poniedziałek, 20 grudnia 2021

Od Delty - "Niespokojne Ścieżki Losu - Smak sznura na szyi zawsze jest gorzki" cz. 17

Delta zdezorientowany w końcu zdołał usiąść. W jego głowie kręciło się od adrenaliny dalej niespokojnie dudniącej w uszach. Cisza i piszczenie na przemian miotały się w jego małej głowie. Wsparty na obu przednich łapach zasapał, próbując uspokoić rozbiegany wzrok i przyspieszony oddech. Jednak jak na złość nie był w stanie tego zrobić. Podłoże pod nim wciąż poruszało się i szarpało niespokojnie na wszystkie strony. Rozbudził się ze swojego transu dopiero kiedy obca ręką przeczesała jego ciemną sierść na karku. Uniósł głowę, rozwarł pysk w niedowierzaniu, a jego źrenice zwężyły się do granic swoich możliwości. Człowiek, którego dłoń spoczywała na jego karku wywołując w nim zawahanie. Chciał gryźć ale jego pysk był kompletnie oparty jego błaganiom. Wodził jedynie spięty za ruchami ręki, które rzekomo miałyby go uspokajać. Jedyne co robiły to wzbudzały w nim ochotę skrycia się w ciemnym kącie. Wypłakania kolejnych chwil grozy we własne przemokłe od wspomnień futro, gdyż tylko siebie w tym świecie tak naprawdę posiadał. Z żalem wtedy też zreflektował się, że tak właściwie nie czuje się jakby miał nawet siebie. Niby był tym Deltą, ale jednak nie tym którym chciałby być. Tak zmieniony prze los i jego parszywe plączące się wszędzie ścieżki. Te które tak ochoczo zapraszają cię pod cień swoich drzew, aby potem wrzucić cię z najciemniejsze doły świata. Bez powrotu. Bez wyjścia. Bez zawracania. Wybierasz ostrożnie, cierpliwie, ale co możesz zrobić, jeśli wszystko na co patrzysz jest kruchą iluzją. Szklaną ścianą, tak cienką, że najdrobniejsze uderzenie serca potrafi ją roztrzaskać w drobny pył, ale tak przekonującą, że bez zamierzenia wkraczasz w słodkie jak miód rwące rzeki. Te same, które potem zrzucają cię ze swojego wodospadu prosto na ostre ciernie i szczyty kamieni.

—Zostaw go. Jest taki przerażony biedaczyna— Delta odetchnął czując jak ręka znika z jego ciała. Wtedy też wbił się w kąt szukając schronienia od wzroku i jednocześnie miejsc nieco bardziej stabilnego niż jego własne łapy. Podparty o ściany pojazdu rozejrzał się. Utknął w zamkniętej żelaznej klatce. Został wzięty za kundla. Przygarnięty? Nie. Zamknięty przez samego siebie. W popłochu popełnił błąd, który teraz mógł go sporo kosztować. Musiał uważać teraz jak najbardziej. Stąpał po kruchym lodzie, a ląd był daleko poza zasięgiem. Jeden krok w niewłaściwym kierunku i mógł utopić się we własnym przerażeniu.

Jechali długo, za długo. Nie mógł spać. Nie był sobie na to w stanie pozwolić. Jednak zadecydował się grać jak ludzie ciągną struny. Mówią pies, to będzie szczekał. Mówią kot, będzie miałczał. Mówią siadaj, usiądzie. Leżeć, zalegnie. Dobra sunia, będzie dobrą samicą, nawet jeśli jest samcem.
Jeśli powiedzą gryź ugryzie. Byleby przeżyć. Ten instynkt właśnie wyłączył w nim wszystkie zaparcia. Strach? Przerażenie? Honor? Cóż to?
Została na razie pusta marionetka o bezrozumnych oczach. Wietrzejąca, porzucona przez duszę skorupa ciała.

Noc zapadła za szybami. Jechali dalej. Rozmowy i napoje toczyły się pomiędzy rękoma. I jemu dostało się odrobinę wody i jedzenia. Dobrze. Nie umrze z głodu. Jednak teraz kiedy ludzie zaczęli przysypiać w swoich miejscach miał czas pomyśleć o swojej przyszłości. Jak nigdy. Chciał pogdybać o tym co będzie ni co było. Czyżby wybaczył jak lew? Nic bardziej mylnego. Jego umysł mówił zapomnij, a serce powtarzało stare wspomnienia jak mantrę. Cichą. Niemą. Głuchą i na nowo rozdzierającą. Jednak dzisiaj, tej nocy liczyło się to co zdarzy się kiedy auto się zatrzyma. Może o tym nie wspomniał, ale na jego szyi został zaciśnięty sznurek. Prowizoryczna obroża symbolizująca udomowienie i niewolę dla jego dzikich i podróżujących łapek. Spojrzał na ten bały węzeł i westchnął. Nie zerwie się. Co zrobić? Zostanie oddany, zamknięty na całe życie w kratach schroniska dla kundli. A on jest wilkiem. Dzikim zwierzęciem, którego przeznaczeniem jest umrzeć wolnym. Niekiełznanym niczym fale, na których grzbietach ludzie nieustannie próbują bezskutecznie płynąć. Nie ulegnie pokusom ciepłego kominka. Gdyż ich istnienie to przelana krew jego pobratymców, ptaków, gadów, ssaków ogółem pojętych, dla zwykłej zachcianki człowieka. „Boga” tej ziemi.
Z zaparciem leżał i myślał spoglądając w nocne niebo w wysokim okieneczku na drzwiach. Leżał z głową na przednich łapach. A w tym wszystkim miał cichą nadzieję, że spoglądają stamtąd na niego wszyscy, którzy go kochali, znali. I że pilnują jego zagubionej duszy, która ponownie nie może w spokoju odetchnąć chwilą równowagi. Wiecznie rozrywana przez sępy losu, dobierające się prosto do wątroby, która tak symbolicznie odrastała gotowa na kolejne męczarnie.

Dotarli gdzieś. Słońce ponownie chyliło się do snu, jednak kolejne dwie noce przeszły w jednym miejscu. Leżał po środku pomiędzy ludzkimi nogami, kiedy silnik stanął na dobre. Wibracje w jego wnętrzu wstrzymały się i poczuł się dziwnie. Tak jak stawali aby mógł załatwić swoje potrzeby razem z innymi. Za każdym razem uwiązany na sznurku. Podniósł się na łapki niepewnie czy to nie za wcześnie na kolejny postój. Kolejny pokaz posłuszeństwa. Kolejne słodkie szczekania i pozbawianie isę resztek samokontroli dla powierzchownego oswojenia.
Męski człowiek pochwycił jego „smycz” w swoje grube, tłuste palce. Z szerokim uśmiechem delikatnie pociągnął go w kierunku drzwi, które rozwarły się przed nim. Hałas miasta był pierwszym co uderzyło w niego kiedy jego łapy uderzyły o ślicznie wybrukowane chodniki. Budynki pięły się w chmury niczym drzewa chcące dosięgnąć nieba, jednak wiele im brakowało, podcinane przez ludzkie ego. Nie dosięgną chmur. Są za niscy. Za słabi. Zbyt… ludzcy.
Delta jednak szybko zapomniał o ekscesach nowego miejsca. Jego łapy musiały się przesuwać za jego „opiekunami”. Ci z kolei przywiązali go do jakiegoś słupa. Zostawcie mnie tu. Samego. Zawył w duszy, jednak na niewiele się to zdało. Paru z nich zniknęło w odmętach paszczy jednego z wieżowców, którego dźwięczna nazwa miała w sobie nazwę sklep. Cokolwiek to było, pożarło ich i Delta prosił aby nie zwracało. Aczkolwiek dwie osoby zostały u jego boku. Rozejrzał się. Mniejszy od niego psiak siedział obok, grzeczny, z uniesioną głową.
—Przyjacielu. Przyjacielu. Chcesz mi może pomóc?— Delta szepnął łamiącym się głosem. Szanse na ucieczkę malały i kurczyły się w oczach.
—He? W… W czym? — mniejszy jakby spłoszył się nieco, widząc te dwukolorowe oczy błyszczące dziko w słońcu. Jakby czuł, że basior nie pasuje do obrazu miasta.
—To. Nie chcę mieć tego na szyi.  Nie chcę patrzeć na ludzi. … Zbliż się.. Połóż obok. Przegryź to dla mnie. Proszę.. — szepnął i niczym grzeczna suczka położył się z gardłem wystawionym na widok. Tak aby człowiek nie zwracał uwagi. Przecież on się tylko rozglądał.
—Nie wiem o czym mówisz. Życie z człowiekiem jest fajne. Karmi cię najlepszą karmą. Taki Corgi jak ja jest z tego zadowolony! —
—Ale je nie jestem psem domowym. Całe życie żyłem na wolności —
—I co z tego? Przywykniesz. Nawet przybłędy znajdują kiedyś dom. —
—Nie rozumiesz przyjacielu. Ja jestem wilkiem. — na te słowa jego kły błysnęły kiedy skrzywił się na nędzny dowód swojej dzikości. Jednak to zdawało się nieco drugiego samca przekonywać.— Zatem, chcę wrócić do siebie. Na wolność. Ugryź. Proszę…
—Czyli… nie jesteś kundelkiem?—
—W pełni rasowym wilkiem.—
—Oh… to… może… — pies zbliżył się i położył obok.

—O jeju. Sam spójrz na nie! — kobieta rozczuliła się na chwilę spoglądając w ich kierunku. Wydobyła telefon. Zrobiła parę zdjęć. — Na pewno pomogą mu zostać zaadoptowanym. Można dopisać do dobrego treningu, że jest dobry z psami. I można go biedaka oddać w lepsze ręce.
—Czyli jednak go nie zatrzymamy? —
—Nie. Nie mamy miejsca na to, ani czasu w głuszy. —

A w tym czasie jego przyjaciel nadszarpnął sznur wiążący go do nieszczęsnej ścieżki losu, którą wybrał na ślepo. Jednak nie zdążył zdziałać swojej roboty do końca, kiedy nadeszła kolej jego odejścia.
—Wybacz. Nie zdążyłem. Powodzenia. — mruknął doglądając się i kiwając głową ze smutnymi oczami.
—Tobie także. Smacznej karmy. Zrobiłeś co mogłeś. — Delta odetchnął. Nie widział na szyi jak wiele sznurka stało się teraz jedynie strzępami swojej poprzedniej wersji. Jednak to nie było ważne. Nadszedł czas jego dzwonu. Dzwonu, który zabił w jego sercu siłą i potęgą. Ludzie, którzy go wieźli wyszli z budynku. Niech to szlak.  Jednak miał jeszcze jedną opcję. Widział jak zaraz miał być odpięty, dlatego zaparł się. Napiął mięśnie i z całej siły rzucił się przed siebie. Sznur zacisnął się mocno na jego krtani dusząc go. Szarpnął się drugi raz widząc jak człowiek rzuca się do jego karku. Sznurek zacisnął się mocniej pozbawiając go do reszty powietrza.
I pękł.
Delta poleciał do przodu, człowiek za nim uderzył o ziemię nie napotykając tego ciemnego futra.
Śmignął między krzyczącymi ludźmi i nabrał szarego powietrza w płuca. Zakasłał jednak i tak gnał. Jego oczy jeszcze widziały. Jego łapy jeszcze biegły. Do ostatniej kropli krwi, będzie biegł. Skręcał, uciekał. Jak najdalej. Nie słyszał pościgu Przeskakiwał przez płoty, przeciskał się pod nimi. Gnał przez pasy kiedy ludzie robili to samo, widząc jak sznury aut zatrzymują się przed ich osobami. Aż nie brakło mu tchu. Wtedy stanął. Zamilkł i przymknął oczy dysząc jak szalony. Miasto tymczasem żyło sobie swoim rytmem dalej.

Pałętał się po tym labiryncie betonowych ulic. Zaglądał w ślepe uliczki tylko po to aby zostać przegonionym przez inne psy, równie dzikie co on, jednak przywykłe do tej katorgi niestannego wycia maszyn i opery ludzkich głosów. Dlatego szedł.
Aż nie doszedł. Przed nim rozwarło się morze. Jeśli nie ocean. W każdym razie woda tak wielka, że rozwarł pysk w podziwie. Słońce akurat zachodziło gdzieś na boku rzucając swoje długie promienie na niewzruszone fale, które powolutku chybotały się na wietrze. Plaża była prawie pusta. Piach miękki, a powietrze zupełnie inne od tego, które wisiało nad miastem. TU gdzie bryza rozszarpywała je na wiór było dużo przyjemniej dla nosa i ucha. Gdyż szum wody był znacznie łagodniejszą melodią niż ten silnika. Delta podszedł bliżej. Woda był słona, ale śliczna. W miarę czyta. Jednak to co chwyciło jego oko, to statki dryfujące na spokojnej wodzie, która tak delikatnie obmywała brzegi, jakby głaskała je do spokojnego snu. Cicha, wzbudzająca wspomnienia. Przed burzą, która mąci świat i odrywa od modlitw przeszłości.
Zbliżył się i przysiadł obserwując ludzi z daleka. Jak ładowali pudłami i skrzyniami jeden z większych i w miarę nowoczesnych stateczków. A potem zerknął na słońce. Morze było na południe. Potem znowu na statek. Czyżby to była jego droga ucieczki z tego miejsca? Czy to dobry pomysł? Poprawił swoje futro potrzepując się z drobinek upierdliwego piachu, włażącego w każdą możliwą dziurkę i każde możliwe miejsce. Zbliżył się do ludzi, przezorny, ostrożny. Jego łapy powoli uniosły pokrywę skrzyni ze znakiem tych, które ładowano na statek. W środku było trochę tkanin, w które zanurzył się z łatwością zakopując pod nimi.
I w ten sposób zbiegł. Biegł w kierunku nieznanym nawet sobie.
A poobijał się w tej skrzyni.
Swoje szczęście w parszywym losie jednak mógł znać, gdyż nie przyszło mu zdechnąć z głodu. Kiedy statek wypłynął i delikatne kołysanie zwiększyło się był w stanie unieść pokrywę ponownie. Nic nie stało nad jego własną. No właśnie. Szczęście. Towarzyszy mu tak często w tak bezmyślnych akcjach, w tak tragicznych wydarzeniach jego własnego życia. Los może jednak nie był taką wielką suką. Jednak mimo wszystko… mógłby dać mu już święty spokój.

 

CDN.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz