środa, 22 grudnia 2021

Od Delty - "Niespokojne Ścieżki Losu - Smak ludzkiej krwi to najlepszy smak" cz. 19

Delta miał ochotę wyć. Wyć do nieba, do ludzi, do kogokolwiek. Byleby wyrazić na głos swoją frustrację zdarzeniami, które nadeszły i dla jego niespokojnego umysłu nadal prawdopodobnie czekały na niego następne. Westchnął ciężko słysząc w oddali kroki, a jego oczy zabłyszczały łzami bezsilności w nieprzebytej ciemności pomieszczenia.
Ale o co dokładnie chodzi? Cofnijmy się dwa, może niecałe trzy dni wstecz do momentu kiedy Delta został „zakupiony” od ludzi, którzy wsadzili go za kratki.
Z żalem wtedy basior musiał sobie przyznać, że nie ucieknie. I że ponownie w życiu musi przeżyć nieprzyjemną jazdę nieznanym mu pojazdem. A w nim rzucało jeszcze mocniej niż na tyłach pamiętnej ciężaróweczki. Zdarzyło się nawet, kiedy spał oczywiście na złość jego spokojnemu odpoczynku, że klatka podskoczyła i wylądowała do góry nogami, a on na jej suficie. Obolały, ale w końcu dotarło do niego odrobinę świata zza położonej nad nim tkaniny. Mógł rozejrzeć się po pomieszczeniu. Westchnąć i spojrzeć na miejsce, które tak bardzo nim pomiatało. Niestety ciemność nie dawała mu za wielu odpowiedzi. Oparł więc głowę o kraty i ponownie wypuścił powietrze z płuc, znaczenie bardziej ekspresywnie niż poprzednio.
Potem go przenosili po jakiś korytarzach. Białych i szarych jakby byli w jakimś niebie. A przecież nieba to piekło ani trochę nie przypominało.
Ostatecznie jego klatka została położona na półce, jakby specjalnie na to przygotowanej. Za sobą miał małe okienko, widoczne tylko do połowy. Resztę pożerała następna półka. Oczywiście na jeden taki regalik, pięter było kilka i wszystkie powoli zapełniały się klatkami. Zwierzęta były różne, a kolory wahały się i mieszały. A jedyne co właściwie mieli ze sobą wszyscy wspólnego, to gen. Bardzo ważny, który upoważniał ich do mówienia o sobie winkowate lub psowate. Jak kto woli. Gdzie Delta się nie rozejrzał ktoś szczekał w panice lub agresji. Strasz przesiąkał przez powietrze i kuł w płuca niczym pierwszy zimowy mróz. Niektóre pyski w milczącej agonii i akceptacji swojego losu spuszczały się w dół ku łapom, z ciała zwijały w nereczki nerwowe. Z kolei inni, gównie wilki, dopadały do krat i wyły szczerząc ostre kły i grożąc samym wzrokiem. Ah. Gdyby tylko wzrok mógł zabijać.
Delta wtedy należał do grupy kłębuszków w rogu klateczki. Wbity w najbardziej oddalone miejsce, starający się być niewidzialnym dla ludzkiego oka. Dla każdego oka właściwie. Nawet tych, które miałyby go pilnować. I zaglądał przez okno. Z dozą ciekawości gdzie jest, chociaż niewiele by mu to dało kiedy utknął pośród tych zniewolonych tłumów. Sapnął jednak widząc zieloną trawę, oddalone o setki kilometrów szczyty gór, niebo o tak ślicznie niebieskiej barwie. A potem jego wzrok zwrócił się ku pomieszczeniu, które spowite z półmroku umierało w głosach skazanych.
A Delta był ciekawy ilu z nich słyszy tą melodię. Piękną melodię graną na najpiękniejszym flecie przez samą śmierć.
Oh oni nieszczęśnicy.
Przechodząc do momentu teraźniejszego. Co takiego robił Delta, że chciało mu się wyć. A otóż ci ludzie, których Delta nazywał fartuchami, albo (zaskakująco trafnie jak na wilka nie wiedzącego czym dokładnie jest ludzka medycyna) doktorami, aktualnie trzymali go na jasno oświetlonej sali. Nie samego oczywiście. Były tu jeszcze inne wilki i psy. A światło. Było zwyczajnie nieznośne. Białe ściany i równie białe światło, nawzajem oddające sobie swoją białość. Ogółem wszystko było zabójczo jasne. A on siedział sobie pod ścianą, gdyż kąty były zamknięte i lizał łapę. Nie był w stanie policzyć igieł, które powbijano w jego ciało i jego najróżniejsze miejsca. Bał się, jednocześnie coraz głośniej po nocach słyszał flet. Taki kojący i spokojny dźwięk, który wybijał się nawet ponad nieustanne ujadanie i błagania o darowanie męczarni. Delta, więc coraz mniej reagował, a to nie podobało się ludziom. Przestawał się stopniowo trząść, uciekać, warczeć w kierunku ręki, która i tak by go wzięła, bo przecież nigdy nie gryzł. Nie sprzeciwiał się żelaznej obręczy na szyi i nie obchodziły go już igły. Zobojętniał. W końcu i tak martwiał.
Jednak nie tylko on był w takim położeniu. Było tu wiele innych psowatych. Niektóre przedstawiały się jako Mastify, inne jako Harty zarówno Rosyjskie jak i Włoskie. Były Pitbulteriery, jakieś małe kundle, a nawet wilki. Pustynne, Rude, Szare i nawet jeden, o pięknej białej sierści nazywany Arktycznym. Nie siedział w tym sam. Jednak z pewnością był odosobniony nie tylko z winy krat. Taka obojętność z jego strony spotykała się z podziwem i złością. Jednak częściej tym drugim. Jakby uznano odgórnie, że zwyczajne niedbanie o swój dalszy los jest grzechem n imieniu całego gatunku.
Dlatego nie odzywał się do nikogo.
—Jesteś zdrajcą nie wilkiem— powtarzał mu jakiś Ares.
Jego uwaga także nie spoczywała na nikim szczególnym. Wszyscy w końcu znaczyli dla niego tyle co nic. Tylko kolejne nienawidzące go pyski. I ratowało go od totalnej zapaści w sobie to okno, które codziennie zajmowało jego umysł przeszłością, która pomimo bycia smutną i dawną stanowiła jego ucieczkę. Rozpamiętywał wszystko. Rozdrapywał rany, rozrywał na nowo blizny płacząc w duszy za widokiem upadających ciał bliskich, a jednocześnie miał jak uśmiechając się do wspomnień o pewnym lwie i lwicy. O zielonych łuskach anakondy. O papugach z irytującymi głosami. A słoniach, zebrach i antylopach. O niedźwiedziach. O lisach. O wydrach, które przecież znikłyby w normalnej pamięci. No… I Kovu i Yord, który być może rzeczywiście był tym szkieletem. Tyle błędnych decyzji i źle obranych ścieżek. Niepotrzebnego bólu i smutku. Gdyby tylko odszedł z tego świata wcześniej.

Tego dnia wyjątkowo czuł jak śmierć głaszcze go po karku. Obudził się z przeczuciem w żołądku, że to dzisiaj. Że to już. A przecież tyle ledwie był na tym świecie. Nie zdążył odwiedzić przyjaciół i pożegnać się z rzeczywistością i nadszedł na niego czas? Niesprawiedliwe bywało to życie. Ale cóż.
Nie mógł się jednak wysilić na choćby jedną łzę. Obojętnie spojrzał za kraty i przymknął oczy kiedy nagle na jego szyi mocno zacisnęła się pętla. Człowiek, obcy bo dziwnie ubrany, trzymał długi patyk z jakąś prowizoryczną obrożą, nałożoną już na jego kark. Delta zmierzył go swoimi oczkami i westchnął. Więc to tak miało się zakończyć?
Jednak jedyne co się stało to przyciągnięcie go do kark i wciśnięcie igły w jego szyję. Bolało, wyjątkowo mocno. Skrzywił się. Kiedy ludzki przyrząd został z niego wyjęty kątem oka dostrzegł jedynie jak jego krew powoli przelewana jest do fiolki. Czerwona, gęsta z delikatnie błękitnym przebłyskiem. Chwila. Niebieski przebłysk? Delta zamrugał ,ale drugiej szansy na spojrzenie w tamtym kierunku już nie miał. Został wytargany z klatki.
Co się dokładnie działo nie był pewien. Jednak szło się domyślić, że był im już niekoniecznie potrzebny. Przechodzili przez jakiś korytarz. Długi. Obok drzwi. Uchylonych, a zza nich wystawało źdźbło trawy. Stęskniony zaparł się delikatnie. Ktoś stał w progu rozmawiając.
I jego głowa zawyła. Zamruczała na pełnych obrotach i wpadła w myśli. W nagły stan pobudzenia i akcji.  Szarpnął mocno nieznajomego, który niespodziewawszy sie tego upadł na ziemię. Delta poczuł, że pętelka poluzowała się odrobinę. Wysunął głowę płynnym ruchem pozwalając metalowemu prętowi uderzyć w ziemię z hukiem. Ktoś chwycił go za kark. Jego błąd.
Delta mrugnął, a otwierając oczy już nie był taki obojętny i milusi. Jego kły obnażyły się a pysk obrócił zaciskając na oprawcy tak mocno jak tylko mógł. A pamietajmy, wielki potrafią odgryźć własne łapy kiedy są w opresji. Dlatego też nie było zaskoczeniem kiedy coś głośno chrupnęło do akompaniamentu krzyku. Ręka zniknęła, a smak krwi polał się wzdłuż Deltowego gardła. Skoczył przed siebie wpadając na następną przeszkodzę. Już nie bał się gryźć. Nie kiedy w jego głowie grał świeży wiatr zamiast śmiertelnej pieśni. Może to czas aby pokazać losu, że ma go w głębokim poważaniu i może sobie robić z nim co tylko zechce. Tym razem wbił się w gardło przetaczając się po człowieku i zabierając płat skóry ze sobą. Pazurami zarył w posadzce i popędził do drzwi dopadając do przeszkadzających mu nóg. Ran tam zostawił po sobie 3. Po ugryzieniu w udo i przejechaniu pazurami po jej bokach. Wolność przywitała go dźwiękiem wystrzału. Nie bardzo przejął się rozerwanym karkiem. Tak długo jak był w stanie biec i tak długo jak krążyła w nim krew. Czuł jak łyka do żołądka tą należącą do ludzi, a smakowała mu najlepiej po d słońcem. Jednak nie widział jak uciec. Wszystkie drogi były oderwane górami i ochroną. Był i tak skończony. Chyba że...

Woda byłą zimna, nurt wartki i obijał go o kamienie. Jednak czym była woda w porównaniu do piekła jakie przyszło mu znieść.
A wynurzył się daleko. Daleko od miejsca, w którym pozostała jego krew, jego może drugie  w życiu bezpośrednie, a pierwsze naumyślne zabójstwo. I czuł się z tym dobrze. Czuł sie z tym znakomicie. Bo był wolny i w końcu mógł odetchnąć. W spokoju. W zrozumieniu co zrobił, które docierało do niego bardzo powoli. Bardzo.

CDN 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz