Nasze słowa, znaczą to, co znaczą,
Wasze także.
Wasze także.
Obudziły mnie stłumione krzyki, mające swoje źródło gdzieś w niewielkiej odległości od jaskini. Przetarłem oczy, przez moment nie bardzo rozumiejąc, co dzieje się wokół. Mundus, dokładnie tak samo, jak poprzedniego popołudnia, stał w wejściu i bokiem oparty o ścianę patrzył w głąb lasu. Dzień dopiero wstawał, ostatnie ciemności zalewała szarość i przebijająca się przez nią, brzoskwiniowa łuna.
- Zgadnij, kto wrócił - słowa wytrąciły mnie z półsnu. Głoski docierały do mnie z opóźnieniem. Poczułem się... dziwnie. O tej porze, o świcie, powinien przywitać mnie tylko szum drzew i śpiew skowronków nad odległymi polami. Tymczasem zamiast ptaszków, po lesie niosły się wilcze głosy. Z oddali brzmiały na ni to ożywione, ni wesołe.
- Ty. Mundek, przepraszam... Wiem, źle to wszystko wczoraj zabrzmiało.
- Mówisz o tamtej sprzeczce? Kto się lubi, ten się czubi, nie? Mówiłem, że ci wierzę i chciałbym, abyś ty mi wierzył. Teraz chodziło mi o nich.
- Jak to? O kogo? - Ciężko podniosłem się na przednie łapy, potem wstałem, niemal równocześnie dotknięty przez przenikliwy ból głowy; wiernego przyjaciela słabości, widmowego towarzysza żalów, zatrzaśniętego pomiędzy stagnacją, a wirem zniekształconych, kalekich uczuć. Kolejne słowa uderzyły we mnie jak piorun.
- To się zamienia w wojnę domową, Agrest.
Sprawność myśli powoli powracała, choć szybko okazało się, że jeszcze przez długi czas miała pozostać przytłumiona przez moją własną bezmyślność. Zaczęła bowiem wracać również pamięć i bolesne wspomnienie strachu, który poprzedniego dnia zalałem alkoholem.
- Czy nie możemy ich po prostu wygonić? Gdzie wojsko? Straż? - wymamrotałem, dotykając czoła nadgarstkiem.
- Szkło miał wszystkich powiadomić, ale dzień dopiero wstaje, więc to pewnie potrwa.
Umilkł, a ja, biorąc głęboki wdech, usiadłem pod ścianą, przyciskając do niej skroń. Osłabienie przygniatało mnie jak przewalone drzewo. Wieść o uzbrojonej manifestacji, krążącej tuż pod moją jaskinią, sprawiła, że miałem ochotę zasnąć i obudzić się za co najmniej sto lat.
- To... rozmawiałeś ze strażnikami?
- Rozmawiałem, gdy nasi goście zaczęli się zbierać.
Pokiwałem głową. Odliczyłem kilka sekund biernego oczekiwania, przez cały czas czując drżenie mięśni, nie wybudzonych jeszcze całkowicie ze snu, a już napiętych i gotowych do działania. W tym przypadku, do zebrania się na odwagę, by zawiesić na nim wzrok i zagadnąć.
- Ej, bracie.
- Do mnie mówisz? - Choć rozbawionym parsknięciem sprawnie przykrył zdumienie, dostrzegłem je w jego poczciwych ślepiach. Przytaknąłem, zanurzając spojrzenie w tym błyskającym z rozszerzonych źrenic, pięknym uczuciu. Oblewało mnie z każdej strony, a ja wstrzymałem oddech, odbiłem się od dna i przez mroczną otchłań popłynąłem wprost ku górze.
- Pójdź do nich jeszcze raz.
- Ja... nie mam już dla nich ani jednego słowa. - Szybko pokręcił głową. - Ani jednego. Chcą spotkać ciebie, przekonać się, że ich przywódca naprawdę chce wyjaśnić im, o co w tym wszystkim chodzi.
Odetchnąłem ciężko, mocniej przywierając do skalnej ściany i zacisnąłem zęby. Nie wiem już, czy trudniej było mi wytrzymać narastający ból, czy strach. Przecież ja sam... nic nie wiedziałem.
- Nie dam rady, Mundus. Wybacz.
Mógł wtedy powiedzieć,
Jebał cię pies, Agrest. Obiecałeś, więc idź.
A jednak nie powiedział.
Dlaczego? Byłem wtedy zbyt dużym egoistą, by chociaż spróbować to zrozumieć. A on odetchnął głębiej, lecz milczał, nie pozwalając mi już usłyszeć, że jego głos drży. Wszedł drugi raz, sam.
Tymczasem wśród zebranych również zapadła całkowita cisza. Zgromadzenie wykryło pewną zdrożność; ten stopień matactwa, który w oczach tłumu bywa nie do wybaczenia. Emocje najprostsze do kontrolowania, jeśli tylko ma się odpowiednie środki i niezawodne wsparcie. Mundus jednak nie otrzymał ani jednego, ani drugiego; pozostało mu tylko serce łomoczące w piersi.
- A gdzie Agrest? - Jeden ze stojących na przedzie basiorów opuścił pysk i spojrzał na niego spode łba. - Nie ma Agresta?
Co miał odpowiedzieć? Że wszystko, co z taką słodką ufnością mówił poprzedniego dnia, nagle stało się warte mniej, niż pomysłowe kłamstwo? Nie było Agresta, nie było przywódcy. Nie było też scenariusza, który nakreśliłby, jak uciąć łeb wężowi niepokoju.
Wśród tłumu zawrzało. Rozmowa skończyła się, zanim na dobre się rozpoczęła. Napięte nici nerwów protestujących, zdążyły rozciągnąć się do granic możliwości, przez kolejne godziny oczekiwania na odpowiedź, której ostatecznie nie otrzymali. Aż wreszcie, szarpane bezlitosną wiadomością, jedna po drugiej, zaczęły pękać, skazując na upadek związaną nimi tamę na rzece niewyrażonych emocji. Z początku niepozorna fala ogólnego wzburzenia była stopniowo wzmacniana w każdym kolejnym umyśle. Jeszcze zanim zdążyła rozlać się po wszystkich, przerodziła się w tsunami. Było to już nieprzytomne mrowisko, które przed progiem zimy znalazło u wrót swego królestwa przemarzniętą ćmę. Wszyscy razem jak jeden, żądny krwi organizm, tak zgodny, że nawet wymiana zdań nie była potrzebna, by w lot łapali swoje myśli i plany.
Zachował godne szacunku opanowanie, gdy kilkoro z nich, zdaje się, że znanych z widzenia członków WSJ, przeciągnęło go przez zbiegowisko i postawiło pod ścianą lasu. Zresztą przecież to wszystko, przez zasłonę dziesiątek głosów i spojrzeń, i tak zdawało się nierealne.
Nawet jego oczy mogłyby wyglądać na zupełnie opanowane, gdyby nie błyszczące w nich łzy.
- Doigraliście się, sukinsyny!
Tuż obok niego, w łapie zgrabnej, beżowej wadery, znanej jako pustelniczka Lato, mignęło ostrze noża. W tej jednak chwili, czyjś ostry głos przedarł się przez krzyki pozostałych. Oto Admirał, który niespodziewanie znalazł się obok, pojawiając jak zwid, znikąd.
- A to po co? Nie macie własnych kłów? Zobaczycie, jak przyjemnie będzie chrupać - to mówiąc, szturchnął znieruchomiałego ptaka w łopatkę, omal nie przewracając go na ziemię. Pomysł najwyraźniej przypadł do gustu reszcie towarzystwa. Znów podniósł się zgiełk, rozległy się śmiechy, a dwa czy trzy wilki zadeklarowały gotowość do działania.
- Z tobą, Agrest, to samo zrobimy! - zawołał w przestrzeń bordowy wilk, na co kakofonia wrzasków wybuchła ze zdwojoną siłą.
Mundus drgnął, czując na ramieniu inną łapę. Obejrzał się, właściwie już tylko dla zachowania pozorów, by kątem oka dostrzec palce wilczycy, których mocny, choć słabszy niż u basiora nacisk, nie napotykając oporu, sprowadził go do poziomu kolan.
W porządku. Dziś gramy w waszą grę, Porzeczko.
Powinien się cieszyć, że nie zobaczył kogoś, kogo uważał za przyjaciela, pomyślał. A mimo wszystko serce podpowiadało mu, że lepiej czułby się, gdyby... gdyby u boku Admirała stała Ciri. A nie Porzeczka, która to szczerzyła swoje ostre kły, prężąc się dumnie w słabym świetle zakrytego chmurami słońca. W duchu odetchnął, gdy ciepło jej palców ustąpiło. Być może nie zdążyła poczuć, że zaczynał się trząść. On tymczasem zwrócił się do Lato, która w zadumie pocierała trzymanym przez siebie ostrzem o mech.
- Mogę cię o coś prosić?
Wilczyca rzuciła mu lodowate spojrzenie, nie wypowiadając ani słowa. Mundus skulił się w duchu, wolniej niż zwykle układając słowa, by mówić dalej.
- Mogłabyś przeciąć mi... - urwał i przełknął ślinę, pazurem wykonując tylko chwiejny ruch pod swoim gardłem. - Zanim któryś z nich kłami zrobi ze mnie durszlak? Oni wszystko niepotrzebnie przedłużą.
Wadera zastanowiła się przez chwilę, biorąc nóż do pyska i stawiając wszystkie cztery łapy na ziemi. Nagle z obłudnym uśmiechem zacisnęła szczęki, marszcząc nos i łamiąc ostrze u nasady, a następnie odrzuciła na bok bezużyteczne już narzędzie.
By nie poddać się zawrotom głowy, klęczący na ziemi lekko podparł się na obu skrzydłach. Ostatkiem sił zdobył się na cień bladego uśmiechu; tego samego, który niegdyś byłby zapowiedzią jednego z ironicznych żartów lub zaproszeniem do słownej rozgrywki.
- Zgoda, to... nadal tylko chwila, prawda?
- Potraktuj to osobiście, jaszczurko. Zaraz po tym wracam do domu, wcale nie zależy mi na obalaniu Agresta.
- To dobrze, dziękuję - wymamrotał pierwsze słowa, które mu ślina na język przyniosła, starając się wciąż sprawiać wrażenie przytomnego i trzeźwego.
Podniósł wzrok, z zagubieniem i chyba trochę nieświadomie szukając w tłumie kogoś, kogo chciałby zobaczyć w chwili takiej, jak tamta. Kogo potrzebował. Agrest, Kawka, Szkło... Ale był sam. Więc po prostu skupił się na otępiałym wykonywaniu kolejnych, krótkich poleceń, cały przy tym dygocząc.
Głowa w dół. Odsłoń kark.
Opuścił przeto głowę, starając się zignorować rozlewającą się przed oczyma ciemność. Czarne plamy kładły cienie na niewyraźnych postaciach. To dobrze. Nawet nie chciałby patrzeć im w oczy.
W końcu przystanęły przed nim dwie bordowe łapy. Raz jeszcze podniósł wzrok. Admirał zaśmiał się, łapą przysuwając do siebie swoją wierną przyjaciółkę, którą pocałował, krótko, lecz tak gorączkowo, jak gdyby czegoś szukał w jej chytrym pysku.
- Przed nami, wolne wilki... Nowa epoka!
Gdzieś w oddali, gdzie grupa przerzedzała się, ktoś zatrzymał się na chwilę i oparł o jasny pień brzozy. To wadera o barwie nocy, przypatrywała się gromadzie ogarniętej euforią. Skrzyżowała przednie łapy na piersi i w milczeniu patrzyła, jak za ścianą zwycięskich okrzyków, jeden tylko komplet wilczych zębów, jak mistrz ceremonii, sięga drobnego, uskrzydlonego obojczyka.
Kły zacisnęły się jak cęgi; krew trysnęła i rozlała się po trawie. Szare skrzydła po raz ostatni zadrżały, na chwilę sztywniejąc w bolesnym przykurczu. Dziesięć, może dwadzieścia sekund, aż wreszcie ciało osunęło się na ziemię.
Wtedy właśnie stało się jasne, że Admirał zaciska kły już tylko na martwym strzępie, niegdyś żywego stworzenia.
Wargi wilczycy drgnęły lekko.
- Zakopiemy go, czy w worek i do morza? - zapytał ktoś, zbliżając się do stojącego w cieniu drzew Admirała. Ten zerknął na niego przez ramię.
- Już? Niech sobie trochę poleży, w ramach zaproszenia dla ewentualnego następcy. Wiesz o czym mówię.
Pomocnik miejscowego medyka, Delta, którego Admirał rozpoznał dopiero, gdy stanęli oko w oko, spojrzał gdzieś w bok.
- Ta... Chociaż nie sądzę, by ktokolwiek z własnej woli zgodził się zająć teraz jego miejsce - mruknął. - Dobra, na wszelki wypadek postawimy na straży kogoś z dobrymi mocami. Niech nie mają nas za dzicz.
- To co, teraz na jaskinię alfy?! - zawołał czekający nieco z boku Klab. Admirał z wyższością uniósł podbródek, przypominając sobie o swoim koledze, zaangażowanym za trzech.
- Tak! - Rozniesiemy w pył i jedno i drugie! - wołania, jak stado gołębi z trzepotem skrzydeł poleciały ponad zebranymi, a jednak wybrzmiewały już inaczej. Bardziej ospale, jakby wraz z pierwszym odebranym życiem, z lasu uleciała jakaś maleńka iskra, ledwie widoczna, lecz niezbędna do rozpalenia ogniska.
- Chodźmy!
- Skończy się czas ucisku!
- Nie, czekajcie! - Admirał szybko znalazł się na czele pochodu. - Jeśli czyny mówią więcej, niż słowa, pozwólmy im zobaczyć efekty czynów! Na owocka nadejdzie jeszcze czas, czyż nie? - Wyszczerzył zakrwawione kły, w najbardziej okrutnym uśmiechu, na jaki było go stać. - Wrócimy, za dzień lub dwa.
Delta, zrównawszy kroku z idącym przed siebie basiorem, nieznacznie pokręcił głową.
- I co teraz zrobimy? Będą ścigać nas wszystkich, doszło do przeklętego morderstwa!
- Zobaczysz.
- Nie trzeba było. Przecież chodziło o Agresta. Tak naprawdę nie trzeba było nikogo...
- Zamknij pysk. Trzeba, trzeba było - odwarknął bordowy wilk.
- Gdyby nie wy z Porzeczką, do niczego by nie doszło. Dlaczego, Admirał...? - wyszeptał jeszcze medyk, choć towarzysz nie mógł go już usłyszeć.
Wszyscy się rozeszli. I to był pierwszy z cudów.
- Agrest - słowa Kawki były tak ciche, że zacierały się wśród dochodzącego z oddali, szumu. Rozbrzmiało w nich jednak coś przeszywającego, jakiś strzał ostrzegawczy, który sprawił, że nawet nie namyślając się nad ich znaczeniem, poczułem, jak fala gorącej krwi napływa mi do głowy. Mechanicznym ruchem oderwałem skroń od zimnej, skalnej ściany i stanąłem na czterech sztywnych łapach.
- Coś się stało? - Zrobiłem krok w jej stronę.
- Oni go zabili.
Jeszcze zanim delikatny pogłos, panujący w jaskini, skończył powtarzać finalne słowo, wybuchła płaczem. Otworzyłem pysk, jednak nie udało mi się wydobyć z siebie głosu. Po prostu stałem w bezruchu, niczym we śnie czując, że podchodzi do mnie, zdrętwiała jak żywy trup, i wtula pysk w sierść na mojej piersi, chroniąc się tym samym przed zupełną utratą równowagi.
Stała tak i wyła, wraz z każdą kolejną chwilą rozrywając moje serce na strzępy.
A mój wzrok utkwił w wyjściu z jaskini. Bo, wierzcie lub nie, lecz z tego co mówiła, nie dotarł do mnie nawet okruszek. I wciąż czekałem, że on zaraz wróci, powie, że wszystko jest już w porządku, że rozeszli się do domów, tak jak wczoraj. Zastygłem jak słup soli i patrzyłem.
- Zlinczowali, nie rozumiesz? Z nami zrobią to samo. - Cofnęła się, próbując spojrzeć na mnie opuchniętymi oczyma. Ciężko usiadłem na ziemi.
- Nie. Nie.
Jak to się stało? Co się tam stało? Przecież on nie mógł umrzeć. Tego nie obejmował żaden plan. Mógłbym spodziewać się wszystkiego. Ale nie tego.
I nie teraz.
Machinalnie oderwałem od siebie wilczycę, która osunęła się na ziemię i zacząłem iść naprzód, ku wyjściu.
- A ty dokąd?! - zawołała za mną, dławiąc się własnymi łzami. Położyłem uszy po sobie. Po kilku godzinach jazgotu pod jaskinią, miałem dość krzyków.
- Kła... amiesz... A jeśli i tak mają mnie zabić... - Odwróciłem pysk, by ten ostatni raz wydrzeć się na całe gardło. - To niech mnie trafi jasny szlag!!! Może przynajmniej ciebie oszczędzą!
Nie odpowiedziała. Chyba znów zaczęła płakać.
Spodziewałem się spotkania z agresywnymi nieprzyjaciółmi; zastałem pustkę. Mimo to ze zbyt dużą pewnością zakładałem, że będę w stanie podejść do miejsca zdarzenia. Gdy tylko przekroczyłem próg jaskini i błędnym wzrokiem objąłem polanę, dostrzegłem leżącą w trawie, szaro-krwawą plamę.
W ułamku sekundy mój oddech wzmógł się niepohamowanie.
Zatoczyłem się jak odurzony, a szum w głowie przerodził się w przenikliwy pisk. W myślach wybuchła burza; świadomość rozmyła się gdzieś wśród niej, jak setki rozrywanych przez wicher kropel deszczu. Jak przez mgłę zdałem sobie sprawę, że moje nogi tracąc czucie uginają się jak połamane zapałki, a żebra przypadają do ziemi.
Potem pozostała mi tylko cisza.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz