sobota, 25 grudnia 2021

Od Delty - "Niespokojne Ścieżki Losu - P̵̫̠͍̻͕̮͚̋͛̂̊͐̓r̶̡̧͕̹̱̟͕̜̟͈̝͎̆̈́̏̽̄̀̀̏̚̕͜ͅz̵̡̤̱͓͚̱̝̗̠̺̩͔̹̈́͜͜y̴̩͖̤̣͉͐͛̍̃̅͌̎͆̀̀̈́̈̽̚͜j̷̘̹̞̫͊̓̊̽͂́͋̏̚á̴̡̘̰̭̩̙̘̲̦͓̗̫͉̤͛̐̚ͅc̸̢̛̛̹̼̘̃̍̔̄̄̈́̅͂̿̈́ĭ̶̥͎͖̖̅̈́̎̉̆͘͠͝e̷̛̹̺͈̫͓͇̬̖̣̘̙̗͑̎̏̐̃̓ͅḽ̶̡̝͇̱̖͙̹̙͍̳͖͇͓̖̀̏̔̋̕̚" cz. 21

 

Dzień jak dzień. Słodkie zapachy zimowego poranka rozsiewały się spokojnie nad watahą. Jak gdyby nic się nie stało. Jednak Delta tamtego dnia czuł się niespokojnie. Jakby prześladujące go z przeszłości uczucia przechodziły marszem po jego karku, strosząc sierść i przytaczając łzy do oczu. Jednak uśmiechnął się czule do pacjenta kiedy przesuwał łapą po jego ciele nakładając łagodzącą maść na kawałek gołej skóry. W końcu miał być dla kogo szczęśliwy.

Witaj.
Witaj. Cóż cię tu sprowadza przyjacielu?
Twoja muzyka. Jest piękna. Na czym grasz?
Oh. Mówisz o tym. To harfa.
Harfa? Ale dlaczego ma tylko trzy struny?
Czy to ważne ile strun ma? I tak gra pięknie!
Prawda... przyjaciółko. Prawda. Pięknie.

 

Spodziewał się w swoich progach każdego tylko nie Admirała. Nie przepadał za nim jednak jego otwartość, która wyszła z niego podczas jego pobytu w watasze zwyczajnie mówiła mu o byciu gościnnym nawet dla niego.
—Słyszałeś co się stało?— zagadnął. Delta przytaknął. Wszyscy słyszeli. Wielkie zamieszanie na granicy i zerwany sojusz zawisł nad watahą ponurymi wieściami.
—Każdy słyszał Admirale. — jednak Delta słodko i naiwnie wierzył, że Agrest miał słuszny powód do zaniechania kontaktów pokojowych ze swoimi sąsiadami. Odetchnął ciężko widząc, że ten półgłówek nigdzie się nie rusza. — Herbatki? — zaproponował czule.
—Nie dziękuję. Chciałem jednak z tobą szybo pogadać. O tym czy wsparłbyś mnie na proteście? —
—Proteście? Nie ma szans! Czemu miałbym w ogóle tam iść!— Delta mało nie upuścił kubeczka rzucając synowi Wrony wściekłe spojrzenie. — Czy ty uważasz mnie za zwierze, które będzie bezmyślnie skandowało bezsensowne hasła?!
—Nie! Właśnie dlatego chcę żebyś tam był. Chcę... namówić Alfę żeby nam... to wytłumaczył. — starannie dobrane słowa odbiły się od Delty jak od muru. —A wiesz jak to jest z tłumem. Ponosi go. Krzyczą, skandują. Przyda mi się ktoś z... szacunkiem, kto nie będzie jak bzdetna owca szła za liderem, a jedynie przytaknie w milczeniu.—
—Zastanowię się Admirale. Jednak... nie będę przytakiwał ci jeśli sam staniesz się taką... „bzdetną” owcą. — mruknął wzrokiem odprowadzając go do drzwi. Nie chciał tam iść. Jednak jeśli miałby poznać powód. Czemu nie. W końcu... to ma być pokojowa demonstracja!

—Zatem tak jak wcześniej rozmawialiśmy. Mogę ci ufać, Delta? — chciał odpowiedzieć nie. Sam sobie czasem nie ufał. Jego łapy miały na sobie ślady przeszłości. Krwawej i niekiedy aż zbyt okrutnej. Zerknął na niego kątem oka nieco zdegustowany zachowaniem tego ciołka.
—Możesz, Admirale.—

I poszedł. Było tak jak się obawiał, że będzie. Skandowanie. Bezsensowne hasła, a Delta chciał tylko powodu. Przysiadł sobie z boku. Zajrzał na tłum łap wydeptujący dziury w ziemi. Ich głos wstrząsał światem, skandował ku niebu. Z zemstą, zawodzeniem żalu. Żalu, który Delta poniekąd też miał. Jednak nauczył się wybaczać. Losu, sobie, przeszłości, innym. Bo po co było trzymać wszystkie te przedawnione niesnaski w sercu, kiedy lżej było śnić bez nich. Westchnął widząc szare pióra stające na podwyższeniu i unoszące wysoko głowę. Uśmiechnął się. W duszy. W swojej własnej ciszy i milczeniu, aż ten uśmiech przedostał się na jego pysk. Jego przyjaciel przemówił gromkim głosem, a tłum słuchał jak zaczarowany. I on też słuchał, poniekąd zawiedziony, że nadal nie moją odpowiedzi, ale także dumny. Bo miodem na jego złaknione powodu do wybaczenia serce, były słowa tego ptaka. Przymknął na chwilę oczy. A gy je otworzył po wszystkim została tylko pamięć i echo niepokoju jakie nagle do niego dopadło. Zacisnęło swoje szpony na gardle i zmroziło jego ciało w kamień. Zamrugał dwa razy, w panice. Jego umysł podsunął mu pod nos zapach krwi, a polana nagle stała się mroczniejsza. Ciemniejsza. Jak ta na której zginęła cała wioska niewinnych stworzeń. Jak wszystkie te, które znał, a które pochłonął ogień. Jak ta na której znalazł wydry i zaliczył cios swojego dzieciństwa. Jak ta wielka, na której porzucił swojego „brata” i całą sektę wilków. Jak ta oaza, która wplątała go w sidła miłości. Jak ta sawanna na której zginał każdy kto stał i miał znaczenie. Jak dżungla. Polana pusta, a nagle zarosła każdym wspomnieniem jakie miał. I jakby te same pazury tygrysie przesunęły po jego bokach. Gdzieś w oddali zabłyszczały czyjeś oczy. A Delta potrząsnął całym ciałem w przerażeniu. Cofnął się. Niepokoiło go to wszytko. Przecież... nawet jeśli nie ma już sojuszu, nie oznacza to wojny!

Następny dzień wstał tak samo. Niepewnie skierował się na polanę przed jaskinią alf. Przysiadł jeszcze dalej niż dnia poprzedniego. Za tłumem. W niepokoju. Czy los znowu miał zamiar kopnąć go dupę? Znowu porzucić na niespokojnych wodach?
Przerażenie przeszło przez jego kości kiedy Mundurek pokręcił głową, a tłum zawył niepokornie. Jakby jego serce i umysł juz wiedziały co się stanie. Wstał i biegiem starał się obiec to zbiegowisko. Bele przejść bliżej. Wszystko na chwilę zniknęło z jego oczu. Z pola widzenia.
Zatrzymał się dopiero na linii drzew zrównanej ze wzniesieniem. Widział jak szare skrzydła trzepoczą w spazmach. Jak wzrok szarego ptaka ucieka ku niebu. Zamarł. Nie płakał chociaż umarł ktoś mu tak bliski. Po prostu nagle wszystkie emocje z niego uciekły. Pustym wzrokiem sam spojrzał w niebo.
—Oh przyjacielu... — jego gardło na chwilę zacisnęło się.  —Zakopiemy go, czy w worek i do morza? — zbliżył się. W jego sercu nadal było pusto, a te słowa pomimo, e miały wyjść tak sarkastyczne i przesączone jadem jak tylko się dało, były kompletnie bezdźwięczne. Jakby wypowiedział je jeden z nich. A nie był jednym z ich, gdyż w jego serduszku, obok buchającego żalu powoli tlił się mały ognik. Iskierka. Czystej nienawiści, rosnąca z każdą sekundą.
Widział jak Admirał uspokaja tłum słodką obietnicą głowy alfy. I powoli. Odszedł.
—I co teraz zrobimy? Będą ścigać nas wszystkich, doszło do przeklętego morderstwa!— wyrzucił z siebie doganiając wilka. Wściekłość nagle zabuzowała w nim. Jednak nauczony życiem zamknął ją w sobie i pozwolił tylko odrobinie wyjąć spomiędzy sylab. W końcu nic nie zrobi jeśli tłum zabije i jego. Właśnie... nic nie zrobi. Nie zdążył nic zrobić... Szare pióra. Szary dzień. I o jedną śmierć więcej w życiu. Ile więcej będzie musiał znieść?
—Zobaczysz.— zobaczysz? Tyle ma do powiedzenia.
—Nie trzeba było. Przecież chodziło o Agresta. Tak naprawdę nie trzeba było nikogo...— jego słaby głów odwrócił się wraz z jego głową. To nawet nie o Agresta chodziło. To była pieprzona walka szczurów kosztem niewinnych żyć. Walka o bezsensowną władzę. A płaca? Każdego kto leży pod nimi.
—Zamknij pysk? — I to cię kiedyś zgubi Admirale. Zgubi cię twoja własna pewność siebie. Gdyż nie jesteś niczym więcej niż tylko szczurem. Jak każdy inny. Szczeniakiem we mgle myślącym, że nosi pelerynę. Ocala życia. A nie znaczysz dla świata więcej niż tylko robak, którego można wgnieść w  ziemię. Parszywa plaga, którą należy wytępić. I tylko ja nie mam tyle siły aby to uczynić. —Trzeba, trzeba było. —
—Gdyby nie wy z Porzeczką, do niczego by nie doszło. Dlaczego Admirał? — mruknął zanim zniknął mu z pola widzenia. Ostatkiem zdrowego rozsądku wrócił się jeszcze do znanej mu tak dobrze szarej masy piór. Teraz leżącej w plamie własnej krwi.
—Dobranoc przyjacielu. Śpij dobrze. — i sam zniknął wśród drzew tym razem czując jak łzy toczą się po jego policzkach. I jak zapada się we własną paranoję prześladującej go przeszłości. W końcu to jego wina.

Ping
Co? Cóż to?
Csii. To nic wielkiego... Struna.
Ale... Ale... struna? Pękła?
Nie inaczej.
Będziesz grać tylko na dwóch?
Nie inaczej. Widzisz. Każdy instrument ma swoje struny. I one kiedyś pękają. I chociaż słodka jest ich melodia kiedyś musi ustać. Czyż nie?
No... Tak, ale. Po co grać na czymś bliskim swojego końca?
Oh słodki mój przyjacielu. Każdy instrument ma swoje piękne brzmienie nawet do końca. Słuchaj!

 

Plaża tamtego dnia była zimna. Wiatr nosił spokojnie fale, kojąco nucąc światu. Jednak Delta nie czuł się dobrze. Czuł się jakby po jego ciele przebiegło stado... czegokolwiek i wszystkiego na raz. Przymknął oczy słuchając kolejnych i kolejnych nazwisk wywoływanych z listy. Czekał na swoje, chociaż nie wiedział czy chce czekać. Może prościej było się poddać tym myślom, które krążyły po jego głowie. Dać smutno ponieść się falom w dal. Niczym martwe ciało.
Otrzepał głowę. W końcu miał jeszcze dla kogo żyć. Nawet jeśli niektórzy nie bardzo mu wierzyli w intencje. Nawet jeśli niektórzy czysto i zwyczajnie czuli się jak on. Nadal byli jego rodziną i przyjaciółmi. Wstał smętnie podchodząc do Szkła na zawołanie. Jego wzrok nie błyszczał. Nie lśnił, a krok z pewnością był wolniejszy niż zazwyczaj. Uśmiechnął się resztką posiadanej nadziei. Ostatkiem swojego ja, które wykreowało WSC.
— Imię?—
—Szkło.. — westchnął nieco zaskoczony. Jego serce ścisnęło się. A przez kręgosłup przebiegł niespokojny dreszcz.
—Swoje znam. Wasze imię, obywatelu. — może to tylko procedury?
—Delta.—
—Stanowisko.—
—Pomocnik medyka. — odpowiadał spokojnie. Taki jaki bywał. Spojrzał wtedy też w te bursztynowe oczy z zaufaniem.
—Powinniście być za to skazani. — Delta nieco spochmurniał. Szkło... Przyjacielu? Jego serce wygasło. Oczy zapadły w jakieś nieswojej ciemności. To kolejny przyjaciel, którego tracił. Który przelatywał przez jego palce. Czy on też zginie jak Lumina? Zostawi go jak Neo? Okłamie jak Yord? Zapomni jak Zorza? Skoro i tak już wdeptał jego serce w ziemię 5 słowami? — Ale chcę wierzyć, że zwalczenie przemocy przemocą byłoby bezcelowe, więc póki co zostaniecie szeregowcem z uprawnieniami medyka. Jutro o świcie zgłaszacie się w jaskini wojskowej na manewrach. — Czyli jednak. Zapomnisz o mnie. Porzucisz jak szmacianą lalkę, która ci się znudziła, bo przypadkiem wpadła w błoto?
—Dobrze. Przyjacielu. — odpowiedział niesłyszalnie. Jego słowa ubodły w jego serce krusząc z niego kawałek.
—Dlaczego, Delta? — zatrzymał go na sekundę ten słodki głos Kawki. Zerknął na nią pustym wzrokiem. Złamanym sercem podanym na dłoni. Swoim umysłem zamroczonym wydarzeniami jutra i przeszłości. — Dlaczego się w to wmanewrowali...
—Sam się zastanawiam — chciało uciec z jego pyska jednak jedyne co się z niego wydobyło to puste „A dlaczego nie?”. Dlaczego nie? Dlaczego nie zdążył? Dlaczego nie zginał? Tyle było do tego okazji? Dlaczego nie on był na jego miejscu?

 

Jego łapa bolała. Jednak nie tak bardzo jak świadomość życia w tym wszystkim. Jego słodkie serce sypało się jak zamek z pisaku smagany sztormowym wiatrem. Spojrzał na siedzącego naprzeciwko Szkło. Westchnął. Jego ciało zadrżało niespokojnie i gdy uniósł wzrok zamiast szkła siedział tam potwór. Czarny, obciekający zabójczą mazią. Potrząsnął głową odganiając od siebie iluzje przeszłości.
—Zatem Admirał zaproponował ci wzięcie udziału w protestach? — Delta podskoczył kiedy ten mrok jego młodości nagle przybrał znajomą twarz. Milczał sekundę zanim do końca przypomniał sobie gdzie się znajduje.
—Tak. — Tak pusto. Prosto. Niewinnie. A byłem głupcem. — Wiedziałem, że coś działo się już poprzedniego dnia. Wpadłem tam tylko na chwilę, zobaczyć... — i zobaczyłem. Stratę. Wszystkich tych których kochał. Zamknął oczy tłumiąc w sobie wycie i płacz. Nagłą panikę, która uderzała w niego coraz częściej. Poprawił zesztywniały kark wzdychając.
— Jeszcze w dzień rozmowy z Admirałem?
—Tak. Ale nie odezwałem się wtedy ani słowem. I niczego nie robiłem!— Niczego nie zrobiłem... To moja wina...Zacisnął mocno zęby z żalem.—  To było w dzień mojej ostatniej rozmowy z Admirałem.
—Długo nad tobą pracował? — smętne prychnięcie odbiło się w jego głowie echem. Jest ci żal? Czego Szkło? W końcu już nie jestem twoim przyjacielem. Jestem jednym z NICH. Z morderców.
—Kiedyś, wcześniej, wspominał coś o mojej pracy. O tak, pamiętam tamtą rozmowę!— zamruczał powracając do przeszłości. A w niej zobaczył jedynie przesączone krwią łapy i brązową sierść, która pobudzała jego demony do kolejnego zabójstwa.— Ale nic konkretnego z niej nie wynikło i nie podejrzewałem, że w ogóle może. — wypluł z siebie.
—Nie chciałeś, by coś z niej wynikło? — jego pusty wzrok zmierzył szarą, zmętniałą sierść. Kolejne zarzuty. Może to czas powiedzieć tak? To wszystko poszłoby potem z górki. Śmierć przyszłaby z ręki tych których kochał najbardziej.
- O niczym nie miałem pojęcia! – zawołał cichym głosem. Jego myśl uciekła do polany. Jednej. Drugiej. Trzeciej. A może chciałem? Nie chciałem... ale... chciałem? Jak odpowiedzieć... skoro sam nie wiedział co myśleć. Przyjaciołom nigdy śmierci nie życzył, nie ważne jak bardzo go ranili. Ale czy chciał? Chciał odpowiedzi. Jednego. Może dwóch słów. Będzie dobrze. A dostał jedynie Będzie po naszemu. Smutek, żal. I przemoc.
— Rozumiem. Rozumiem. Delta— wypluł jego imię ze swojego szarego pyska jak największego śmiecia. Ale przecież Delta nim był. Więc tylko drgnął z żalem.— Czy możemy liczyć na twoją współpracę?
—Nigdy nie miało być inaczej —odparł cicho.
—Dlaczego nie stawiłeś się dziś na manewrach? Spacer po opieką Magnusa i Muszela wyjątkowo nie należał chyba do najprzyjemniejszych? Mają teraz tyle pracy, nie dziwię im się, że nie byli zadowoleni z konieczności użerania się z wyłamańcami. Następnym razem przyjdę po ciebie osobiście, Delta.— To przyjdź. Powiedz mi ponownie, że nie chcesz rozwiązywać przemocy, przemocą. Spójrz mi w oczy i mnie zabij. I tak już to zrobiliście... Co za różnica... Trzymać takiego wyłamańca jak on?
— Nie obchodzą mnie konflikty. Miałem swoją pracę do wykonania. Nie odebraliście mi uprawnień.— jedynej rzeczy, która właściwie trzymała go jeszcze przy zdrowych zmysłach. Praca odrywająca go od nieszczęsnej rzeczywistości gdzie wśród rodziny stawał się coraz to większą czarną owcą. A to za wiele na jego kruchy kark.
—Jak my wszyscy. Następnym razem może nie skończyć się na wykręconej łapie, przyjacielu. A teraz... idź już spokojnie do swojej jaskini medycznej. Z powodu niedyspozycji, masz trzy dni zwolnienia od ćwiczeń.— Przyjacielu. Przyjacielu. Przyjacielu. Zacisnął oczy na sekundę i spojrzał na czarne oblicze zmory przeszłości i swoje życia. Trzy dni. Trzy dni...
Wychodząc mruknął jeszcze. — I gdzie twoja obietnica o niezwalczaniu ognia ogniem, Szkło? — ale za chicho nawet dla głośnego echa. Obyś nie wpadł w jej wir. Szkło. Ja mogę cierpieć w milczeniu, umrzeć samotnie. Ale ty masz więcej niż ja do stracenia...

Ping
Znowu?
Oh. Tak. Zdarza się.
No dobrze. Skoro tak mówisz przyjaciółko. Ale... jak chcesz grać na jednej strunie?
Widzisz przyjacielu. Nawet jedna struna ma swoje łagodne brzmienie.
No tak. Skoro tak mówisz. A co się stanie kiedy pęknie i ta? Wyrzucisz instrument?
Co? Nie. W żadnym wypadku!
W takim razie... co się z nim stanie?
Wiesz co się dzieje kiedy wszystko co trzyma cię przy zdrowym rozsądku znika?
Oh... Szaleństwo...
Nie inaczej przyjacielu.
Ale... Na czym zagrasz jeśłi ostatnia struna pęknie?


Na flecie. Na flecie przyjacielu...

 

 

 CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz