Delta nie szedł długo kiedy do jego nosa dotarł wiatr o znacznie większej wilgotności niż ten, który do tej pory mierzwił jego futro. Ciężki nieco, lepki wręcz przeleciał obok niego i uszedł dalej. I zaraz kiedy Delta wspiął się na zasłaniające mu widok niewielkie wzniesienie i zajrzał na swoją przyszłą trasę ujrzał powód takiej nagłej zmiany. Kawał przed nim rozciągał się ogromny pas zieleni wzrastający z klifami i spadający z szumem wodospadów. Jego drzewa były wysokie, pięły się do nieba niczym porzucone na ziemi ziarenka do słońca. Rosnące gęsto szumiały od życia i wiatru szalejącego między liśćmi. Kolorowe, wysokie i takie tajemnicze. Spowite we mgle poranka, pełne mdłej wilgoci lasy. Delta odetchnął i w desperacji obejrzał się za siebie. Jednak skrzywił się jedynie na swój własny gest. Nie będzie się wracał. Nie teraz. W końcu przed nim stał zwykły las, czyż nie? Zwykły.
Podszycie tego najzwyklejszego lasu było pokryte trawą,
gęstą i zieloną. Nie było widu po żółtawych odcieniach sawanny. A im głębiej
wkraczał w zamkniętą kopułę tego miejsca tym bardziej robiło się gęsto. Na
swoje umiejętności wspinaczkowe na szczęście nie miał co narzekać. Leżące na
ziemi konary czy pokrzywione korzenie, które zgubiły swoją drogę z łatwością
przekraczał. Jego oczy błyszczały co chwilę w tej swoistej ciemności, która co
chwilę zakłócana była przez półmrok i przebijające się do wnętrza tej puszczy
promyki, zagubionego słońca. To z kolei tak uporczywie próbowało się wedrzeć w
osłony drzew, jednak na marne. Parność i wilgotność już z brzegu Delcie osiadły
na sierści i gardle, a teraz czuł to nawet mocniej. Jednak nie do niego
należało oceniać dlaczego natura zagrała sobie z tym miejscem akurat w ten sposób,
pozostawiając je tak… mokre i stawiając je zaraz obok suchej sawanny.
Delta przechodził pod kolejnym konarem kiedy jego oczy zatrzymały się na
pająku. Jednym, drugim. Zadrżał. Nie to, że się bał. Zwyczajnie te owłosione nogi
i ich wielkość odrażała go. Kto wie. Gdyby nie obawa o ich jadowitość może
odważyłby się spytać o drogę, gdyż z racji gęstej zasłony nieba nie bardzo mógł
się już posługiwać słońcem, które skryło się hen wysoko, odcinając od jego
oczu. Oczu, które tak zachłannie potrzebowały teraz odrobiny pomocy.
Szedł dalej, kompletnie zagubiony, jednak najwyższe korony powoli się
przerzedzały. Nastrojowa ciemność przerodziła się w łagodny półmrok, a
strumyczki słonecznego światła coraz częściej naświetlały tańczące wesoło
kurzyki i proszki. Z każdym krokiem zdawało się, więc basiorowi że zaraz i ten
las zakończy się i ponownie otworzy się przed nim Bruna sawanna, ze swoją żółtą
trawą i wielkimi baobabami.
Jednak nie tym razem. Zawodząca intuicja poprowadziła go w górę klifu, w dół
zaraz potem na bok. Na około rzeki, przez strumienie, pod wodospadem. Czuł
się kompletnie zagubiony w tym miejscu.
Zwisające zewsząd rośliny i brak widoczności nie pomagały mu w odnalezieniu
się. Więc błądził tak, dopóki miły dla oka półmrok nie zmienił się w
nieprzejrzystą ciemność. Wtedy jedynie westchnął i ze sprawnością wiewiórki,
ale tempem żółwia wszedł na jedno z wszechobecnych drzew, układając się tam
właśnie do snu. Drzewno co prawda nie było szczytem wygodny jednak stanowiło
miejsce nieco pewniejsze niż nieznana ziemia, po której stąpać mogło wszystko.
A w końcu też im bliżej nieba był tym bezpieczniej się czuł. Może nie pokonałby
tych zwinnych małpek z sawanny w wyścigach, ale żaden wrogi lew czy bawół nie
dostanie go kiedy siedzi wysoko pośród ptasiego królestwa, kiedy te schodzą ze
swoich niebios.
Noc minęła szybko, bez ekscesów, w co ciężko było szczeniakowi uwierzyć.
Szczeniakowi. Właśnie. Już tak niewiele brakowało do jego pełnoletniości, a
jednocześnie to zdawało się być tak daleko i tak ciężkie do namierzenia. Kiedy
dokładnie zaczyna się zima, za ile miesięcy? Może tygodni. Czy mają już w ogóle
jesień? Potrząsnął zaspaną głową pozbywając isę z powiek resztek zastałego snu
i rozejrzał. Ten dzień był bardziej słoneczny od poprzedniego, więc było
jaśniej, bardziej przejrzyście, jednocześnie wilgoć z powietrza kompletnie się
nie poruszyła. Dalej zalegała ciężko na nieprzyzwyczajonych płucach młodzika.
Delta z trudem podniósł się na zastygłych od niewygodnego podłoża, łapach i
powoli, ostrożnie, jak tylko najlepiej umiał, zabrał się do schodzenia ku
ziemi. Poczuł się też o niebo lepiej kiedy zanurzył stopy w mokrawej od rosy
trawie. Tak dawno nie czuł tego delikatnego przemakania, chłodu podłoża, gdyż
wiecznie nagrzana ziemia sawanny zwyczajnie nie miała takich udogodnień.
Musiała radzić sobie z wodą, która spadła z nieba w porze deszczowej. A tu? Tu
było nieco inaczej. Ciepło, duszno, ale rosa nie miała problemu z osadzaniem
się na wszystkim co tylko gotowe było przyjąć ją do swoich liści. Odetchnął
głęboko. Czas mu było w drogę.
Jak daleko zaszedł? Nie wiedział. Miał wrażenie jakby kręcił
się w kółko. Ten sam kamień minął już 4 raz? Czy to może jego mózg bawił się z
nim i zwyczajnie to były 4 tak różne , a tak podobne miejsca. Delta nie
wiedział. Jedyne co tak naprawdę do niego docierało to wątpliwości i fakt, że
się zgubił. Na chwilę tylko zboczył z drogi aby obejść rwący nurt jakiejś zagubionej
rzeki. Najwyraźniej tyle wystarczyło aby ten przedziwny las pochłonął go do
reszty. Z cichymi słowami żalu na pysku podszedł do tego nieszczęsnego kamienia
i położył na nim łapę. Pokrywał go mech, liany i cokolwiek tylko to miejsce
było w tanie zrzucić na jego skalne plecy. Zdawał się być zastygły w tej pozycji
setki, jeśli nie tysiące lat. Taki samotny, ale jednak mający swoje własne
miejsce. Ale co jest lepsze? Żyć samotnie w gęstej głuszy, czy samotnie ale
zobaczyć cały świat? Odpowiedź wydaje się taka oczywista, ale Delcie brakowało
już coraz bardziej tej ciszy i spokoju domu. Nawet jeśli miałby być jak ten
kamień. Zastygły bez większego celu i nikogo wokoło. A to miejsce… wydawało się
być takie doskonałe. O prawda po jakimś czasie powietrze stanie się mocno
uciążliwe, jednak do wszystkiego idzie przywyknąć. A niebezpieczeństwa? Do tej
pory spotkał pająki, które nie prowokowane nie atakowały. Do tego węże, ale z
wężami już się znał, ba! Nawet bliżej niż jakikolwiek inny wilk.
—Kra! — Delta zapatrzony w ciemną nicość pomiędzy drzewami, słysząc skrzek za
swoimi plecami mało nie wyzionął ducha na miejscu. Od razu obrócił się spoglądając
na to przedziwne stworzenie. Jego pióra mieniły się w tych promyczkach, które
zdołały się przebić przez masywne korony, wszystkimi kolorami jakie Delta był w
stanie wymienić. Żółcie, czerwienie, fiolety. Ten stwór obrócił głowę łypiąc na
niego ciemnym okiem, prawie czarnym jak jego źrenice. Szerokie i ciekawskie.
Delta wzdrygnął się. — KRA! —
—Em… Witam? — uśmiechnął się niepewnie. Ten z kolei wyprostował się nagle i
jakby uśmiechnął do niego z wzajemnością. Jego pióra zatrzepotały kiedy
poprawił skrzydła.
—Witam! —
—Witam! — powtórzyły dwa głosy. Ten, najwidoczniej ptak, miał więcej
przyjaciół, którzy powoli zlatywali się osaczając nieszczęsnego wilka.
—Em.. Czego… potrzeba?—
—Czego ! —
—Czego! —
—Czego Kra! — rozbrzmiały głosy. Coś przysiadło sobie na jego głowie. I nie było to nic innego jak
podobna do reszty papuga. Delta słyszał o nich od Tamy kiedy ten jeszcze żył i
podobno były to stworzenia irytujące, o dziobach twardych i niebezpiecznych,
ale prawie całkowicie pacyfistyczne.
— Em. Ja… pójdę już! — Delta odstawił ptaka na pobliską gałąź.
—Pójdę! —
—Pójdę! —
— Już ! Już! — skrzekot i szczebiotanie rozerwały ponownie tą nieswoją ciszę,
którą Delta próbował się teraz otoczyć jak ochronnym kocykiem. Powoli próbował
się wycofać. Powoli, do tyłu. Ale one szły za nim. Podlatywały siadając na
gałęziach i kamieniach. Obserwowały jego ruchy kiedy odwracał się i szedł w
swoją stronę. Milczały przez większość czasu, niekiedy tylko naśladując małpy i
obco brzmiące śmiechy. Przerażało Deltę
,że podążają za nim jak za posiłkiem, jednak zdawało mu się że pamiętał iż
ptaki te nie gustują w mięsie. Przynajmniej miał taką nadzieję, gdy w
przeciwnym wypadku były w sporym niebezpieczeństwie.
—Czemu za mną idziecie? —
—Idziecie! —
—Czemu! Czemu! —
—Zostawcie mnie—
—Zostawcie! —
—Zostawcie! —
—Kra! Mnie! Mnie! —
—Zamilczcie błagam was. —
—Błagam! —
—Błagam! —
—Zamil… zamilczcie? — jedna z papug przerwała ten wesoły łańcuszek zatrzymując
się tuż przed nim. — Ale to nie w naszej naturze milczeć głupi psie! — po tych
słowach trzepnęła go skrzydłem w nos. Delta jedynie zamknął oczy przy
uderzeniu, aby przypadkiem długie i kolorowe pióra nie dostały się do nich.
Oczywiście to „spoliczkowanie” nie olało ani trochę, co więcej przypominało bardziej
muśnięcie wiatru na pysku niż rzeczywisty ból.
—Przepraszam. – odparł bezuczuciowo. Ten irytujący trajkot zwyczajnie już mu
przeszkadzał.
—No! Od razu lepiej jak się przeprosi! Cóż za głupi kundel z ciebie. —
— Odezwał się najinteligentniejszy! — dogryzła mu inna papuga. Dziwnie się na
to patrzyło jak teraz przekrzykują siebie nawzajem wznosząc coraz to większe
pokłady piór i hałasu w niebo. Delta miał ochotę uciec, jak to jedno czerwone
pierze, które właśnie powoli uciekało z delikatnym wiatrem znikając pośród
drzew. I ta kłótnia trwała w nieskończoność, a że Delta nie bardzo miał jak się
wydostać z tej sytuacji (z racji bycia ponownie osaczonym przez te małe potwory)
siedział niczym rzeźba bez duszy i przyglądał się tańczącym na piórach kolorom.
Ślicznie one wyglądały, chociaż należały do takich wrednych stworzeń, bo bądźmy szczerzy,
wiązanki jakie latały w różnych kierunkach do najpiękniejszych już nie
należały. I oto był i przykład, kolejny, jak to można schować coś obrzydliwego
za maską przyjemności dla oka.
Znudziło mu się po n-tym razie kiedy słyszał : ty przeklęta kupko piór. Jakby
kończyły im się słowa, zacinały płyty i zaraz mieli sobie wydziobać oczy i
wydrapać gardła. Odetchnął głęboko.
— Zamknijcie już dzioby parszywe szczuty. Drzecie się i drzecie, a końca nie
widać. — złapał się za głowę przyciskając uszy do szyi dla podkreślenia swojego
punktu widzenia i mocy wypowiedzi.
—Szczury? Ty mały… — jednak Delta łapę miał łapę sporą w porównaniu do tego
małego dzioba, więc zaciskając na nim swoje paluszki z łatwością go zamknął.
— Już mnie słuchasz? To dobrze. Skończcie się drzeć. BO jeszcze zwabicie jakieś
drapieżnika… —
—Ah tak? — kolejny raz tego dnia Delta przeżył zawał. Papugi od razu
zatrzepotały skrzydłami w popłochu. A on. On odwrócił głowę powoli do tyłu
napotykając żółte, iskrzące się niebezpiecznie oczy. Czerwone ciało, delikatnie
stłumione przez ciemność miało pasy podobne do tych zebrzych, jednakowoż ostre
pazury u łap i wąsy wskazywały na koci gatunek. Delta nie zwlekał. Skoczył
przed siebie niczym spłoszona antylopa skacząc nad i pod roślinkami. Słyszał
wyraźnie jak nieznajoma, gdyż to był ewidentnie damski głos, zaryczała głośno i
z furią rzuciła się za nim.
— Nie uciekniesz mi! Obiadku ! — zawołała sobie jeszcze. Oboje przedzierali się
przez rośliny dosyć zwinnie. Delta przede wszystkim ze względu na swój
niewielki wzrost był w stanie używać dróg pod przeszkodami, w przeciwieństwie
do swojego napastnika. Ta kocica tak właściwie była nieco mniejsza od króla
sawanny, a większa od przeciętnej lwicy, przynajmniej na pobieżny rzut okiem. W
biegu w końcu basior nie miał czasu się oglądać na pysk swojej własnej śmierci.
Tej samej, która tyle razy rzekomo darowała mu życie. Ale co to za życie? Skoczy
na kamieniem. Czy to był ten sam, który minął już 4 raz? A może to jego umysł
bawił się z nim i zwyczajnie to był 4 podobny, ale tak inny od poprzednich
kamień? Jego zguba i zniszczone marzenia?
Zabójcze tempo męczyło go znacznie szybciej kiedy nabierał w płuca takie ilości
mokrego tlenu pomieszanego z azotem i kilkoma innymi czynnikami. Wszystko to
jakby zdawało się go spowalniać, ciążyć mu i czynić go jedynie cięższym, niż
nadałoby mu się aktualnie być. Jednak nie dbał o swoje zmęczenie. Adrenalina w
żyłach, tętniąca w uszach krew, bijące szybko serce i wizja boleśnie
wrzynających się w jego boki pazurów. To wystarczało aby biegł szybciej i
szybciej. Na złamanie karku.
On był lekki. Z łatwością skakał po cienkich gałązkach nie łamiąc ich a jedynie
z wyskokiem nabierając większego impetu. Z kolei kocica jaka dalej uporczywie
goniła za jego niezbyt pożywną osobą, łamała je przy zderzeniu ze swoim
potężnym cielskiem. I właśnie dlatego też prawie dorosłe szczenię wiedziało, że
dalej ma niejako nazywany „ogon” i to nie taki jego własny, a raczej
niechciany.
Jeszcze jeden skok. Jeszcze jeden krok. I Delta mrugnął dwa razy hamując ostro.
Przepaść jaka pojawiła się z nikąd przed nim nie wyglądała na przyjemną
rzecz, a której można by sobie swobodnie
spadać.
Jego pazury zaryły w ziemi. Trawa wybiła się w powietrze, a skałą pod tym
wszystkim zachrzęściła niebezpiecznie. Sunął jeszcze kawałek, niebezpiecznie
zbliżając się do krawędzi. Jego tylne łapy biegły w drugą stronę, próbując
zatrzymać efekt rozpędu i zatrzymać własne ciało ratując je przez śmiercią. A
jednocześnie…
Tygrysica wypadła z mroku lasu i sama zawyła kiedy jej łapy zaryły w ziemi na
widok ten sam, który Delta zobaczył w ostatniej chwili. Jednak była większa,
cięższa od lekkiego wilka.
Wpadła w niego z impetem. Jakby to skała uderzyła o taflę wody, mało nie
pozbawiając szczenięcia całego powietrza z płuc. Przetoczyli się milimetry,
wybyli w powietrze.
Wiatr świstał im w uszach kiedy ona ryczała rozpaczliwie, machając łapami, które
zaryły w bokach Delty. Obrócili się w powietrzu. Wiatr zmienił trajektorię
wiejąc jakby od dołu, ale czy to nie oni spadali.
Delta zamknął oczy, szum zawył w jego umyśle niczym nieskładna muzyka, ta sama
ktorą grałą śmierć codziennie jemu do snu.
I uderzył. Ziemia? Nie. Trochę za szybko. Jednak jego plecy odczuły to mocno.
Znowu się zsuwał, znowu spadał. Jego ślepia otworzyły się zalane łzami
bezsilności i podrażnienia od pędu całego zdarzenia.
Bił pazury w cokolwiek go trzymało. Jego tylne łapy zakotłowały w powietrzu,
kiedy jedyne na czm się trzymał, to gałąź. Mała, dość grubiutka, ale długa.
Zamachał ponownie w panice tylnymi łapami starając się wspiąć. W górę! W górę!
Nie w dół! Jego serce waliło jak dzikie kiedy pod sobą słyszał trzask i krzyk.
Spojrzał w dół.
Gałąź nie była samotna. Miała wiele mniejszych przyjaciół, którzy na zboczu
klifu czekali tylko na takich jak on. Szczęśliwie on był lekki, pomimo
ciężkości i bagaży samotnych i smutnych wspomnień. Lżejszy od tygrysa, który
teraz spadał w dół, łapczywie starając się chwycić czegokolwiek. Jednka jej
waga, tusza i rozpęd łapały wszystko czego jej ciało dotknęło. I zniknęła w
sekundy pomiędzy koronami drzew w dole.
Delta zamrugał parę razy oczami i już nieco bardziej opanowany wgramolił się na
niestabilną gałąź. Trząsł się. Bał. Adrenalina i żywe przerażenie nadal pływały
energicznie w jego krwi. Przylgnął do ściany kuląc się tam, dla wszelkiego
bezpieczeństwa, gdyby jednak jego ciałko okazało się być za ciężkie dla środka
po dłuższym czasie.
Odetchnął z ulgą dopiero kiedy jego ciało przestało się tak trząść. Ile
szczęścia miał po raz kolejny w życiu nie był pewien. Jego umysł nieco się
rozjaśnił, wyklarował. Teraz także spojrzał na swoje położenie pod innym kątem.
Jak stąd zejść? W dół było daleko. W górę także. Znajdował się niewiele ponad
połową ogromnego klifu. Czyżby musiał czekać na cud?
W końcu zobaczył słońce. Ranek zastał go w miejscu gdzie go poprzedniego dnia zostawił.
I teraz cała, piękna i pełna tarcza jasnego słońca oświeciła go prosto w pysk,
rzucając swoje ciepło na ścianę klifu. Wschód. Gdyby stąd zszedł byłby w stanie
udać się na południe. Tam dokąd w oryginale zmierzał.
Powstał. Chwiejnie, gdyż nawet przy nasadzie gałązka nie była bardzo gruba.
Delta cieszył się że utrzymała go tak długo. Oblizał jeszcze raz boki, gdzie
zasklepione już rany w powolnym tempie znikały z jego skóry. Spojrzał ponownie
w dół. Tam czeka śmierć w postaci
półżywego tygrysa, albo jego martwe ciało. Jednak ryzyko to ryzyko i Delta
z nim nie przepadał. Oraz co warto zauważyć, stanowczo za często je podejmował.
Ułożył łapy na skale i westchnął. Czekała go ciekawa przechadzka po stromej
ścianie. Prosto. W górę.
Zacisnął łapę na ziemi kiedy tylko był w stanie to zrobić.
Powoli, aczkolwiek z nieśmiałym oczekiwaniem wyszedł na twardy grunt. Słonce
powoli zapominało o poranku kiedy obejrzał się na jego twarz siedzącą w tronie
południa.
—Co za szczęście. —
—Szczęście! —
—O nie. Znowu wy?!—
Delta miał święcie dość tego miejsca. Ciągle było mu za
gorąco, za wilgotno i za duszno jednocześnie. Ten klimat nie nadawał się dla
niego. Co one w ogóle myślał w ogóle zapętlając
swoje myśli wokół zagrzania swojego tyłka w tym miejscu na dłużej. Po tych
całych przygodach ze spadaniem to w sumie jedyne co mu się marzyło to wyjście z
tego piekła.
Przemierzał tą puszczę w określonym kierunku, z którego tym razem nie zdejmował
wzroku. Papugi i ich kolory opuściły go jakiś czas temu, mówiąc coś i krzycząc
za nim. Nie słuchał ich. Nie odchodziły go, bo przez całą drogę głównie
powtarzały po nim słowa śmiejąc się z jego irytacji.
Przeskoczył przez pieniek. Kolejny. I kolejny. Woda zaszumiała mu w uszach
kiedy zacmokał czując drobne spragnienie.
Tutaj nic poza źródłem do najczystszych nie należało, ale woda z mułem była
lepsza niż łykanie piachu godzinami.
—Kim jesteś?! — niewielka małpka doskoczyła do niego przez co sam odskoczył. Dwa
susy w tył niczym zajączek. — Wyglądasz
dziwnie!
— Już sobie idę. — odpowiedział odwracając się i od razu dając nogę. Jednak
zderzył się z czymś znacznie większym. Niczym rzucony o kamienną ścianę odbił
się przetaczając koziołka i siadając na tyłko. Niepewny i znowu przerażony
zadarł głowę.
To ni ebyła małpa. To było monstrum. Wielkie, oparte na silnych łapach, z
małymi oczkami i prymitywnym wyrazem pyska. Czy
ten koszmar nie może się już skończyć? Westchnął kuląc się niewinnie.
—Czym jesteś?— goryl postąpił o krok do przodu kiedy Delta się o tą samą odległość
cofnął.
—Wilkiem? Grzecznym kundlem, który chciał się tylko napić? — odpowiedź jednak
najwyraźniej nie spodobała się samcowi gdyż ten zabił w swoje żelazne piersi
wydając ryk.
—Moja woda! Moja woda! — uderzył w ziemię przed Deltą powodując że ten
podskoczył w ramach uniku.
—Przepraszam. Nie wiedziałem! — zapiszczał napinając mięśnie. Droga ucieczki
była w przeciwnym kierunku do tego potwora. Na południe. W jego stronę.
—MOJA! — zawył jeszcze raz szarżując. Wilk wykorzystał swoją gotowość rzucając
się do ucieczki. Słyszał jeszcze jak goryl ryczy za nim. Jak pędzi z zawrotną
siłą w jego kierunku.
I wtedy ponownie śmierć zagrała mu na swoim flecie, który brzmiał tak nieskładnie,
ale tak kojąco. Tak przyjemnie było umierać przy jego dźwiękach.
Jednak umysł Delty szukał rozwiązania, kiedy serce już oddawało się w ręce
szkieletu. Coś metalowego mignęło mu kątem oka. Uskoczył na prawo, podskoczył i
z łoskotem wbił się w zamykane drzwi metalowego stworzenia. Odbił się od czegoś
miękkiego kiedy drzwi trzasnęły za nim z łoskotem aby potem z rozpędu przyrżnąć
w równie twardą co goryla klata, ścianę. Usłyszał parę przekleństw i dziki ryk
goryla.
—Cholera. Kai. Jedź! — damski głos rozbił powietrze, a Delta zaskomlał panicznie,
kiedy ziemia pod jego łapami zatrzęsła się i uciekła samoistnie gdy próbował
podnieść się do siadu. Upadł na bok ponownie odczuwając ból zadanych mu przez tygrysa ran. Jego regeneracja już
nie była taka genialna.
Unosząc oczy napotkał rękę. Ludzką rękę.
—Biedny piesek. CO on tu robi… —
—Może uciekł komuś z wioski… —
Człowiek. Ten sam, który niegdyś przestrzelił mu kark, teraz
stał z nim oko w oko, cmokając jak na nieszczęśnika.
— a spójrz na jego bok. —
—Oi biedaczyna!—
Człowiek. Ten sam, który niszczy ten piękny świat, właśnie ocalił mu życie i
spoglądał ze współczuciem w te przerażone oczy o dwóch tak różnych kolorach.
— Pojedziesz z nami. Przy morzu mają weterynarzy… —
Ten sam, którego się bał, a który teraz wyciągał do niego łapę. Tylko… czy to nie były ciernie? Czy to nie był ten flet, który zagrał mu w duszy swoją kojącą melodię?
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz