Delta miał ochotę wyć. Wyć do nieba, do ludzi, do
kogokolwiek. Byleby wyrazić na głos swoją frustrację zdarzeniami, które
nadeszły i dla jego niespokojnego umysłu nadal prawdopodobnie czekały na niego
następne. Westchnął ciężko słysząc w oddali kroki, a jego oczy zabłyszczały
łzami bezsilności w nieprzebytej ciemności pomieszczenia.
Ale o co dokładnie chodzi? Cofnijmy się dwa, może niecałe trzy dni wstecz do
momentu kiedy Delta został „zakupiony” od ludzi, którzy wsadzili go za kratki.
Z żalem wtedy basior musiał sobie przyznać, że nie ucieknie. I że ponownie w
życiu musi przeżyć nieprzyjemną jazdę nieznanym mu pojazdem. A w nim rzucało
jeszcze mocniej niż na tyłach pamiętnej ciężaróweczki. Zdarzyło się nawet,
kiedy spał oczywiście na złość jego spokojnemu odpoczynku, że klatka
podskoczyła i wylądowała do góry nogami, a on na jej suficie. Obolały, ale w
końcu dotarło do niego odrobinę świata zza położonej nad nim tkaniny. Mógł
rozejrzeć się po pomieszczeniu. Westchnąć i spojrzeć na miejsce, które tak
bardzo nim pomiatało. Niestety ciemność nie dawała mu za wielu odpowiedzi.
Oparł więc głowę o kraty i ponownie wypuścił powietrze z płuc, znaczenie
bardziej ekspresywnie niż poprzednio.
Potem go przenosili po jakiś korytarzach. Białych i szarych jakby byli w jakimś
niebie. A przecież nieba to piekło ani trochę nie przypominało.
Ostatecznie jego klatka została położona na półce, jakby specjalnie na to
przygotowanej. Za sobą miał małe okienko, widoczne tylko do połowy. Resztę
pożerała następna półka. Oczywiście na jeden taki regalik, pięter było kilka i
wszystkie powoli zapełniały się klatkami. Zwierzęta były różne, a kolory wahały
się i mieszały. A jedyne co właściwie mieli ze sobą wszyscy wspólnego, to gen.
Bardzo ważny, który upoważniał ich do mówienia o sobie winkowate lub psowate.
Jak kto woli. Gdzie Delta się nie rozejrzał ktoś szczekał w panice lub agresji.
Strasz przesiąkał przez powietrze i kuł w płuca niczym pierwszy zimowy mróz. Niektóre
pyski w milczącej agonii i akceptacji swojego losu spuszczały się w dół ku
łapom, z ciała zwijały w nereczki nerwowe. Z kolei inni, gównie wilki, dopadały
do krat i wyły szczerząc ostre kły i grożąc samym wzrokiem. Ah. Gdyby tylko
wzrok mógł zabijać.
Delta wtedy należał do grupy kłębuszków w rogu klateczki. Wbity w najbardziej
oddalone miejsce, starający się być niewidzialnym dla ludzkiego oka. Dla
każdego oka właściwie. Nawet tych, które miałyby go pilnować. I zaglądał przez
okno. Z dozą ciekawości gdzie jest, chociaż niewiele by mu to dało kiedy utknął
pośród tych zniewolonych tłumów. Sapnął jednak widząc zieloną trawę, oddalone o
setki kilometrów szczyty gór, niebo o tak ślicznie niebieskiej barwie. A potem
jego wzrok zwrócił się ku pomieszczeniu, które spowite z półmroku umierało w
głosach skazanych.
A Delta był ciekawy ilu z nich słyszy tą melodię. Piękną melodię graną na
najpiękniejszym flecie przez samą śmierć.
Oh oni nieszczęśnicy.
Przechodząc do momentu teraźniejszego. Co takiego robił Delta, że chciało mu
się wyć. A otóż ci ludzie, których Delta nazywał fartuchami, albo (zaskakująco
trafnie jak na wilka nie wiedzącego czym dokładnie jest ludzka medycyna)
doktorami, aktualnie trzymali go na jasno oświetlonej sali. Nie samego oczywiście.
Były tu jeszcze inne wilki i psy. A światło. Było zwyczajnie nieznośne. Białe
ściany i równie białe światło, nawzajem oddające sobie swoją białość. Ogółem
wszystko było zabójczo jasne. A on siedział sobie pod ścianą, gdyż kąty były
zamknięte i lizał łapę. Nie był w stanie policzyć igieł, które powbijano w jego
ciało i jego najróżniejsze miejsca. Bał się, jednocześnie coraz głośniej po
nocach słyszał flet. Taki kojący i spokojny dźwięk, który wybijał się nawet
ponad nieustanne ujadanie i błagania o darowanie męczarni. Delta, więc coraz
mniej reagował, a to nie podobało się ludziom. Przestawał się stopniowo trząść,
uciekać, warczeć w kierunku ręki, która i tak by go wzięła, bo przecież nigdy
nie gryzł. Nie sprzeciwiał się żelaznej obręczy na szyi i nie obchodziły go już
igły. Zobojętniał. W końcu i tak martwiał.
Jednak nie tylko on był w takim położeniu. Było tu wiele innych psowatych.
Niektóre przedstawiały się jako Mastify, inne jako Harty zarówno Rosyjskie jak
i Włoskie. Były Pitbulteriery, jakieś małe kundle, a nawet wilki. Pustynne,
Rude, Szare i nawet jeden, o pięknej białej sierści nazywany Arktycznym. Nie
siedział w tym sam. Jednak z pewnością był odosobniony nie tylko z winy krat.
Taka obojętność z jego strony spotykała się z podziwem i złością. Jednak
częściej tym drugim. Jakby uznano odgórnie, że zwyczajne niedbanie o swój
dalszy los jest grzechem n imieniu całego gatunku.
Dlatego nie odzywał się do nikogo.
—Jesteś zdrajcą nie wilkiem— powtarzał mu jakiś Ares.
Jego uwaga także nie spoczywała na nikim szczególnym. Wszyscy w końcu znaczyli
dla niego tyle co nic. Tylko kolejne nienawidzące go pyski. I ratowało go od
totalnej zapaści w sobie to okno, które codziennie zajmowało jego umysł
przeszłością, która pomimo bycia smutną i dawną stanowiła jego ucieczkę.
Rozpamiętywał wszystko. Rozdrapywał rany, rozrywał na nowo blizny płacząc w
duszy za widokiem upadających ciał bliskich, a jednocześnie miał jak uśmiechając
się do wspomnień o pewnym lwie i lwicy. O zielonych łuskach anakondy. O
papugach z irytującymi głosami. A słoniach, zebrach i antylopach. O niedźwiedziach.
O lisach. O wydrach, które przecież znikłyby w normalnej pamięci. No… I Kovu i
Yord, który być może rzeczywiście był tym szkieletem. Tyle błędnych decyzji i
źle obranych ścieżek. Niepotrzebnego bólu i smutku. Gdyby tylko odszedł z tego
świata wcześniej.
Tego dnia wyjątkowo czuł jak śmierć głaszcze go po karku.
Obudził się z przeczuciem w żołądku, że to dzisiaj. Że to już. A przecież tyle
ledwie był na tym świecie. Nie zdążył odwiedzić przyjaciół i pożegnać się z
rzeczywistością i nadszedł na niego czas? Niesprawiedliwe bywało to życie. Ale
cóż.
Nie mógł się jednak wysilić na choćby jedną łzę. Obojętnie spojrzał za kraty i
przymknął oczy kiedy nagle na jego szyi mocno zacisnęła się pętla. Człowiek,
obcy bo dziwnie ubrany, trzymał długi patyk z jakąś prowizoryczną obrożą,
nałożoną już na jego kark. Delta zmierzył go swoimi oczkami i westchnął. Więc
to tak miało się zakończyć?
Jednak jedyne co się stało to przyciągnięcie go do kark i wciśnięcie igły w
jego szyję. Bolało, wyjątkowo mocno. Skrzywił się. Kiedy ludzki przyrząd został
z niego wyjęty kątem oka dostrzegł jedynie jak jego krew powoli przelewana jest
do fiolki. Czerwona, gęsta z delikatnie błękitnym przebłyskiem. Chwila.
Niebieski przebłysk? Delta zamrugał ,ale drugiej szansy na spojrzenie w tamtym
kierunku już nie miał. Został wytargany z klatki.
Co się dokładnie działo nie był pewien. Jednak szło się domyślić, że był im już
niekoniecznie potrzebny. Przechodzili przez jakiś korytarz. Długi. Obok drzwi.
Uchylonych, a zza nich wystawało źdźbło trawy. Stęskniony zaparł się
delikatnie. Ktoś stał w progu rozmawiając.
I jego głowa zawyła. Zamruczała na pełnych obrotach i wpadła w myśli. W nagły
stan pobudzenia i akcji. Szarpnął mocno
nieznajomego, który niespodziewawszy sie tego upadł na ziemię. Delta poczuł, że
pętelka poluzowała się odrobinę. Wysunął głowę płynnym ruchem pozwalając
metalowemu prętowi uderzyć w ziemię z hukiem. Ktoś chwycił go za kark. Jego
błąd.
Delta mrugnął, a otwierając oczy już nie był taki obojętny i milusi. Jego kły
obnażyły się a pysk obrócił zaciskając na oprawcy tak mocno jak tylko mógł. A
pamietajmy, wielki potrafią odgryźć własne łapy kiedy są w opresji. Dlatego też
nie było zaskoczeniem kiedy coś głośno chrupnęło do akompaniamentu krzyku. Ręka
zniknęła, a smak krwi polał się wzdłuż Deltowego gardła. Skoczył przed siebie
wpadając na następną przeszkodzę. Już nie bał się gryźć. Nie kiedy w jego
głowie grał świeży wiatr zamiast śmiertelnej pieśni. Może to czas aby pokazać
losu, że ma go w głębokim poważaniu i może sobie robić z nim co tylko zechce. Tym
razem wbił się w gardło przetaczając się po człowieku i zabierając płat skóry
ze sobą. Pazurami zarył w posadzce i popędził do drzwi dopadając do
przeszkadzających mu nóg. Ran tam zostawił po sobie 3. Po ugryzieniu w udo i
przejechaniu pazurami po jej bokach. Wolność przywitała go dźwiękiem wystrzału.
Nie bardzo przejął się rozerwanym karkiem. Tak długo jak był w stanie biec i
tak długo jak krążyła w nim krew. Czuł jak łyka do żołądka tą należącą do
ludzi, a smakowała mu najlepiej po d słońcem. Jednak nie widział jak uciec.
Wszystkie drogi były oderwane górami i ochroną. Był i tak skończony. Chyba
że...
Woda byłą zimna, nurt wartki i obijał go o kamienie. Jednak
czym była woda w porównaniu do piekła jakie przyszło mu znieść.
A wynurzył się daleko. Daleko od miejsca, w którym pozostała jego krew, jego
może drugie w życiu bezpośrednie, a
pierwsze naumyślne zabójstwo. I czuł się z tym dobrze. Czuł sie z tym znakomicie.
Bo był wolny i w końcu mógł odetchnąć. W spokoju. W zrozumieniu co zrobił,
które docierało do niego bardzo powoli. Bardzo.
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz