Czy ktokolwiek z was kiedykolwiek spojrzał
w niebo i z cichym życzeniem na ustach wypatrywał tej jednej spadającej
gwiazdy, jakby ta miała znaczenie większe niż tylko lecący przez niebo kamień,
którego Zycie i tak było bliskie końca. A jednak to ciche życzenie zawsze z
jakąś nadzieją posyłamy w ich kierunku. Jakby miały coś z tym uczynić, płonące
żywcem, żalem i smutkami wszystkich ludzi na ziemi, niewinnymi słowami dzieci i
przesiąkniętymi nienawiścią zemstami dorosłych. I cóż poczynić kiedy te
wszystkie wyrazy, bez znaczenia przylegają do niej, do ciała kamienia niczym
ubranie, niezwykle bolesne, żrące, które i tak wesoło stanie w płomieniach i
zniknie pod oparami dymu rozniesione przez wiatr w atmosferze.
Delta wiec nigdy nie posyłał życzeń w niebo. Zawsze prosił wiatr aby zaniósł je
gdzieś daleko. Może usłyszą je przyszłe pokolenia.
Minęły może dwa tygodnie, a Delta miał wrażenie jakby kompletnie się zgubił w
tym miejscu. Wszystko było takie obce. Takie nieznane, dzikie. Otaczały go zwierzęta,
których nie znał i chyba nie miał w najbliższym czasie szansy poznać, bo
obawiał się o własną głowę. Plątał się po tych pustkowiach. Chociaż. Czy to
miejsce można było nazwać pustkowiem.
Żółtawa trawa szeleściła przy każdym jego ruchu kiedy starał się wystawiać
głowę ponad jej wysokie czubki. Kamienie co jakiś czas wybijały się ponad nią,
jak za czasów jego pierwszej destynacji. Teraz jednak, nagrzane i ciepłe od
południowego słońca wydawały się nieco mniejsze. W oddali pokrzywione drzewa
pięły się ku niebu oraz wszędzie usiane niskie krzewy. W oddali pięła się wzwyż
jakaś to góra albo większy pagórek. Co rusz między tą czerwienią i pomarańczą
przebiegały pasiaste konie, mijając wysokie wieżowce ozdobione w kropki.
Ogromne pnie niektórych drzew dudniły wewnątrz od wiatru, a to wszystko spowite
było co ranka w mgle, która osiadała we wgłębieniach pozornie równego terenu.
Gdzieniegdzie płynął jakiś strumyk albo mieścił się ogromny wodopój osaczony
przez zwierzęta. Ten obrazek boskiej sielanki, harmonii i spokoju napawał oko
swoim pięknem jak i niepokojem w tej swojej stabilności. I wtedy na widok
wychodziły nowe to szczegóły. Zebry uciekające w popłochu przed stadem lwic.
Bawoły swoimi rogami przepychające drapieżniki. Lamparty szybkie jak wiatr i
ciągłe ujadanie hien gdzieś w powietrzu niosące się przez nieistniejące echo.
Do tego sępy krążące gdzieś ponad niebem, ponad chmurami zwiastujące śmierć i
kres czyjegoś życia. Słonie z dala dudniące swoimi krokami, które miażdżą
wszystko co nie zdąży przed nimi zbiec. Kolorowe ptaki uciekające z drzewa na
drzewo i małpy, które mimo że bez skrzydeł poczyniały sobie to samo. I jakby na
to nie spojrzeć te zabójczo wyglądające nosorożce z ostrymi rogami oraz tonowe
hipopotamy z siłą nacisku swojej szczęki zdolną połamać kości najbardziej
pancernemu krokodylowi. Delta przełknął ślinę, gdyż znalazł się w środowisku
działającym perfekcyjnie, jak w zegarku, ale zabójczo. Nie było miejsca
bezpiecznego od wzroku padlinożernych lotników czy jadowitych węży.
—Tak niedaleko mi do dorosłości. Nie chcę umierać. — przetoczyło się przez jego
usta kiedy tak siedział w cieniu jednego z drzew. Kolejny upalny dzień posyłał
ku ziemi swoje promienie, a dźwięki tego obcego świata towarzyszyły każdej jego
myśli.
—Więc chyba nie powinno być cię na sawannie! Tu wszytko może cię zjeść! — głos
zza jego pleców sprawił, że Delta mało nie wyzionął ducha, a w jego myli odbił
się głośny śmiech, który zdusił od razu. Nie chciał już słuchać innych, nie
chciał naruszać tej strefy, nie ważne jak bardzo pomogłoby mu to. W końcu tyle
przykrości w jego życiu przeszło przez serce z tego powodu. Ułamki sekund zajęło
mu wstanie z miejsca i szybka zmiana kierunku obserwacji. Jego oczy spotkały
się z błękitnym spojrzeniem młodej, dzikiej kocicy, która przekrzywiając głowę
przyglądała mu się z szerokim uśmiechem. Jej ostre, ostre kły błyszczały wesoło
w słońcu, podobnie jak jakaś niewiadomego pochodzenia iskierka rozbawienia w
jej oku.
— Kim jesteś tak właściwie? Nie przypominasz mi czegokolwiek co widziałam w
życiu. — zastanowiła się nieco nachylając w jego kierunku. Miał uciekać. Już
był w ogródku, już witał się z gąską. — O nie, nie! Nie m atak łatwo. — skakała
wysoko. Wyżej od niego. A lądowała z gracją godną małej myszki, nie wielkiego
kota. Zablokowała mu drogę ucieczki od tyłu, ale przecież jak popędzi do przodu…
to i tak nie ucieknie. Westchnął.
—A czy to ważne? Skoro i tak mnie zjesz? — starał się patrzeć jej w pysk kiedy
krążyła wokół niego, niczym sęp czekający aż hieny skończą swój posiłek aby nadgryźć
parę kości.
—Ey. Nie powiedziałam, że cię zjem! — mruknęła szczerząc się mocniej. — Po
prostu chcę wiedzieć czym jesteś. Poza ty Jadłam niedawno, a tą skórą to bym
żołądka nie zapełniła. — I na jej słowa Delta nie widział czy ma się cieszyć
czy bardziej poczuć urażonym. Wybrał pierwszą opcję. W końcu patrząc oko w oko
rychłej śmierci, lepiej było się cieszyć, że jeszcze nie wyciągnęła po ciebie
swojej ręki.
—Więc. Czym jesteś? —
— Wilkiem. —
—Czym? — zamrugała parę razy zdezorientowana.
— Wilkiem. Em… coś w stylu… o tamtych kundli. Tylko zazwyczaj rośniemy większe
i zamieszkujemy dalekie stąd lasy. — Delta wskazał na oddalone o kawał drogi
psy Dingo, dziko goniące za swoim obiadem i ujadające do południowego słońca.
—Dingo? Tylko… większe? — zmierzyła go spojrzeniem tak przeszywającym i pełnym
zwątpienia, że Delta mało nie zniknął pod czerwonością swojego rumieńca.
— Ja jestem… wyjątkiem. Nie moja wina że urosłem taki mały! — oburzył się
pozwalając odrobinę emocjom wyjść poza bezpieczną granicę rozsądku.
—AH. No dobra, dobra. Nie bulwersuj się. — machnęła na niego łapą. — Wyglądasz
ciekawie, więc cię nie zjem. Powiedziałeś, że pochodzisz z dalekich lasów tak?
—
—Znaczy… JA akurat z lasów dolinnych. Bardzo blisko gór i ich łańcuchów. —
—Gór? A duże są. My mamy właściwie jedną o tam! — wskazała na zachodni horyzont
gdzie za mgłą odległości krył się zarys jakiegoś szczytu, płaskiego u samego
czubka.
— Wydaje mi się, że na pewno. Wchodziłem ku ich szczytom dnie, ale byłem też
dużo młodszy. Zaledwie paromiesięczny. — westchnął głęboko rzucając okiem w
stronę wskazaną przez wysunięty pazur.
— Oh. Więc dlaczego jesteś tutaj? Tamte góry pewnie były dużo lepsze niż ten
nasz padołek nieustannej śmierci. —
— Niby tak. Ale gdzie miałbym się podziać w domu bez rodziny? Pustym, zimnym,
pożartym przez ogień, a potem przeżutym przez gorzkie wspomnienia i oddanym mi
w postaci nocnych koszmarów? Nie było i nie ma dla mnie tam miejsca. Już nie.
Więc tułam się po świecie jak martwa dusza bez domu i pana. Zagubiona i
zdezorientowana, idąca w stronę światła, ale nigdy niegodna dosięgnąć nieba i
spokoju. —
—Łooo. — Delta uniósł uczy i zatrzepotał rzęsami wyrwany z chwilowego zamyślenia.
Nie powinien się tak rozluźniać przy obcych. – Mógłbyś zostać poetą. To chyba
właściwie jedyny zawód tutaj, który daje ci możliwość przeżycia. Zacznij śpiewać
i recytować wiersze, a wszyscy będą słuchać. Może ci się ta informacja na
przyszłość przydać. Albo wiesz co?! — doskoczyła do niego. Cofnął się o dwa
kroki , ale darmo. Został przyciśnięty plecami do ziemi. Jej potężna, chociaż
widocznie młoda łapa oparła się na jego klatce. — Zabiorę cię do swoich. Papa
lubi dobrą opowieść zza Krainy! —
I tak w ten oto spoóśb Delta
nieszczęśliwie znalazł się jak owca wśród wilków. Samotny, zagubiony i ciągle martwiący
się o własne życie, podczas kiedy wszelkie te lwy, z ostrymi kłami i pzaurami,
przyglądały mu się z różnymi wyrazami na pyskach. Nieszczególnie szczęśliwy
uśmiech na pysku Delty także nie świadczył za dobrze o całej tej absurdalnej
sytuacji.
—Papa! Patrz co znalazłam! — samiczka, która do tu przyprowadziła mało nie
wbiła go swoją łapą w ziemię kiedy docisnęła go do ziemi.
—Co to? I czemu żywe? — odezwał się gromki chociaż zaskakująco łagodny głos.
Delta odważył się unieść głowę, aby spostrzec ogromnego lwa. Przełknął nerwowo
ślinę. — Przekąska? Jakiś szczeniak dingo? Chyba trochę chory. —
—Nie papa. Nie dingo! Podobno to wilk. —
—Wilk. Ah. Miałoby to trochę więcej sensu. — odparł mrucząc gardłowo w kierunku
innych lwic, które powstały.
— Oh! Wiesz czym jest wilk?—
—Oczywiście Malko. Czy jest coś czego twój papa nie wie? —
—Ha. No rzeczywiście. — W końcu mógł podnieść się z ziemi i otrzepać. Nie
zadzierał głosy, a jak bardzo się bał nikt nie jest w stanie zawrzeć w
jakichkolwiek słowach. No cóż. Jeden lew to szansa na ucieczkę. Całe stado, to
zostanie przekąską. Nawet ruszyć się nie będzie w stanie na krok do wyjścia
zanim się na niego rzucą.
— Powiedz mi wilku co cię tu sprowadza? I czemu wyglądasz jakbyś nie jadł
wystarczająco mleka? Taki krasnal z ciebie nieco. —
— O. Oh. Taki… Taki się już urodziłem… — zaczął jednak szybko przerwało mu
pasywno agresywne „wasza wysokość”. —
Wasza… wysokość. Taki to ze mnie… krasnal haha. A. A jestem tu. Bo. Cóż.
Jestem. Poetą podróżnikiem. Trzeba mieć … treść do swoich opowieści czyż nie? —
wyszczerzył się delikatnie i niepewnie, zestresowany do granic możliwości.
— HA! Wiedziałam że masz coś z poety jak wystrzeliłeś z tą duszą! — ta domniemana
Malka wypięła pierś do przodu.
— Podróżnik. O ile masz jakieś dobre historie, jesteśmy gotowe darować ci
życie. — odezwała się jedna z lwic. I cóż. Delta nie miał lepszego wyboru, jak
dać ponieść się wyobraźni.
Tego wieczoru nie spał samotnie. W
żadnym wypadku. Mała księżniczka tatusia dopilnowała aby było mu ciepło i miał
pełny żołądek. Te niebezpieczne z wierzchu potwory okazały się być wcale nie
takie potworne. Dość miło go przyjęły kiedy obiecał im swoje opowieści, jednak
mości król raczył przełożyć je na dzień następny. Nikt go nie pilnował, więc to
też była dobra pora na ucieczkę. Jednak jakoś zaskakująco nie miał ochoty,
chociaż nadal obawiał się o własne gardło. Co nie znaczy, że nie wyrwał się spod
„królewskiego” kamienia, gdzie mieściło się leże lwa i jego najbliższych.
Przysiadł sobie za to na nieco innym wbijając wzrok w niebo. To czyste tej
nocy, jak prawie każdej poprzedniej błyszczało się od małych punkcików
obserwujących ich każdy ruch i powoli sądzących ich nędzne życia.
—Na co patrzymy? — Malka usiadła obok tym razem jednak nie strasząc go w ogóle.
Wiedział, że idzie. W końcu jakoś tym razem nie był mocno zamyślony.
—W niebo. — odpowiedział nieco beznamiętnie.
— Hymm.. Chodź kawałek dalej. Od nich. — kiwnęła mu głową w kierunku leżących
na ziemi i kamieniach lwic. Całe ich grono, niczym wielka rodzina, jeden głos,
spała w ciszy i hałasie tego świata.
—Dobrze.
Odeszli kawałek od nich znajdując
inne dogodne miejsce gdzie Malka położyła się na plecach zerkając w to nieszczęsne
niebo.
— Nieboskłon. Papa mi zawsze mówił, że tam trafiają wszyscy królowie i królowe
jakie rządzą stadami na tym świecie. Czy to prawda? — jej łapa jakby
instynktownie wysunęła się w kierunku nieba, jakby chciała je pochwycić między
palce z dziecięcym zaufaniem. — Nie jestem już dzieckiem, więc nie wiem czy mam
w to wierzyć tak właściwie.
—A czemu nie? Czy wiara w ogóle zależy od wieku? — Delta sam spojrzał na ten
czarujący widok. Szalejące na niebie pędzle boga, które wymalowały na nim białe
plamki, migoczące co noc. Księżyc, prawie niewidoczny, nadal pozostawał gdzieś
tam w tle ze swoim mdłym blaskiem.
—Sugerujesz coś? —
—Oczywiście. Ie ważne w jakim wieku jesteś. Wierzyć mona we wszystko. Ja na przykład
wierzę, że każdy kogo spotkałem i jest drogi mojemu sercu czuwa nade mną, nie
ważne gdzie jest. — przymknął oczy. — I wierzę, że inni wierzą w to samo. Że
jestem z nimi. Przy nich. Nie ważne czy w grobach czy ciężkich przeprawach
przez istnienie.—
—Oh. Czyli… To naprawdę mogą być wszyscy przeszli królowie. Było ich aż tylu? —
—Wiesz. Nie tylko lwy mają swoich przywódców. Myślę, że tam zasiada każdy kto
na to zasłużył. —
—Ah. Czyli wilki też? —
—I zebry. I sępy. Każdy. —
—Opowiesz mi coś? Zanim opowiesz innym?—
—Hymm. Był sobie niegdyś lew…—
—LEW? —od razu usiadła patrząc na niego zaskoczona. Do tej pory luźno położone
uszy teraz drgały.
—Tak. Lew. Bardzo odważny i potężny lew. Król nad królami. I miał wszystko
czego chciał. Rodzinę, dom, miłość i kochanych poddanych, którzy szanowali go i
kochali z wzajemnością. Aż pewnego dnia lew ten zamknął na chwilę oczy, a kiedy
je otworzył nagle miał wroga. Potężnego na równi z nim samym. Jednak lew nie
wiedział co ma poczynić, nigdy nie miał wrogów. Jego piękna bańka niewinności
pękła wpuszczając zło z zewnątrz i
zalewając jego drogie serce. Wojna była długa. Ale Lew wygrał. I kiedy tak
spoglądał na to co pozostało po jego królestwie i jak wiele musiał zapłacić za
czyjeś decyzje westchnął głęboko i ze swojej skały zawołał: „Wybaczaj. Wybaczać
jest dobrze. A ja zapomnę. Zapomnę i wybaczę, chociaż to ciężkie.” I potem
musiał odejść, bo musiał zapomnieć o tym jak zginęła jego rodzina i bliscy.
Musiał odejść uczyć następne pokolenia jak brutalne potrafi być życie i jak
cudze decyzje i słowa potrafią zaważyć na życiu niewinnych istnień. —
zakończył. Zapadła chwila ciszy.
—Skąd znasz tą opowieść? – zapytała siadając już prosto, tuż u jego boku i patrząc
w te intrygujące ją dwukolorowe oczy.
—opowiedział mi ją kiedyś … ojciec. Tylko tam był wilk. Ale wilk czy lew? To nie
istotne kto. — wytłumaczył nadal nie zdejmując wzroku z gwiazd, jakby sam
chciał znaleźć się wśród nich i pytać o znaczenie życia każdą napotkaną duszę,
o ile jakiekolwiek tam żyły.
—Rozumiem. Wybaczać… — szepnęła powtarzając to słowo jak niezrozumiałą zagadkę.
— Rozumiem, że mam wybaczać, ale nie rozumiem czego.
—A słuchałaś uważnie? Lew wygrał, ale stracił wszystko co miał. WSZYSTKO. I
odszedł zapomnieć, wybaczyć. —
—O…Oh. Nadal… nie do końca rozumiem, ale pewnie… kiedyś to do mnie dotrze!—
—Oby nie za późno. — i po tych słowach zapadła głęboka cisza. Pozorna, bo
śpiewająca głosami nocy ku chwale tych, o których tak naprawdę opowiadał Delta
i o tym lwie, który drzemał i płakał w jego sercu.
Następny dzień przyniósł mu pełen
opowieści wieczór przy świetle gwiazd i mdłego, małego ogniska. Opowiadał każde
swoje wspomnienie. To wesołe i nieco smutniejsze. Nigdy nie wspomniał za to
swojej rodziny i co się z nią stało. Niech wszyscy żyją w błogiej nieświadomości,
że jest tylko podróżnikiem, z miejscem do którego może wrócić. Opowiadał o
tundrze, górach i tej dziwnej społeczności na którą się natknął. Wraz z lwicami
wyśmiał umiejętności medyczki. Kontemplowali jego odkrycie mocy, podczas
których nie wspomniał o czytaniu w myślach. Spoglądali zza okularów minionego
czasu na jego przyjaźń z Kovu, jedyną prawdziwą jakiej doświadczył. Zwarczeli wspólnym
głosem zachowanie jego pierwszej miłości i poklepali się nawzajem po ramionach
kiedy pojedyncze łzy żalu torowały sobie drogę przez futra. Razem, jakby
zamknięci w zaciskającej się na szyi pętli opowieści, uczuć i emocji. Targających
sercem przeżyć jednego, niepełnoletniego jeszcze wilka, który jeszcze tyle miał
przed sobą, czyż nie?
—Rozgość się na razie wśród nas Delto. — rzekł w końcu Papa, którego imię
okazało się być nie inne jak Tama.
—Dziękuję wasza…—
—Tama. Wystarczy Tama. — jego ciepły uśmiech był niczym ziarenko pszenicy dla
głodnego ptaszka, leżące pośród zwiędłych roślin. Pokrzepiający, dający
dziwnego rodzaju nadzieję.
—Dziękuję. Z chęcią skorzystam z waszej propozycji … Tamo. Im więcej mam
opowieści do przekazania dalej tym lepiej czyż nie?—
—Prawda! —
—A masz jakieś jeszcze? — spytało jakieś lwiątko zbliżając się mimo
ostrzegawczego spojrzenia matki.
—Dzisiaj już nie. Pamięć czasami bywa zawodna czyż nie? —
Minęły dni, a Delta starał się
codziennie opowiadać coś nowego. I to już nie tylko dla lwów. Wokół wilka
zbierały się gromadki zwierzątek przy wodopoju. Nawet niekiedy słonie
przystawały przysłuchać się o czym mówi powoli machając swoimi ogromnymi uszami,
które Delta porównał do flag na statkach, które niegdyś widział w książkach. I
tak miał okazję poznać tutejszą kulturę dużo dogłębniej od wewnątrz. Już nie
tylko przyglądając się jak ten cały „krąg życia” działa i jak każdy godzi się z
nim pokornie.
—To miałeś na myśli przez wybaczać? — spytała kiedyś Malka zerkając na jego
niewyraźny rysunek koła wyżłobiony w suchej ziemi przy jakimś drzewie.
—Nie Malko. To jeszcze nie to. To akurat natura i jej własne ścieżki. Jej nie
trzeba wybaczać, gdyż to ona wybacza nam. Za nasze głupie błędy. Daje nam i
zabiera. Jak przystało na wyższą formę życia.
—Wybaczać. Cóż za bzdura! — zasyczał ktoś za nimi. Malka najeżyła się
delikatnie.
—Mabaya! — warknęła krzywiąc się.
—Kto? — Delta z jakimś niepodobnym do siebie spokojem obejrzał się za siebie.
—Wąż?
—Nie byle jaki przyjacielu. Sssłuchałam każdej twojej opowieśśśści. — zasyczała
i jakby miała ręce klasnęła by w nie z przekąsem. — Cudowne, ale tak
nieprawdziwe. Bzdurne. —
—Nie słuchaj jej. Gada głupoty jak zawsze. Wszystkich męczy wredna baba. —
Malka wydusiła z siebie krzywiąc się delikatnie.
—Oh. To nie mi powinnaś mówić, żebym jej nie słuchał. Takie słowa są skierowane
do twojej podświadomości księżniczko. Ja znam prawdziwość swoich opowieści,
gdyż odbiły się na mnie jak ślady słonia w błocie. Głęboko, mocno, z impetem, i
jeszcze długo trzymane przez lepkość gruntu.—
—No dobra… Może rzeczywiśśśśźcie masz cośśśś z poety.— wężyca jakby odparła
niezadowolona z tego jak szybko taki młodzik przedarł się przez jej technikę.
Nie był w stenie odgonić się od ich obecności. Na przemian od rana do wieczora podążały za nim jak cień przekrzykując się i mamrocząc coś do niego i potem znowu krzycząc na siebie i nie zważając na jego własne słowa. Jakby był tylko czymś pomiędzy. Właściwie nie przeszkadzało mu to. Jedna z ich zawsze szła u jego boku, a druga nigdy nie nadążała ślizgać się za jego łapami, więc czętwo lądowała w granatowej sierści, spoczywając w niej na spokojną przejażdżkę. I Delta czasami słuchał słów tych nieznośnych samic i one właściwie były o wszystkim i o niczym. A to o kolor nieba, a to o kolor trawy, jak jedna drugiej niemiło odpowiedziała, to ta druga odbiła piłeczkę. I tak się do siebie rzucały bez większego powodu. A Delta stał w tym zamęcie, ze świeżą raną w sercu powoli uświadamiając sobie o co tak właściwie się kłócą.
A która wygrała? A zaskoczę was, bo
Delta nie da wygrać żadnej z początku. A teraz posłuchajcie, bo to był dzień
ciepły i chyb jedyny deszczowy jaki Delta do tej pory widział. A skryty był ze
swoimi przyjaciółkami w korzeniach baobabu, który górował nad nimi chroniąc od
silnego deszczu. Ten z kolei jakby chciał zmyć grzechy ze stworzeń razem ich
życiami siekał w nieba.
—Długo będzie tak padać?—
—Dłuższą chwilę. Mamy suchą porę i w niej jak pada to potężnie. I pewnie jutro
przyjdzie burza, jeśli jeszcze nie dzisiaj. — odparła lwica, a gad jak nigdy
przytaknął koleżance. I zapadła cisza. Jednak coś Delcie nie pasowało. Nie w
żadnym wypadku. Nie mogło mu pasować, gdyż takiej ciszy dawno już nie
uświadczył przy tych dwóch wulkanach nienawiści i energii.
—Co wy planujecie?— obejrzał każdą z nich po kolei.— Mabaya? —
—Nie patrz się na mnie. Ja nic nie planuję.—
—Malka?—
—Pff. Skąd w ogóle taki pomysł?!— mam was.
Pomyślał słysząc w jej głosie wyraźne podwyższenie takie typowe dla jej
kłamstwa.
—Malka… Jesteście za cicho. A tobie język lata. — Delta wskazał na wężową serpentynę
co rusz wyskakującą i znikającą w pysku anakondy.
—No dobra… masz nas… A raczej my ciebie. — Delta spoważniał patrząc poważnie w
oczy to jednej to drugiej, a widząc jak ich złowrogie uśmiechy się powiększają,
miał ochotę uciekać. Niestety nie zdążył.
Na jego szczęście wszystkie dźwięki zakrył deszcz bębniący w pusty baobab nad
ich głowami.
I Delta od tamtej pory już naprawdę
nie był opuszczany na krok. I Malka i gadzina przylepiły się do niego na dobre
BA! Przywykł nawet do tego zielonkawego ciężaru na plecach. Jednak ponownie.
Wszystko piękne, nowego i miłe dla Delty zawsze ma swój koniec tak jak krwawy
początek i życie nauczyło go już kiedyś, jak nie można się ślepo zapatrywać we
własną ufność.
Nadszedł i dzień aby i ten sen się zakończył w sposób nie inny niż wszystkie
poprzednie.
Tamten dzień był wyjątkowo
pochmurny jednak to wcale nie oznaczało deszczu. Były to czarne chmury
pozostałe po nim. Delta siedział już tutaj nieszczęśnik, 2 miesiące. I nawet jeśli
chciałby odejść to przywiązał się nie tylko on do tego miejsca. Miał w końcu
dwie osoby, które ponownie pokazywały mu ścieżkę miłości. Ba! Dwie różne na
raz. Tą nieco doroślejszą, dojrzalszą, gdyż wężyca na jego plecach była starsza
i od niego i od Malki. Natomiast właśnie lwiczka, miała niewiele więcej od
niego. Jej miłość, nawet jeśli miała zalążki dorosłości, pozostawała bliższa
tej niewinnej i dziecięcej. I w sumie była też tak jego własna. Milcząca i
przyjmująca każdą wokoło. Rozumiejąca i cierpliwa, chociaż odrobinę niedostępna
i czasem zasłonięta pustymi słowami, skrywającymi swoje znaczenie znacznie
głębiej, ale przezornymi. Ostrożnymi, aby po raz kolejny tak delikatna łapka
nie ugrzęzła w kolcach pięknej, dzikiej róży. Chociaż patrząc na to z
perspektywy czasu, były to bardziej ciernie. Podły spisek przeciwko
szczenięcemu sercu.
Tama tamtego dnia wylegiwał się na kamieniu. Wszyscy byli najedzeni po
niedawnym polowaniu i napojeni, więc kąpiel słoneczna była jak najbardziej mile
widziana. Delta, Malka i Mabaya także znajdowali się w tej grupie. I może to
było to nieszczęsne zrządzenie losu. To że znaleźli się tam kiedy najgorsze
musiało nadejść nad szczęśliwą rodzinę. Cichą i na boku.
—Tama! —odezwał się męski głos przerywając przyjemne mruczenie na kilka głosów
w rozkosz ciepła. Delta uniósł głowę widząc innego lwa. Zupełnie mu obcego, a
przecież widywał od czasu do czasu innych królów i im także opowiadał swoje
historie.
—Uru. — Tama zacisnął twardo szczęki, a samice na dźwięk tego imienia uniosły
głowy. Napięcie wzrosło i Delta podniósł się powoli do siadu jak wszyscy wokół.
—Schowaj się Delta. — szepnęła do niego Malka i odgoniła łapą wężyce, która w
popłochu zniknęła w wysokiej trawie. Delta jednak nie chciał znikać jak ona.
Nie był aż tak bezbronny. Prawda? – IDŹ. — jednak ton jej głosu nie dawał mu
innego wyjścia. Wycofał się i niczym cień przylgnął do ziemi aby skończyć na
drzewie, wśród małpich gapiów, którzy dali mu miejsce obok siebie.
—Co tu robisz? Po co wróciłeś? — warknął Tama wstając i wchodząc ze swojego
kamienia. Okolica zadrżała i ucichła w oczekiwaniu.
—Odebrać to co moje! — Ten cały Ueu machnął łapą. Można by powiedzieć, jak z
cienia, włoniło się spośród traw parę lwic. Szanse były wyrównane, a atmosfera
skandowała ogłuszająco: WOJNA, WOJNA. Delta przełknął ślinę. Czemu Malka nie
chowała się jak on? Dlaczego kazała ukryć się tylko jemu.
— Nie masz tu nic swojego Uru. Zabiłeś ich, więc są teraz tam. — Tama wskazał
na ziemię a potem na niebo, które w oddali
głucha zabrzmiało przeszłą burzą.
Delta nie zauważył momentu kiedy tak naprawdę ta walka rozpoczęła się. Otumanił
go strach i przerażenie o tych, których znał i kochał, a którym na dobrą sprawę
nie bardzo miał jak pomóc. Patrzył jak krew uderza w ziemię i powoli wsiąka w
nią nie zostawiając po sobie nawet śladu. Czuł się fatalnie. Bał się ponownie
jak wtedy za szczeniaka. Mrugnął dwa razy i się skończyło. Tak szybko? Na czym
stanęło? W końcu na polu nie stał już nikt.
Podszedł. Tama lezał martwy z
rozdartym gardłem. Przykre widowisko rozciągało się u jego stóp. I jego kochana
Malka z zaciśniętymi niemo kłami na szyi Uru. Dwa razy większego od niej,
silniejszego, ale martwego. Ona jeszcze oddychała ku jego radości. Ba! Nie była
wcale taka poturbowana. Zbliżył się tracając ją nosem. Jej niebieskie oczy uśmiechnęły
się do niego kiedy z trudem podniosłą się. Delta powoli przesunął całym sobą o
jej bok przyglądając się w zachwycie jak rany z jej ciała znikają. Jakby
obudziły się w nim jeszcze inne moce, o których nie wiedział. Spojrzeli po
sobie, a smutny syk jaki do nich dołączył świadczył że są całą trójką żywi. Mabaya wspięła
się powoli na plecy ciemnego wilka i spojrzała na pole. Malka załkała. I
płakała dłuższą chwilę.
—ZA co? Czemu teraz? Kiedy wszystko było tak dobrze? —pytała. A Mabaya tylko
otulała ją całą sobą kiedy Delta oglądał do końca straty. Nie przeżył nikt.
—Malka. Pamiętasz jak opowiadałem ci o lwie? — odezwał się w końcu. Wężyca
skonfundowana uniosła głowę, gdyż nie słyszała oryginalnej treści.
—To… To już? — Malka otarła łzy i z trudnością podeszła. — Wybaczyć i zapomnieć?
Ale jak?
—Jak ja. Odejdź gdzieś w dal. —
—Ale… pójdziesz ze mną? — spytała zaciskając oczy z niedowierzaniem. Chciała
krzyczeć w eter z bezsilności.
—Nie. — a jego odpowiedź ugodła w oba serca.
—Ale… jesteśmy parą! — wybuchłą gadzica.
—Nie jesteśmy. Wy jesteście tylko na ślepo wierzycie, że jestem tym który was
łączy. A ja nie mogę tu więcej zostać. Kiedyś musiałbym odejść. A teraz musicie
zrobić to i wy czyż nie? — one spojrzały jedynie po sobie w milczeniu. W tej
ciszy zrozumienia. — Nie łatwo jest zapomnieć. Ja wciąż pamiętam ciepło ognia
tamtego dnia i widok ukochanych osób znikających pod walącymi się drzewami. A
ty długo nie zapomnisz smaku krwi, ale na pewno pogodzisz się z tym i kiedyś
wszystko zaniknie w pamięci jak stary obrazek. Zamiękły od deszczów lat i
poszarzały od pajęczyn czasu.
Nie widział ich więcej. Odeszli w dwie różne strony. One dwie na północ. Szukać tam schronienia u dalekiej rodziny. On na południe w kierunku, z którego niegdyś przyszedł.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz