CDN.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz