czwartek, 2 grudnia 2021

Od Noai'de'a - "Zbrodnia i kara - teraźniejszość" cz. 1

     Ciemność. Otoczyła ich i otuliła swoimi szponami grożąc mrozem. Niektórzy mogliby narzekać, że mogłoby być jaśniej, że dzień mógłby nadchodzić szybciej, jednak on nie należał do tych, których zachwycały tańczące na wodzie promienie. Preferował jednak kiedy jego oczy kryły się w mroku, razem z całą posturą. A jego serce było równie mroczne. A jego imię Noai’de.

    Tamten wieczór, niedawny, bo zaledwie przez dwa dni miniony, leżał w jaskini. Jakieś losowej, z dala od domu u boku mając jedynie swojego przyjaciela. Ciało w ciało, futro w futro, włos we włos, aby tylko odrobinę złagodzić napadający zewsząd chłód. Kiedy tak ze spokojem oddychał i przyglądał się ponuro i chłodno jak para ucieka w kierunku wyjścia myślał nad przyszłością. Robił to nierzadko, ale też nie często.  Po prostu zawsze zastanawiały go te pokrętne trasy jakimi los raczył wysyłać go do celu. No i jaki właściwie ten cel był  i po co mu było do niego dążyć. Cokolwiek jednak na myśl mu przyszło szybko rozwiało się wraz ze snem, który go napadł i pozwolił stracić rachubę czasu i odwieczny grymas na pysku chociaż na chwilę.

    I w tamten wieczór nie pomyślałby, że mógłby stać tu i teraz jako członek jakiejś nędznej społeczności i zerkając na Dante przy swoim boku powoli przemierzać zapyziałe tereny tego małego świata. Odechciewało mu się wierzyć, że zniżył się do tego poziomu po tym czego nauczyła go przeszłość jednak i on potrzebował miejsca do życia. Odrobiny spokoju. Jakiejś oazy, która mogłaby dac mu dach nad głową, czegoś równie spokojnego co niebiosa i skrywający się w nich raj, który mógłby wdeptać w ziemię i zmieszać z błotem. A to miejsce wydało mu się idealne. Więc zatrzymał się. Dante. Właśnie. Jego kaprawy przyjaciel, zawsze wiernie idący u jego boku, zdawał się być… szczęśliwy albo chociaż częściowo zadowolony ze świadomości posiadania domu, choćby to była chwila. Ułamek ich nędznego życia. Noai jednak nie przyznał się, że zauważył tą zmianę, że na tyle dobrze znał swojego druha aby wiedzieć co mu się podoba, a co nie. Nie taki był i nie taki miał zamiar być, gdyż nie jego cechą była słabość i ufność w coś tak prymitywnego jak uczucia. Więc trwale powolnym krokiem szli dalej. W milczeniu.
—Noa. — Noa. Zdrobnienie jego imienia, którego używać bez konsekwentnie mogła tylko jedna osoba. I był to właśnie Dante. Za pozwolenie mu na to pluł sobie dzisiaj w brodę jednak nawet jeśli jego serce było czarne, nie było w stanie odebrać mu tej możliwości, jak gdyby nieco zmiękłe wbrew swojemu panu.
—Słucham cię. — jego głos owiał wiatr swoimi spokojnymi tonami. Błękitne oko w czaszce delikatnie zadygotało zmieniając swoją pozycję. Ktoś idzie. Wyszeptało jakoby w przestrzeń, tą którą jedynie wilk z krwi i kości swoich przodków szamanów mógł usłyszeć. A potem nastąpił chichot, cichy aczkolwiek złowieszczy. Identyczny do tego, który grał w jego duszy codziennie.
—Czy my naprawdę należymy do tej watahy czy to tylko sen? — Dante rozglądał się. Jego lodowe ślepia krążyły po drzewach i ich zmierzłych już resztkach koron.
—Nie inaczej. Skąd twoje zawahanie? — prychnął. Jednak wiedział, że nie zrazi to białego wilka. Oboje przywykli do swoich charakterów na tyle dobrze, że codziennością stało się rozumienie ich. Ale gdyby jednak to ubodło jakoś wilka, Noai’de pewnie nie zawahałby się go zdzielić przez łeb. Niech nabiera odrobinę rozumu dzieciak. Niech uczy się od starszych.
—Po prostu wydało mi się to snem. — odetchnął bez cienia zawahania. Sen. Sny to bzdury podsuwane nam przez słabości umysłu, więc w sumie basior nie zdziwił się, a nawet zgodził w myśli. Gdyż nie przytaknąłby nikomu inaczej niż w ukryciu lub mroku tak potężnym, że jedyne co w nim widać to wygórowane ego i echo niedowierzania.
                Na chwilę zapadła cisza.
—Powitania. — Noai mruknął donośnym głosem nawet nie podnosząc oczu. Wilk, który kręcił się z jakiegoś powodu po krzakach niedaleko podskoczył zaskoczony. Pragnął być niezauważony? Zakradał się? Czy może dbał o własny biznes i gówno obchodziło go kto i dokąd idzie tą ścieżką? Trudno było powiedzieć kiedy czaszka na jego głowie śmiała się nieustannie zagłuszając jakiekolwiek myśli. Oh zamknij się. Chciałby móc pozbyć się przekleństwa, ale przekleństwo nie chciało się pozbyć jego, więc nie wchodziło w grę pozbycie się i tego namolnego głosu.
—Ah. Witajcie. — wilk ominął ich szerokim łukiem i odszedł.
—Co to właściwie było?— Dante zajrzał za zbiegiem, za tchórzem, który uciekał przed swoistej jakości gracją i mocą bijącą z jego aury. Niech ucieka. Niech ucieka hahaha.
—Nie przejmuj się nimi. To tylko nic nieznaczące pyłki w tym wielkim świecie. — jego ogon zafalował niczym dym na wietrze, który tak usilnie też przypominał. —Ruszajmy. Czas nam odnaleźć schronienie. — zarządził i nie patrząc się czy u jego boku idzie basior ruszył dalej, gdyż wiedział. Wiedział, że nie musi się upewniać, że jego najukochańsza kukiełka i jedyny przyjaciel posłusznie do niego dołączy.

<Dante?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz