Dajcie mi jeszcze chwilę.
Mrużę oczy, pod siłą przebiegających po całym ciele dreszczy.
W warunkach krańcowych, niekiedy jedynym co może przynieść ulgę, jest odłączenie umysłu od cierpiącego ciała. Niemniej jest to możliwe rzadko i nie trwa wiecznie, nawet gdybyś, bo mógłbyś być to na przykład Ty, bardzo tego chciał. Gdy zmysły w końcu powrócą, nadejdzie czas paniki, niekiedy poprzedzonej jej wiernym łącznikiem, zagubieniem. A w zagubieniu również i bezbronności, czyniącej dorosłego wilka słabszym, niż nowonarodzone szczenię.
Tamtego dnia, gdy bez zmysłów leżałem na polanie przed swoją jaskinią, pamięć na chwilę odeszła i pod ostatnią warstwą podświadomości czułem się do cna nijak. Nie inaczej, niż gdyby był to zwyczajny poranek, poprzedzony spokojną nocą. Jakbym po prostu spał.
Z głębokiej nicości wyrwały mnie stanowcze słowa, rozdzierające ciemność jak burzowe pioruny.
- Wstawaj, Agrest - rzucił ktoś głucho. - Zabieraj rzeczy.
Zanim otworzyłem oczy, zwinąłem się na ziemi, czekając, aż po długich godzinach snu, trzeźwość wróci całkowicie. Było mi jednocześnie tak błogo i tak podle, jakby wiertło, które lada chwila miało wysunąć się z piachu, by wwiercić w moją głowę, pozwalało cieszyć się ostatnimi sekundami nienaruszonej czaszki. Przez chwilę próbowałem przypomnieć sobie poprzedni wieczór i plan, który powinienem był, jak zazwyczaj, ułożyć następny dzień.
Zanim do czegoś doszedłem, na pysku poczułem dotyk źdźbeł trawy, a zaraz po tym, białe światło pochmurnego dnia, padające na moje powieki nie jak zazwyczaj porankami, zza drzew i spomiędzy ścian jaskini... ale jakby bezpośrednio, prostą linią od słońca aż do źrenic osłoniętych powiekami. Dopiero to zaczęło przywracać mi pamięć.
Gdy udało mi się unieść powieki, dostrzegłem, że światło nie jest tak mocne, za jakie wcześniej je brałem. Właściwie powoli zapadał zmierzch.
- Co się dzieje? - zapytałem, ściągając brwi, nie mając jeszcze pewności, czy stoi nade mną przyjaciel, czy wróg.
- Nie możesz tu zostać.
Szkło. Na jego widok przeszły mnie alarmujące dreszcze.
- O co ci chodzi... - mruknąłem, ociężale podnosząc się z ziemi i zbierając w głowie strzępy porozrywanych myśli, wspomnień i emocji z ostatnich dni. Zaczęły wracać, lecz początkowo nie nadążały za słowami basiora. A zatem niewidzialne wiertło musiało jednak gdzieś w międzyczasie, niepostrzeżenie wydrążyć mi dziurę w mózgu. Każdy dźwięk docierał do mnie z opóźnieniem.
- Zabierz wszystkie swoje rzeczy i chodź z nami - powtórzył wolniej, po czym pyskiem kiwnął w stronę dwóch stojących nieopodal strażników.
Usiadłem, rozglądając się po polanie. Wysoka trawa, poszarzała i wydeptana, wciąż nosiła ślady dziesiątek stóp. Wokół nadal roznosił się zapach jakiegoś zdenerwowania, zmęczenia i bardzo wielu wilków. Na wpół odruchowo, a na wpół świadomie odwróciłem głowę, by popatrzeć na oddalone o kilkadziesiąt metrów miejsce, którego nie zdążyłem zobaczyć zanim...
Silna łapa przyciągnęła moje ramię z powrotem na pozycję naprzeciwko siebie.
- Patrz na mnie, Agrest. Idź! - polecił ostro. Głos jak siekiera uciął w pół moment zagubienia, a jego krwią zalał senny obraz rozciągający się przed moimi oczyma. Oto sygnał, kubeł zimnej wody wylany na mnie znienacka.
Położyłem uszy po sobie, wbijając w brata wzrok zachodzący mgłą. Jego źrenice w jednej chwili stały się jedyną wysepką na spienionym oceanie, wciągającym po kolei wszystkie zmysły. Zamarłem w bezruchu, próbując powstrzymać ból rozchodzący się po trzewiach. Przez moje ciało, od podbrzusza aż pod gardło, przeszedł przeszywający dreszcz.
Znacie uczucie paniki?
Czuliście kiedyś, jak nurkujecie w zimnej wodzie, a potem wynurzacie na powierzchnię, by odetchnąć... lecz okazuje się, że płyniecie wciąż w górę i w górę, a powierzchni nie ma?
Gdy nagle pod Wami otwiera się wir, a ze wszystkich stron, spadają na Was hektolitry lodowatej wody, uderzają jak kamienie, ogłuszają, zatykają krtań? Czy próbowaliście kiedyś zaczerpnąć powietrza, z pozoru zawieszeni w nieważkości, a równocześnie miotani i pchani w przepaść przez rwące strumienie? Czy wiecie, jak to jest, gubić się w wirze własnych myśli, które miały wyciągnąć z niebezpieczeństwa, a zaczęły dusić i ciągnąć na dno? Jak to jest, tracić siły, aż w końcu pogrążać się tylko w dwóch takich myślach na przemian:
Wdech, wydech, wdech, wydech, wdech, wydech. Wdech i wydech, które nie nadchodzą. Płucami, które nie mogą już wykonać swojego zadania.
Serce, które płacze, wilk, który właśnie
Wdech, wydech, wdech, wydech, wdech, wydech. Wdech i wydech, które nie nadchodzą. Płucami, które nie mogą już wykonać swojego zadania.
Serce, które płacze, wilk, który właśnie
obudził się ze snu, lecz oddałby wszystko, by śnić nadal.
A więc zdano sobie sprawę, że zamieszki są zbyt dużym zagrożeniem. Postanowiono przenieść moje biuro w bezpieczniejsze miejsce. I to był drugi cud, przyniesiony mi przez koszmar sprzed kilku godzin.
Nie wiem, ile czasu minęło, zanim powłócząc nogami, posłusznie skierowałem do jaskini. Bezwolnym ruchem zacząłem wyjmować ze skrytek pierwsze lepsze dokumenty, które wpadły mi w łapy, nie bardzo nawet miarkując, czego dotyczyły. Owinąłem je w swój ulubiony, stary koc i z tym niewielkim pakunkiem wyszedłem, tuż przy wyjściu dołączając do Szkła oraz dwójki strażników, którzy nie odstąpili mnie na krok aż do jaskini wojskowej. Ale mnie tam nie było, wszystko to działo się gdzieś obok. Dotyczyło kogo innego.
Jego chód był stabilny, a wzrok skierowany naprzód. Pomyślałem, że po prostu podąża za czymś, czego moje oczy nie mogły dostrzec. Jak wysłannik Nieba, świetlisty Anioł, którym musiał przecież być. Od dzieciństwa ten silniejszy. Albo po prostu mniej wrażliwy. Przez całe życie niejednokrotnie mu tego zazdrościłem, ale chyba jeszcze nigdy wcześniej aż tak bardzo jak tamtego dnia nie marzyłem, by choć na chwilę zamienić się z nim miejscami.
Nieszczęsny Szkło, nie miał pojęcia, że utrata najbliższego z przyjaciół nie będzie końcem jego strat. Gdy tamtego dnia towarzyszył mi w drodze, zdawał się być święcie przekonany, że nieszczęścia nie chodzą parami i że już za godzinę czy dwie ułoży się do snu przy boku swojej małżonki.
Lecz niczego jeszcze nie wiedzieliśmy.
Stanęliśmy u wejścia do siedziby naszego wojska. Wilk wydał jeszcze kilka dyspozycji, by pod koniec zwrócić się do mnie.
- Tutaj się na razie jakoś urządź. Gdyby przyszło im do głowy dać o sobie znać za kilka dni, w tym miejscu łatwiej nam będzie zapobiec ewentualnym poważnym starciom.
- Szkło, czy ty uważasz, że oni jeszcze tu wrócą?
- Według naszych ostatnich informacji, prawdopodobnie wrócą. Tylko, że nasze informacje... - urwał w połowie zdania. - Trzymaj się, będziesz mieć przy sobie straż całodobową, a w razie czego pozostajemy w gotowości.
- Tylko ty - wyksztusiłem, zanim splątał mi się język. - Ty, Szkło, oni zwracają uwagę tylko na ciebie. Kara, Duch, Kali, Ry, Cyklamen... Gdyby ciebie zabrakło, odwróciliby się ode mnie, nawet by się nie zastanawiali. Szkło... Gdzie ciało? - zakończyłem żałośnie, próbując wymusić na nim jakąkolwiek reakcję uporczywym wpatrywaniem się w jego zmatowiałe źrenice.
A im dłużej patrzyłem, tym więcej widziałem. Zza nieczułego przygaszenia, przez bursztynowe ślepia zaczęły przedzierać się refleksy tak znajome... jakbym patrzył w lustro.
Mój Anioł drżał.
- Pogrze... pogrzebaliśmy. Przy Cuore. Zostań tu na razie, dobrze?
Płowy wilk zniknął, pozostawiając mnie pod opieką strażników, którzy pokładli się na trawie przed jaskinią. Rozchyliłem zdrętwiały pysk, by wydobyć z niego spóźnione pożegnanie. Rozejrzałem się po znajomym pomieszczeniu, szukając miejsca, w którym mógłbym ułożyć się do dalszego snu. Dopiero po chwili dostrzegłem, że wewnątrz nadal nie jestem sam.
- Gerania. Po co przyszłaś? - zachrypiałem.
- Spójrz mi w oczy. Tak wiele się stało, prawda? Przez jeden nędzny, rozgryziony worek krwi, tyle serc zostało rozdartych.
Kłucie pomiędzy żebrami przybrało na sile. Zaczerpnąłem powietrza, by przerwać tę dziwną rozmowę. Rzucić jej w twarz pytaniem, po co w ogóle te zagadki, co właściwie stało się z Kawką i o czym rozmawiały wilki biorące udział w protestach, gdy już rozeszły się do domów. Słowa układane w głowie, niezbornie i wolno nabierały kształtów. Uprzedził mnie jej głos.
- Żałujesz?
W jednej chwili wszystkie narządy podeszły mi do gardła, a serce zaczęło bić jak oszalałe. Ostatkiem sił powstrzymałem duszący się w przełyku skowyt.
Ciężko przełknąłem ślinę.
- Tak.
- A czego żałujesz, biedny, smutny wilku?
- Żałuję, że zacząłem to wszystko. Żałuję, że diabeł w ogóle zawlekł mnie na tę ziemię. Żałuję swojej duszy. Nie... Już nie. Żałuję, że przyszedłem na ten świat.
Gdyby mój głos uwiązł w gardle ledwie chwilę wcześniej, nie zdążyłby przebić mojego serca; jednak nie uwiązł. Zacisnąłem powieki, nie potrafiąc znieść bólu, wypływającego znikąd i ogarniającego całe ciało. Wyszeptałem swoją dziwną, pierwszą w życiu modlitwę. Modlitwę do słońca, chmur i kropel wiszącego na niebie deszczu.
Czasem bywa tak, że ktoś nagle znika, zostawiając po sobie tylko kilka przedmiotów służących mu za życia; nadal przesiąkniętych jego energią i zapachem. Metalowy nożyk lub bezwartościowe, aluminiowe serduszko zawieszone na nitce. Względnie trochę wygniecionej trawy pod krzewem berberysu.
Myślisz wtedy:
„Rozumiem, on umarł.
...Ale jak to?”.
Umarł. Umarł. Nie żyje. Odczuwasz to bardzo mocno, bo przecież podobno wiesz, czym jest śmierć i z czym się wiąże. Jednak trudno jest zrozumieć, że to, co było niegdyś Twoim przyjacielem, leży teraz pod ziemią, zimne i nieczułe jak kamień.
Podświadomie zastanawiasz się, dokąd poszedł i kiedy wróci.
„Poczekam na niego. Niedługo przyjdzie i usiądzie obok, jak co dzień”. Grzejąc skostniałe łapy przy ognisku, rozglądasz się, szukając jego cienia na każdym skrawku widnokręgu. Wsłuchujesz się w ciszę, by znów usłyszeć jego głos.
Choć przecież wiesz, że już nigdy go nie usłyszysz.
Czy to tak właśnie wygląda żałoba?
Czy to ten niekończący się szum w uszach? Czy to podkrążone oczy, które bolą? Czy to ten zamęt w głowie, którego już nie próbuje się powstrzymać? Czy to myśl, że nagle wszystko się skończyło? Że zostało się zupełnie samemu? Czy to lęk, że gdy wszyscy, którzy zostali, wspólnie z najbliższymi będą każdego kolejnego dnia siadać do kolacji, śmiać się i opowiadać o swoich ostatnich przeżyciach, Ty, Agrest, zdechniesz sam, przed oczyma mając tylko wspomnienie życia, które zniszczyłeś?!
Kuliłem się w kącie groty, przed obcą wilczycą, jak przed pięknym obrazem. Patrzyłem jej w oczy i płakałem. I drżałem z zimna.
Znów uchyliłem pysk by coś powiedzieć, przeprosić, przekląć, roześmiać się. Z krtani wydobył się z tylko nieskładny jęk.
Pamiętasz, Mundurku, jak piękne było wieczorne słońce tamtego dnia, gdy poszliśmy obejrzeć polankę, na której chcieliście zamieszkać z Wroną po powrocie z miasta?
Wiedziałem, że sypiałeś wcześniej w zimnej, brudnej norze pod świerkiem, a mimo to jakoś nie potrafiłem pojąć, jak można tak cieszyć się z kawałka zacienionej, niebieskawej łąki. Ale promienie grzały tak przyjemnie, a szpaki trajkotały tak wesoło, że poszedłem z tobą dla samej słodyczy wędrówki. Patrzyłeś w niebo.
Opowiadałeś „Tak wielu z nas fascynuje noc. Otaczamy kultem tylko klarowne, gwieździste sklepienie. A przecież za każdym razem, patrząc w nocne niebo, widzimy tak podobny obraz”. Pokazywałeś mi swoje ukochane chmury, mówiłeś, że one są niepowtarzalne i widoczne nawet w świetle dnia. Ale odwarknąłem, że nie podobają mi się opowieści o tym, z czego pada deszcz, przez który przemięka moje legowisko. Umilkłeś, a mi zrobiło się trochę smutno. Przez chwilę chciałem przeprosić, wysłuchać, ale byłem przecież poważnym alfą. Nie dostrzegałem w moich decyzjach miejsca na błędy.
Nigdy nie dokończyliśmy tej rozmowy.
Moim ciałem wstrząsnął dreszcz, spotęgowany, gdy nieprzytomny umysł otrząsnął się i powrócił ze świata wspomnień.
Tak bardzo chciałem, by to już się skończyło. Chciałem pozwolić sobie przełknąć łzy i spojrzeć na czyste niebo, jeszcze choć raz dostrzec w nim piękno. Wrócić do domu, przeczekać noc jak burzę i obudzić z lekką piersią. Chciałem wiedzieć, że wszystko będzie wtedy na swoim miejscu. Że zaraz staniesz u progu, Ty, który nigdy jeszcze mnie nie zawiodłeś. Ciepły i obecny, uśmiechniesz się, powiesz, że Kara i Szkło przyjdą na kolację, albo towarzyszka Redaktor Naczelna pyta o nową dostawę papieru.
To wszystko nagle znikło. Gdzie Ty jesteś? Jak to możliwe, że Cię już nie ma? Nie wrócisz, nie przyjdziesz już do mnie? Nawet... jeśli bardzo poproszę? Dlaczego? Przecież mamy swoją niepodzielną trójkę, Kawka, Ty i ja. Nie może być inaczej!
- Czy jest jeszcze dla mnie jakaś łaska? - szepnąłem, zanim pod ciężarem kolejnej fali konwulsji moje zęby zadzwoniły o siebie żałośnie.
Chciałem usłyszeć tylko jedno słowo. Być pozostawionym w niepewności, ale z jednym, jedynym „Tak”. Móc zastanawiać się nad sposobem odwrócenia biegu wydarzeń; niepokoić, choćby przez całe lata jak na szpilkach czekać, aż los da zapowiedzianą szansę. Ale Boże, przecież mi... pozostała już tylko bezsilność.
Boże, myślałem. Mnie też weź do siebie. Zabierz, ukryj ducha za szklanymi oczyma ryby lub pozwól zasnąć i nigdy się już nie obudzić. Uspokój drżenie łap. Bo nie mają już siły drżeć.
- Masz rację, wilku. Śpij, śpij, odpocznij. Cóż ci teraz lepszego pozostało - głos wilczycy zaczął rozmywać się gdzieś wokół mnie. Spod ociężałych powiek śledziłem jej ruchy, dopóki nie zniknęła w lesie.
Rozrzucone dokumenty leżały naokoło. Podeptałem je, zwijając się w kłębek i wtulając w swój podarty koc. Ponownie ułożyłem się do snu, lecz gdy tylko zmrużyłem oczy, mrowienie rozpychające moje żebra przybrało na sile, by raz jeszcze bezlitośnie wydusić z gardła głuche, urywane łkanie. To znowu, powoli przerodziło się w przeciągłe wycie, które pochłonęło mnie do końca.
Na moment zesztywniałem z zimna, najpierw czując, a potem słysząc, jak coś wdziera się do mojej świadomości. Drgnąłem niespokojnie, zauważywszy stojącą nad sobą postać.
- Posłuchaj teraz - zwrócił się do mnie Szkło, rzucając krótkie spojrzenie kartce papieru, którą położył przed sobą na ziemi. Wstałem na wpół przytomny, próbując skupić myśli na jego słowach. - Wracam właśnie z narady. Jedynym wyjściem w obecnej sytuacji będzie twój urlop i przejęcie odpowiedzialności za watahę przez jaskinię wojskową.
- Dlaczego? - wymamrotałem skołowany - niech mnie po... po prostu zabiją i wybiorą nowego przywódcę. Na przykład ciebie. Wszyscy będą się cieszyć, a najbardziej te... upiory z mojej... mojej starej watahy.
- Agrest - warknął - dasz radę napisać mi jeszcze jedno obwieszczenie? A potem postaraj się uspokoić i odpocząć tutaj przez kilka dni. Zapewnimy ci lepszą ochronę i wrócisz na stanowisko.
- Jak Kawka? - zapytałem nagle, prawie wchodząc mu w słowo. Opuścił wzrok.
- Lepiej. Już nie krzyczy, tylko płacze. I zaczęła jeść.
Chociaż moje oczy były już wyczerpane podtapianiem w słonych kroplach, napływającymi do nich przez długie godziny, w tamtej chwili po raz kolejny zaczęły piec. Nie mając siły na nic więcej, przysiadłem na ziemi i zacząłem spazmatycznie łapać powietrze, a po chwili po prostu szlochać.
- Bracie... - dosłyszałem z boku.
I stało się coś niezwykłego. Przez falę zimna, ogarniającą mnie nieprzerwanie, przebiło się mocne ciepło. Drgnąłem, podświadomie próbując odegnać wymyślone zagrożenie, lecz jedynie zadławiłem się łzami. A gdy podniosłem wzrok, dostrzegłem, że owo dziwne uczucie, to ciepło jego ramienia.
Nigdy nie wierzyłem w szczerą przyjaźń. Na pewno nie pomiędzy Szkłem a mną. Przez głęboką niechęć i latami skrywaną urazę, ubzdurałem sobie, że nieprzychylność jest wzajemna. A tamtego dnia wcisnąłem się pod jego łapę, jak przerażone szczenię. Nie było śladu po niechęci, zatarły go wspólne nieszczęście i najczystsze, tak potrzebne wtedy miłosierdzie.
Czekał cierpliwie aż przyjdę do siebie, a wokół nas mijały kolejne minuty ciszy.
- Agrest, wyszły na jaw... nowe okoliczności. Mamy niespodziewane poparcie dla Kawki.
- Co to znaczy? - zapytałem łamanym szeptem, nie odrywając pyska od jego ciepłej sierści.
- Nawet ci, którzy są przeciwko tobie, chętnie zobaczą ją na czele watahy. Jest szansa, by wszystko to jeszcze uspokoić. Tylko nam zaufaj.
A więc mieliśmy i trzeci cud.
- Daj mi tę kartkę - zachrypiałem w końcu, głosem wypranym z emocji. W źrenicach basiora błysnęło zacięcie. Spojrzałem na niego z ukosa, nie potrafiąc odczytać jego intencji. Było w tamtym Szkle coś, czego nigdy wcześniej nie poznałem. Ale był wszak aniołem. Chciałem wierzyć, że jest aniołem o niejednym obliczu.
Ostatnie słowa wyrzekł na wydechu, jak głodny szakal po nieudanej pogoni.
- Dostaną taką lekcję życia, że protesty skończą się z hukiem. Obiecuję, bracie.
Przebiegł wzrokiem po poszarzałym od pyłu dokumencie. Jego ślepia były zmęczone, a ruchy nie tak mocne, jak jeszcze przed tygodniem czy dwoma. Z dnia na dzień sprawiał wrażenie coraz bardziej wyniszczonego, jego siły były nadwyrężane przez bezustanne czuwanie. Dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu. A rosnące wciąż napięcie właśnie osiągnęło apogeum.
Tego dnia po raz pierwszy przejrzeliśmy na oczy. I to był czwarty cud.
W dniu 3 grudnia wprowadza się stan wyjątkowy na terytorium Watahy Srebrnego Chabra. Każdy jej obywatel zdolny do pracy, zobowiązany jest wraz z nastaniem świtu stawić się na Plaży Wschodniej, w celu wcielenia do służby wojskowej. Z obowiązku zwolnieni są:
medyk i ratownicy
opiekun szczeniąt
poganiacz i sprinter
poganiacz i sprinter
organy władzy watahy
oraz obecni przedstawiciele wojska.
Kształcenie uczniów poddane jest kurateli opiekuna szczeniąt. Pozostałe stanowiska zostają uśpione na czas nieokreślony.
✁✁✁✁
- Dziękuję, Admirał.
- Jak zawsze do usług. Podziękujesz mi inaczej. Oto zaczynamy nowy etap współpracy...
✁✁✁✁
< No to słuchamy Pana - Panie Eotharze. Mam nadzieję, że nie pomogłem.
~ Twój cichy hejter >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz