sobota, 4 grudnia 2021

Od Pinezki (Skinterifiri) - "Fałszywie Nazwany Dom"

Skinterifiri usłyszała o zamieszkach nie od swojego brata, który ze swoim stanem głowy ledwo ogarniał ostatnie wydarzenia, a od szwagra, który dość wcześnie w trosce o bezpieczeństwo lisów kazał im się schować na obrzeżach terenów watahy. Tyczyło się to tylko tych lisów, które nie miały żadnego związku z polityką watahy, czyli Skinka i Soda. Małżeństwo schroniło się w zakamuflowanej norze wśród korzeni olbrzymiego drzewa, czyli w miejscu dość bezpiecznym, bo nie groziło tu zapadnięcie się sufitu, a wejścia ciężko było rozkopać. No i w razie czego miała dodatkowy korytarz, gdyby z jakiegoś losowego powodu wilki postanowiły zaatakować Bogu winne lisy. Całkiem niezłe schronienie dla takich małych istot. 

To jednak Skince nie wystarczało. Nie czuła się bezpiecznie wiedząc, co dzieje na zewnątrz. Słyszała o wrzącym kotle od Yira niemal codziennie i z każdą godziną, właściwie nawet z każdą minutą coraz bardziej czuła, że nie może tu zostać. To wszystko stanowiło zagrożenie zbyt duże na maleńkie rude łebki. Jeśli ona nie podejmie się jakiś kroków, śmierć zajrzy jej i Sodzie w oczy szybciej niż teoretycznie powinna.

Liszka poczuwała się głową tej małej, dwuosobowej rodziny i jako głowa jak najszybciej pragnęła zapewnić jej bezpieczeństwo. Musiała myśleć trzeźwo i szybko, mając na uwadze przede wszystkim swojego męża i siebie. Paki był jej bratem, ale należał do Watahy Srebrnego Chabra i nie mogła odciągać go od jego obowiązków, nawet jeśli pragnęła jego bezpieczeństwa równie mocno co swojego. Straty muszą zostać poniesione, tylko czy ofiarami naprawdę muszą być niewinne osoby, które dotąd żyły sobie spokojnie, nikomu nie wadząc w życiu? Oczywiście, że życie nie jest fair. A śmierć, tak jak i my, zbiera te kwiaty, które uważa za najpiękniejsze. Lisica starała się oswoić z myślą, że po odejściu z terenów watahy już nigdy nie ujrzy swojego brata, jednak nieważne, jak bardzo się starała, wciąż to było dla niej ciężkie. W końcu miała stracić najbliższą jej rodzinę. Nikt nie stanowił tak wielkiej części jej życia jak Paketenshika, nawet rodzice stali dalej od niego. On był jej odwiecznym wsparciem, jemu mogła się zwierzyć ze wszystkiego, jemu mogła ze wszystkim zaufać. A teraz mogła go stracić. I choć powinna być na to gotowa, przez samą świadomość tego znienawidzonego faktu miała ochotę po prostu usiąść i się rozpłakać. Ale nie wolno jej było. Musiała jeszcze zadbać o Sodę i o siebie. Dla niego musiała być silna. Nawet jeśli w środku chodziła rozdarta niczym zabawka nadpobudliwego psa.

Kazała Sodrokniwie zebrać wszystkie najważniejsze rzeczy i popakować je w torby, żeby po jej powrocie od razu wyruszyć. Sama natomiast odważnie wyszła i zaczęła szukać Yira, żeby powiadomić go o swojej decyzji. Nie było się co łudzić, że Paki to jakoś przyjmie i na to pozwoli. Zatrzyma ją. Będzie się o nią za bardzo martwił, a poza tym była jego opoką, tak jak on był jej. To pożegnanie po prostu byłoby za ciężkie dla rudego rodzeństwa, dlatego lepiej było iść do szwagra. Łatwiej. Krótkie słowa, że idą, może szybkie dokąd idą i tyle z pożegnania. Z Yirem lisy nie były przywiązane, to powinno być proste.

Powinno.

– A więc odchodzicie – Yir powtórzył słowa Skinki właściwie bezbarwnym głosem. Nie patrzył na nią. Jego zmieniające ciągle barwę oczy wpatrywały się w nieistniejący w oddali punkt. Czy te tęczówki można było jakkolwiek dokładniej określić? Nie były tęczowe, ich gama zazwyczaj ograniczała się do trzech na oko. Konkretnymi kolorami też nie można ich było nazwać, bo te się ciągle zmieniały. Skinterifiri przyuważyła nawet kilka razy całkowicie błękitne, ale był to rzadki widok. Dwubarwne? Trójbarwne? Tylko teraz miały swoje własne określenie. Były szare. Odcienie może i były różne, ciemniejsze, jaśniejsze, z jakimś zabarwieniem. Ale ogólnym słowem były szare. Tak jak morze, nad którym oboje siedzieli.

– Tak. Muszę dbać o nasze bezpieczeństwo. – Samicy było o wiele ciężej, niż się spodziewała. Kamień na sercu mógł równie dobrze być głazem, przez który utopi się w oceanie swoich własnych zmartwień. Musiała płynąć, ale nie wiedziała, czy ma wystarczająco sił, by sięgnąć brzegu. – Jesteśmy z Sodą przywiązani do watahy, ale nie jesteśmy wilkami i jeśli dzieje się to, co się dzieje... musimy odejść.

– Jasne.

Te pojedyncze słowa, krótkie odpowiedzi. To niczego nie ułatwiało. Nie wiedziała, co mu powiedzieć, jak kontynuować tą rozmowę. Równie dobrze mogła odejść bez pożegnania, ale przecież nie mogła tak zrobić. Coś trzeba było powiedzieć. Zostawić ślad. Skoro nie mają już nigdy postawić nogi na tej ziemi to niech chociaż pozostanie po nich jakieś wspomnienie. Pozytywne. Jak zapach kwiatów róży podczas zimowego przesiadywania przy kominku. Albo poczucie słonej bryzy na spacerze po plaży, przywołującej na myśl mokre fale uderzające o mięśnie podczas letnich zabaw. Czy też nocne niebo, takie samo jak podczas pierwszej wspólnej nocy dwóch kochanków. Pozytywne i wspominane z uśmiechem na ustach. Może nawet z łezką w oku.  Skinka nie chciała być pogodą z zeszłego roku, nie chciała dać o sobie zapomnieć. Nawet jeśli z czasem tutaj zapomną o parze lisów, dzięki której dostali dodatkowe tereny, to przynajmniej to i dwa kolejne pokolenia będą pamiętać. To i tak dużo jak na lisy w watasze wilków.

– Przekażesz Pakiemu?

– Tak.

Szare oczy trzymały w sobie równie szare łzy, które szkliły się w świetle zachodzącego słońca. Przypominały ostatnie gwiazdy nocy, kiedy trzeba już się pożegnać z piękną porą i czekać na najmroczniejszy okres. Potem nadchodzi nowy dzień, kolejne zmiany, wszyscy zbierają się do pracy i nie przejmują się tym, co nastąpiło w nocy. Może pamiętają, może nie. Ale nie przejmują się. Nikogo nie obchodzi już, że ktoś umarł, odszedł, że zmieniło się nieco za dużo niż mieli nadzieję. Jest nowy dzień, po co to drążyć? Praca sama się nie zrobi.

– Dziękuję. W takim razie idę. Pa.

– Pa.

To... tyle? Tyle szumu o nic? O kilka słonych kropel, które z tymi słowami uleciały zarówno z oka Skinterifiri, jak i z pustego oczodołu? Po co się tak przejmowała? To wcale nie tak, że teraz jak najszybciej truchtała z powrotem do nory, gdzie czekał na nią Soda, byleby Yir nie zauważył jej płaczu. To wcale nie tak, że na dobrą sprawę kruszyło jej się serce. To wcale nie tak, że zostawiała swój dom z tyłu w poszukiwaniu miejsca, które fałszywie będzie nazywać domem, bo nigdy nie będzie tak jej bliskie. Tyle szumu o nic. O pustkę w duszy, pozostawioną przez osoby, które były dla niej rodziną, a teraz odchodziła od nich dla własnego bezpieczeństwa. O słony wodospad spływający po jej policzkach. O kamień, który obciążał jej serce tak, że w każdym momencie mogło się zerwać i wypaść z klatki piersiowej. Tyle szumu o nic. To nic takiego. To tylko rozrywający ból, z którym będzie musiała żyć przez długie lata. Pustka, której nie zapełni. Porzucony dom, do którego nigdy nie wróci.

To nic, prawda?

Chcieli z Sodrokniwą udać się z powrotem do Doliny Żywego Ognia, jednak nie było po co. Odeszli stamtąd, nie powinni wracać. Zamiast tego poszli na północ wzdłuż morza, w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie będą mogli bezpiecznie przysiąść. Które będą mogli fałszywie nazywać domem.

<Koniec>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz